piątek, 18 marca 2011

O człowieku, który był nie do rymu

Ymu, ymu, ymu, był raz człowiek, który nie był do rymu. Gdzie się nie pojawił, tam zaraz swój brak objawił. Ęty, ęty, ęty, dlatego troszeczkę był podpadnięty. Niejeden oferował mu szczerze: niech kolega choć kapkę z mego rymu bierze. Ra ta ta ta, lecz on nie chciał robić z siebie wariata. Nie umiał rymować podejrzany człeczyna, nie uznawał, że to wielka wina. Tili, tili, tili, się zmartwili, go zostawili... W sali pełnej rymowego dymu szuka swoich nut człowiek co był nie do rymu: Święty Boże, la li laj, Święty Boże, tari taj, Święty a nieśmiertelny. Heja ho, zmiłuj się nad nami, baja bo.

poniedziałek, 14 marca 2011

Czy diabelstwo "wie co jest ważne"?

Przy okazji lektury książki Romana Graczyka - nie, nie tylko o esbeckiej infiltracji na szczytach środowiska "Tygodnika Powszechnego", lecz szerzej: o uwikłaniu TP w system peerelowski - wracają myśli o tym, jaka była korelacja między ujmowaniem przez progresistów Vaticanum II jako "początku nowego Kościoła" - a komunistycznymi manipulacjami tymże Soborem. U Graczyka coś z tej korelacji jest widoczne: miękkim punktem śrdowiska TP - ale na pewno bardziej "Więzi" - była "soborowa" zasada, że z marksistami-komunistami już nie należy walczyć potępieniami, tylko dialogować. Rzecz jasna, gdy tylko SB wykryla dobrodziejstwa takiej "sklonności dialogowej", nagle okazywała się zainteresowana podbechtywaniem jej teologicznych fundamentów.

Coś podobnego widzialem już przed laty, dzięki drukowanej w "Christianitas" analizie tego, jak na rozpoczynający się Sobór patrzyła SB oczami swoich ekspertów. To było bardzo pouczające: przecież na początku esbecy zainteresowani byli - jakże żywo i panicznie! - tylko tym, czy na Soborze dojdzie do zapowiadanego od lat potępienia komunizmu. Owszem, po bezpieczniacku zbierali papiery trochę o wszystkim - ale jak erotomani za golizną, tak oni węszyli nieustannie tylko za tą "anatemą" (której wyrażnie się bali!). W trakcie składania sobie tych puzzli z różnych profili kardynałów itp. wyszła im jednak pewna prawidlowość: dostrzegli, że hierarchowie "nieskorzy do anatem i otwarci na dialog z marksizmem" byli równocześnie reprezentantami teologii raczej progresywnej - za to rzecznicy potępienia komunizmu znajdowali się gdzieś około "teologii konserwatywnej". Niezrozumiałe spory "progresistów" z "konserwatystami" nagle nabraly dla esbeków żywych kolorów. Od momentu wykrycia tej korelacji w myśleniu esbeków następowal przełom: zamiast patrzeć na Sobór przez pryzmat jednej konkretnej sprawy, zaczęli kombinować, że już niezależnie od zablokowania anatemy zwycięstwo "strony postępowej" przyniesie wiele innych sukcesów w przyszlości, trzeba zatem jakoś wesprzeć "postępowaych teologów". Niektórych zaczęło to wciągać: ze zwykłychpolicyjnych manipulatorów stawali się coś jakby "teologami", tyle że wciąż policyjnymi. Teologami z SB, palącymi się do tego, aby pomagać Kościołowi "spotakć się z duchem nowych czasów"!

Jak wiadomo, prowadziło to z czasem nawet do dyskretnego zaangażowania się SB, na forum kościelnym!, przeciw "nadużyciom w rozwijaniu kultu maryjnego" przez Prymasa Wyszyńskiego: oto nutka, która tak bardzo smakowala niektórym teologom i publicystom...

Gdy sobie teraz to wszystko jeszcze raz przypominam, zastanawiam się jak daleki i na ile precyzyjny jest "kierunek operacyjny" tego iście diabelskiego instynktu: czy rzeczywiście ten "niuch" jest w stanie wskazać jako cel uderzenia sprawy naprawdę pierwszorzędnie ważne z punktu widzenia wiary - czy raczej będzie to zawsze takie grube i prymitywne przybliżenie tylko na pewną odległość?

Czytelnicy "Montażu" Wołkowa pamiętają, że obserwując nieudaczną "ceremonię mszalną" w kościele katolickim we Francji sowiecki agent westchnął sobie, iż niemożliwe, aby Kościół porzucił swój wspanialy tradycyjny ryt - i zastąpił go nową komibinacją - bez udzialu tajnych służb Imperium. To oczywiście licentia poetica - ale czy zupełnie oderwana? Czy faktycznie możemy założyć, że "operacyjne zainteresowania" slużb nigdy nie zstąpily, w swej drodze "po nitce do kłębka" - od samego sedna życia Kościola, do jego "źródła i szczytu"?

Jest to pytanie, na które naprawdę nie znam odpowiedzi - i nie zamierzam jej sugerować. Dla mnie jest co prawda oczywiste, że każdy ktto naprawdę chce wplynąć na chrześcijaństwo, musi zabrać się za misteria chrześcijańskie - ale doprawdy nie mam pojęcia czy manipulatorzy ze służb komunizmu zdali sobie z tego do konca sprawę (poza tym, że probowali, bezskutecznie, małpować liturgię chrześcijańską w swoich nędznych rytuałach).

Dlatego to pytanie wciąż do mnie wraca: na ile diabelstwo, czynne czasami w ludziach, naprawdę naprowadza ich na to, co źródlowo najwazniejsze - czy może raczej jest zawsze skażone tą swoją groteskową ślepotą? Jest to ważne pytanie, nie wyłącznie scholastyczne. Wynika z niego między innymi to, czy - i w jakim stopniu - to ataki antychrześcijanskie mają być dla nas wskazówką które sprawy są naprawdę ważne. Bo może są ważne, owszem - ale tylko z perspektywy diabła? A więc z perspektywy, która dla nas musi być "za krótka"?

piątek, 11 marca 2011

Moja definicja znaczenia Jarosława Kaczyńskiego

Co jakiś czas odkrywam stany rzeczy mocno mnie zaskakujące. Czasami takimi "stanami rzeczy" są stany świadomości, w istocie odbiegające od stanów rzeczy. Tak jest na przykład w sprawie mojego stosunku do Jarosława Kaczyńskiego - właśnie w tym przypadku zauważane przeze mnie stany świadomości mocno odbiegają od stanu rzeczy.

Być może jest tak dlatego, że faktycznym stanem rzeczy jestem zainteresowany przede wszystkim sam - natomiast wielu tych, którzy się na ten temat tu czy ówdzie wypowiadają, skupia się raczej na swoich środowiskowych stanach świadomości. Stąd dość frapujące rozbieżności. Na przykład stan świadomości publicystów "konserwatyzm.pl" jest taki, że Jarosław Kaczyński jest przedmiotem mojej narkotycznej fascynacji, czymś w rodzaju miłości ślepej i nieszczęśliwej. A z kolei stan świadomości dyskutantów forum rebelya.pl jest raczej, by tak rzec, wręcz przeciwny - to znaczy w najlepszym wypadku sądzi się tam, że obdarzam byłego premiera czymś w rodzaju podłej i podstępnej nienawiści.

Te stany świadomości wedle mojej najlepszej wiedzy są bardzo odlegle od stanu faktycznego.

Są ludzie, którzy lubią się bawić takimi szalonymi rozbieżnościami - rozbieżnościami w skrajnie różnym odbiorze tych samych wypowiedzi i rozbieżnościami między odbiorem jakimkolwiek a intencjami wpisanymi w nadany komunikat. Dla mnie to nie zabawa. Lubię gdy jest jak jest. Dlatego postanowiłem jednak gdzieś krótko zdefiniować to, co myślę o JK. Tak dla "prawdziwościowego" porządku, bo przecież nie łudzę się, że taki wpis cokolwiek może zmienić w "gębie", którą mam przyczepioną tu czy tam.

Z prawdą jest jednak jakoś tak, że żadna ignorancja, żadne prawdy lekceważenie i żadna pomyłka tak zupelnie nie może się bez niej obyć: zawsze jest czymś "na motywach prawdy". Otóż oba wspomniane stany świadomości uważam za całkowicie niezgodne ze stanem faktycznym - natomiast za coś prawdziwego uważam zawarte tam implicite założenie: że Jarosław Kaczyński jest dla mnie osobą ważną.

Zdefiniujmy tę ważność, jednak na tyle precyzyjnie, aby to nie byl tylko jakiś banał: Jarosław Kaczyński jest dla mnie najważniejszym politykiem reprezentującym (dzisiaj) "Solidarność" (a słowo to znaczy dla mnie samoograniczające się powstanie antykomunistyczne opisane zasadniczo datami skrajnymi 1979-1981).

W mojej definicji ważności JK mieszczą się zarówno moje powody szacunku, jak i powody sporu z tym politykiem. 

Polska opinia prawicowa od dawien dawna dzieli się na tych, którzy oceniają "S" pozytywnie i z wdzięcznością - oraz na tych, którzy mają do "S" tyle zastrzeżeń, że w sumie może nawet wątpią czy była Polsce potrzebna. Osobiście - choć bez popadania w emfazę i bezkrytyczny zachwyt - jestem po tej pierwszej stronie: uważam, że pierwsza "S" była wielkim ruchem niepodleglościowym, ruchem narodowym Polaków - choć na miarę dokonanej prze lata PRLu dewastacji umysłowości i języka. Należę zresztą do pokolenia, które zostało dosłownie przebudzone do świadomości narodowo-republikańskiej właśnie przez karnawał "S", antycypowany już w czerwcu 1979 pielgrzymką papieską.

Wiem, że w roku 1980 Jarosław Kaczyński - w odróżnieniu od swego brata - nie odgrywał roli pierwszoplanowej, być może nawet drugoplanowej. Mimo to uważam, że to on jest dzisiaj politycznymk dziedzicem tego, co można by nazwać "świętym ogniem" "S". Nie chodzi tu przecież o to, kto kim był w 1980, lecz o to, kto kim jest dzisiaj. Zresztą nie chodzi mi nawet o to, kim jest personalnie, w swej osobowości JK - tylko o to, że z tą osobowością jest on dzisiaj przywódcą i depozytariuszem nadziei ludzi, wśrod których duch "S" jest dla mnie najbardziej autentyczny.

"Solidarność" miała oczywiście cały olimp przywódców-symboli z Sierpnia'80 - wśród których nawet śp. Lech Kaczyński nie zajmował pierwszego miejsca. Jednak jedni z nich pozostali potem głównie symbolami, natomiast inni, choć kontynuowali "solidarnościową" politykę, w tym czy innym etapie zdradzali - już nie tylko jakiś trudniej uchwytny etos, ale i minima "samoograniczającej się rewolucji". Zachowali miejsca w albumach i w kolejce do odznaczeń. Ale zostali w tych albumach, podczas gdy dynamika "S" sunęła dalej.

Wielu podziwia w JK jego hazardowe umiejętności gry. Wydaje mi się, że ten czar już na mnie nie działa. Natomiast zamiast dać się czarować - podziwiam Pana Jaroslawa jako obecnego chorążego panny "S".

I dokładnie tam, gdzie mieści się mój podziw, tam rownież rozkwita moja gorycz. Podziw wynika z tego faktu, że JK reprezentuje politykę, która zawsze chciała wyzwalać "S" z kontraktu Magdalenki: z kompromisu z komunistami. Gorycz natomiast z tego, że inna "Magdalenka" - niepisany, lecz żelazny układ kompromisu z ideologią laicyzmu i "cywilizacją śmierci" - pozostała nienaruszona, jak sprawa tak nieważna lub nierealna jak dla wielu oponentów Kaczyńskiego obalenie Magdalenki politycznej.

Innymi słowy: to JK poprowadził to, co było politycznym duchem "S", od tamtego wczesnego etapu "samoograniczającej się rewolucji" do etapu antykomunistycznej świadomości potrzeby "nowego państwa" - i za to chapeau bas, tym bardziej że zrobil to wbrew wplywowym "legendom "S""; rownocześnie jednak to, co bylo cywilizacyjno-moralnym duchem "S", pozostawił - wraz z innymi - na poziomie "samoograniczonej rechrystianizacji", uczestnicząc faktycznie w układzie blokującym przejście od ograniczeń post-komunistycznych do tego, czym byłaby "S" według nadziei bł. Księdza Jerzego i (bł.) Jana Pawła II. Co więcej, uważam, że jego obecna pozycja w środowisku Radia Maryja powoduje, iż w tymże środowisku nastąpił, jeśli chodzi o sprawę katolicką, widoczny regres, właśnie jakby do poziomu sentymentalnej panny "S" z początku lat 80.: nie są to już ci ludzie, którzy w latach 90. potrafili rzucić skutecznie wyzwanie establishmentowi np. w sprawie ochrony życia. Są zajęci czymś innym.

JK jest dziś wodzem tej "S", której część rozwinęła się z podlotka w matronę, ale część druga chce być nieświadoma i naiwna jak kiedyś. Podczas gdy w jednej części JK działal na rzecz uwolnienia "S" od jej bezkształtnej "ateoretyczności" (copy. by J.Staniszkis), to w drugiej utrzymywał siebie i innych w tymże stanie. W stanie, który świetnie zilustrowała jego deklaracja z kampanii prezydenckiej, gdy na konkretne pytanie o regulacje prawne dotyczące in vitro potrafił jedynie puścić oko i rzucić iście wałęsowską deklarację, iż jest katolikiem (deklarację, którą też trzeba docenić, lecz jednak nie na poziomie poważnego polityka - rzecznika nadziei opinii katolickiej).

Oto moja definicja znaczenia Pana Jarosława. Ni mniej, ni więcej.

niedziela, 6 marca 2011

Modlitwa na "kuse dni"


Niedziela Zapustna, czyli Pięćdziesiątnica: ostatnie dni Przedpościa, "za chwilę" Popielec, a z nim Wielki Post, czyli święta kwarantanna przed Wielkanocą.
Dzisiaj, a potem w poniedziałek i wtorek "starsza forma" rytu rzymskiego zachowuje, jak w poprzednie tygodnie, starożytną kolektę.
Preces nostras, quaesumus, Domine, clementer exaudi :
atque a peccatorum vinculis absolutos,
ab omni nos adversitate custodi.
Słysząc ją lub czytając, możemy odnieść wrażenie jakiegoś deja vu - że gdzieś niedawno już się z tym spotkaliśmy. To wrażenie jest o tyle uzasadnione, że kolekta Pięćdziesiątnicy jest co prawda samoistna, ale w oczywisty sposób łączy motywy obecne w kolektach dwóch poprzednich niedziel przedpostnych.
Pierwsze zdanie jest niemal dosłownym powtórzeniem pierwszego zdania kolekty Siedemdziesiątnicy:
Naszych próśb - prosimy, Panie - łaskawie wysłuchaj.
Z kolei skierowane do Boga wezwanie finalne powtarza motyw obecny w kolekcie poprzedniej niedzieli, Sześćdziesiątnicy:
Strzeż nas od wszelkiej przeciwności.
A jednak jest w tej modlitwie coś swoistego, jej własnego - jest to wskazanie na naszą kondycję - na kondycję tych, którzy proszą o łaskawe wysłuchanie ich modlitw, modlitw o ustrzeżenie od wszelkich przeciwności.
We wtrąceniu między zdaniem pierwszym i wezwaniem końcowym czytamy:
- i rozwiązanych z więzów grzechów...
"Rozwiązanych z więzów grzechów, strzeż nas od wszelkiej przeciwności". Dopiero całe to zdanie jest ową kroplą zdrowej doktryny, która sączy się niedzielę po niedzieli, tydzień po tygodniu, dzień po dniu z modlitw katolickich. Istnieje łaska podstawowa: że przybliżono nas do życia Bożego, rozwiązując z niewoli grzechu. Ale na tym nie koniec: prosimy, abyśmy - dzięki tej łasce Bożej wolności - zwyciężali nad tym, co sprzeciwia się jej, co sprzeciwia się nam nią uwolnionym.
I z tymi słowami idziemy przez najbliższe "kuse dni", aż tradycyjna modlitwa kościelna w Poście nie zacznie nam po swojemu wypominać, że czas wstąpić w czterdziestodniowe oczyszczenie.

PS
Z obecnego na areopagu21 wpisu p. Dariusza Bruncza dowiedziałem się, że dzisiaj również luteranie obchodzili swoją ostatnią niedzielę Przedpościa - i że czytano im w zborze ten sam introit i tę samą ewangelię, które należą do tradycji łacińskiej Kościoła, przechowywanej obecnie w "starszej formie" rytu rzymskiego. To niezwykłe, że "przedsoborowa" liturgia łacińska (z korzeniami w VI wieku św. Grzegorza) okazuje się bardziej - hmmmm - ekumeniczna niż ta "posoborowa", reformowana m.in. "ze względów ekumenicznych" po Vaticanum II. Dziwny jest ten świat!

sobota, 5 marca 2011

Kamienista droga (sen nie sen)

Wychodzi się jakby spod niewielkiego, wiejskiego wiaduktu rzuconego w sielski, trawiasto-piaskowy krajobraz. Z cienia w jasność dnia. Coś jak zapomniana ścieżka, dróżka? Jej bieg zauważa się z bliska, poznaje się go po wątku kamieni, wynurzonych z piasku, nie dających się trawie. Wątek kamieni jest dość chaotyczny, nie wygląda na "solidną robotę" (choć może w istocie jest najsolidniejszą robotą starożytnych, kto wie?). Ratuje go to, że się jednak nie przerywa: zawsze w odległości kroku, w tym czy innym odchyle, majaczy kamień - stanica cywilizacji w morzu dzikości (pasują do siebie!).

Idzie się tą zapomnianą drogościeżką z pokusą, by skakać po tych kamieniach, jak w potoku. Potoku nie ma, jest piach rozmoczony deszczem, podbechtana wilgocią glina, szurgoczący żwir. Oblepiają, brudzą, kaleczą - szuka się kamienia. Nie jak w potoku - tu kamienie są potokiem.

Rzeką podziemną? Która wystawia co chwila swoje "kocie łby", niby jakiś peryskop.

Stawia się stopy na kamieniach, na twarzach rzeki podziemnej, twarze pomazane mazią lecz twarde, wdeptane lecz wystające. Jedna z nich przyjechała z Łodzi na imieniny babci, w torebce ma kamyki po operacji woreczka, wszyscy oglądamy, widziałam jak Pawełek modlił się, niech taki rośnie - mówi ciocia uwolniona od kamyków - masz więc, Pawełku, od cioci taki drobny prezent, (kilka metalowych krążków z Marcelim Nowotko), podziękuj cioci, Pawełku, dziękuję, Ciociu.

Twarz starszego księdza zza furtki, witaj, chłopcze, byliśmy żołnierzami (podziemnej armii), na wszelki wypadek nazywaj mnie "Konrad", w ogrodzie mam róże chińskie, na półkach książki o wrogach Kościoła, częstuj się wafelkami, Gałczyńskiego "Serwus Madonna" przeczytajcie koniecznie, dzisiejsza młodzieży.

Twarze zlane w jedno za biesiadnym stołem, wyrastające ponad siebie w chwili gdy po Szła dzieweczka do laseczka ktoś intonuje pieśń swojej młodości z chłopskiej partyzantki, twarze tężejące od wódki i wzruszenia, twarze opowiadające o tym jakie kiedyś były nasze granice, Lwów i Wilno, Lwów panie w środku Rzeczypospolitej wypadał, twarze zwierzające Katyń, ciiiiii, i że szynki nie ma przez komunę, chłopskie twarze wolące husarskie skrzydła od ludowej ojczyzny.

Kamień, podparcie, kamień, do przodu. Nie liczysz, idziesz, chodzenie to proza nie poezja, kamienie mijasz, zostawiasz za sobą. Ale stąpnięcia poza kamień pamiętasz, były krokami na manowce, wracało się do kamieni, do kocich łbów rozsianych po drogościeżce.

U skraju drogi wielka kałuża, nie wyschła, zatrzymać się. W kałuży Twoja własna twarz, w pochyleniu, wyraziściej odbita niż te na kamieniach. Kałuża pyta: a pan narcyzem czy... kocim łbem?