niedziela, 9 lipca 2006

Publicyście, nie Profesorowi

Pan Profesor Jacek Bartyzel jest kanonicznym historiografem prawicy, a zwłaszcza prawicy kontrrewolucyjnej – drugiego takiego w Polsce nie mamy. Kto chce dowiedzieć się z polskiego tekstu, czym była Action Française, co myśleli Chateaubriand czy de Bonald, albo Donoso Cortes, lub jaka była relacja włoskiej prawicy i faszyzmu – nie tylko może, lecz wręcz powinien albo musi zajrzeć do prac profesora Bartyzela, na czele z właśnie wznowioną „summą” Umierać, ale powoli. Z całą pewnością nie ma w Polsce dzieła, które ukazywałoby z równie benedyktyńską starannością mrówczą pracę ludzi, którzy wobec inwazji Rewolucji starali się uchronić zarówno idee, jak i realne życie cywilizacji chrześcijańskiej. Nie ma też w Polsce drugiego autora, który taką summę historii idei politycznych potrafiłby tak pieczołowicie rozpostrzec, i to pracując nad nią w atmosferze faktycznego i prozaicznego ryzyka dla swej uprzedniej kariery czy pozycji akademickiej teatrologa. Spotkały się i objęły w tym dziele wiedza i pasja. Wiedza, którą podziwiamy, i pasja, którą podzielamy.

Jacek Bartyzel bywa jednak również publicystą starającym się recenzować bieżące wydarzenia z perspektywy idei królewskiej. Staje tu każdorazowo przed typowo platońskim wyzwaniem przemierzenia odległości między nieporuszonością świata idei, w którym bytuje definiowana przez Bartyzela „partia Boga i króla”, a realną życiowością „świata powstawania i ginięcia”, w którym trwa – opisywana w jego dziełach historycznych - obrona naziemnej cywilizacji chrześcijańskiej.

Z lektury tekstów publicystycznych Jacka Bartyzela można uzyskać potwierdzenie, że odległość między tymi dwoma światami jest oszałamiająco duża. Na pewno przede wszystkim dlatego, że nasz świat życia psuje się za szybko i odpycha swoje życiodajne dziedzictwo – w sumie jest już od niego tak daleko, że wręcz trudno mu je rozpoznać, mimo że wciąż z niego korzysta i dzięki niemu trwa. Biorąc pod uwagę ten straszny stan rzeczy, można by także publicystyczne wystąpienia Bartyzela uznać za cenny, choć bolesny głos sumienia, pełnego pamięci o naszych dumnych łacińsko-chrześcijańskich memorabiliach. Ten głos przypomina o sprawach zapominanych i zwłaszcza w chwilach próby zachowuje ostrość słusznego napomnienia.

Teksty Bartyzela są jednak świadectwem także tego, że przebywanie na planetach idei bardzo utrudnia orientowanie się w codziennym ruchu ludzkich społeczeństw, a także przeszkadza w jakichkolwiek pozatekstowych formach kontrrewolucji czy rekonkwisty – i przypomina starą prawdę, zdroworozsądkową i Tomaszową, że mądrzy ludzie nie zawsze są ludźmi roztropnymi, czyli że w sprawach kierowania biegiem życia zawsze lepszy jest człowiek roztropny niż tylko (!) mądry.

Wkraczając w dziedzinę bieżących ocen i żywej publicystyki, tacy ludzie wyłącznie mądrzy zachowują się z reguły nadal jakby tkwili za swym biurkiem, obcując z ideami, a nie ludźmi i ich życiem – a maniera ta staje się nieznośna właśnie dlatego, że przecież oceniają już nie idee, lecz ludzi, nie intencje, lecz działania. Zwykle brak im konkretnego doświadczenia moralnego w pozaliterackim działaniu na rzecz Sprawy, której zasady i dzieje w płaszczyźnie państwowej potrafili opisywać – i bez tegoż doświadczenia rzucają swój autorytet i ocenę w wir życia, do którego mają głównie wstręt.

Nic dziwnego, że produkty tego rodzaju chwilowych wtargnięć owych „idealistów” w świat konkretów zdradzają z miejsca jakąś intelektualną bezsilność eskapisty, pragnienie wymierzenia temu światu nie tyle sprawiedliwości, ile policzka. Szczególnie charakterystyczna jest głęboka niechęć do rozpoznawania zjawisk nowych – są one oglądane niemal wyłącznie przez okulary innych zjawisk, nieco starszych: i tak np. współpraca księży z bezpieką jest tylko casusem modernistycznej zdrady prawd wiary, a np. ostatnie zmiany na szczytach polskiej władzy są „rozumiane” wyłącznie w kluczu wydarzeń rewolucji (anty)francuskiej. Oba te przypadki są alarmującym objawem zaskakującego symplicyzmu intelektu, który – na innym terenie – przyzwyczaił nas do samodzielności i przenikliwości.

Niestety na tym nie koniec: moralnie niekonsekwentne zaangażowanie w oceny dotyczące spraw świata żywych zaburza czasami nawet kultywowany w umysłach „idealistów” ład idei. Gdy w jednym z wystąpień Jacka Bartyzela czytamy np. namiętny protest przeciw użyciu przez Sejm RP (i to z inicjatywy Marszałka Sejmu) pojęcia „judeochrześcijańskie dziedzictwo moralne Europy”, możemy sobie zdać sprawę, jak mechaniczna jest ta gniewna reakcja: autor być może nie zwrócił w ogóle uwagi, że twórcy uchwały wskazali na rzeczywiste i historyczne źródło fundamentalnego odrzucenia zachowań homoseksualnych w naszym świecie. Tym źródłem nie jest – helas! – dziedzictwo Grecji i Rzymu (tak bardzo docenione i przez Jacka Bartyzela, i przez eurokratów od eurokonstytucji), lecz biblijny, właśnie judeochrześcijański rdzeń moralnych przekonań, wpojonych Europie. To właśnie wystarczyło zrozumieć, aby nie przypisywać Marszałkowi Sejmu intencji judaizowania chrześcijaństwa na spółkę z zamorskimi neocons’ami lub wskrzeszania herezji starożytnych judaisantes. Trzeba się po prostu rozglądać po świecie, który się opisuje – rejestrując m.in. takie fakty jak to, że przeciw planowanej paradzie gejowskiej w Jeruzalem protestują wspólnie – właśnie wspólnie - katolicy, żydzi i muzułmanie. I że to działanie nie da się ze wstrętem podpiąć pod modernistyczne próby „parlamentu religii”.

Patrząc na niezwykle bogatą twórczość naukową profesora Jacka Bartyzela, można dojść do wniosku, że ceną zapłaconą za powstanie tego dzieła musiało być swoiste akademickie wyobcowanie z potocznego biegu rzeczy. Profesor za tę cenę zbudował swoją suwerenność intelektualną, a jego samotny autorytet ma w sobie coś z mocy mędrca z pustelni. Wybrał drogę, która odłączyła go od koterii i klik, a nawet jakiejkolwiek gry zespołowej. Byłoby dla nas wszystkich dużą stratą, gdyby ten samotny autorytet zmiksował się dziś drogą prób publicystycznych z do cna publicystyczną aktywnością młodzieńczych lumpen-konserwatystów – ludzi na ogół dobrze wykształconych, którzy jednak w swej pasji polemiczno-napastniczej gotowi są użyć każdej formy retoryki ad personam, każdego prostackiego podejrzenia i każdego sztubackiego resentymentu do czytania grubszych książek teologicznych czy badania trudniejszych problemów teoretycznych.

Czy Profesor czuje się dobrze właśnie w towarzystwie takich demagogów, jest oczywiście tajemnicą jego samopoczucia – jednak od siebie powiem, że Jacek Bartyzel bardziej mi pasuje do, co prawda nielicznych, ludzi, którzy typ swych argumentów próbują uzgodnić z ważkością swych zasad. Bardziej mi pasuje wśród swych kolegów z antykomunistycznej i niepodległościowej opozycji – niż wśród przebierańców ancien regime’u. Bardziej wśród ludzi wypróbowanych w tyglu przesłuchań, internowania i PRL-owskich beznadziei – niż wśród ludzi teoretyzujących dziś o dobrodziejstwach Jaruzela (który w noc grudniową „reprezentował Państwo, czyli siły Ładu”) lub bohaterskim nacjonalizmie Miloszevića i upajających się kabotyńsko własną ekstra-prawicowością w uścisku z Januszem Korwinem-Mikke.

Mnie to towarzystwo nie w smak. I właśnie dlatego, a wbrew niechęci podejmowania tej decyzji z szacunku dla Profesora, postanowiłem zrezygnować z, kiedyś zaszczytnej, obecności w wąskim kręgu Straży Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego. Przyjąłem zaproszenie do udziału w tym kolegium właśnie z rąk profesora Bartyzela – a dziś z powodu dokonującej się w ostatnim czasie ostrej demagogizacji KZ-M czuję się zmuszony z niego wystąpić, zdając sobie zresztą sprawę, że to właśnie jest między innymi celem całego serialu zwróconych przeciw mnie nieprzytomnych wystąpień reprezentantów Klubu. Od kilku lat moja tam obecność nie miała zresztą już żadnego realnego znaczenia, gdyż gremium to o niczym już nie decyduje i nawet się nie zbiera. Tym samym występuję też z Rady Programowej „Pro Fide, Rege et Lege”, na którego linię od lat też nie mam żadnego wpływu. Przyszedł więc dzień, by symboliczne członkostwo symbolicznie porzucić – zostawiając za sobą także szanowanych przyjaciół, lecz strząsając pilnie z sandałów proch tego miejsca, w którym zepsuto powietrze.

Brak komentarzy: