piątek, 31 października 2008

Rozbiór endecji

Udział w niedawnej konferencji IPN na temat środowisk endeckich w PRL był nie tylko chwilą rewizyty własnej młodości szkolnej i studenckiej, ale - ponieważ czas płynie, a my z nim - przede wszystkim okazją do zobaczenia, co się z endecją stało.

To, co miałem tam przed oczami, nazwałbym "rozbiorem endecji". To zaś oznacza dwa fakty na raz: że czegoś takiego jak wielka, klasyczna endecja nie ma już - ca n'existe plus; a po drugie: że to, co endecją historyczną było, zostało dziś zajęte i przejęte przez inne, o wiele bardziej partykularne wizje.

Oczywiście wśród "zaborców" nie równe są prawa do przywłaszczania sztandarów narodowców. Co by nie mówić, istnieje tu zasada praw nabytych - i z tej perspektywy z pewnością "Myśl Polska", nawet ta dzisiejsza, ma swe prawa do znaku towarowego "endecja" i pewne oczywiste podobieństwo genetyczno-rodowe do dziedzictwa dawniejszej tradycji. O takich prawach czy pokrewieństwie nie można już natomiast mówić w przypadku Antoniego Macierewicza i "Głosu", chociaż na konferencji tak to wyglądało, jakby część KORu to była kontynuacja obozu narodowego (wolne żarty!). 

Gdy przyglądałem się dyskusji panelowej, zdominowanej bardzo retoryczną konfrontacją między prof. Maciejem Giertychem i min. Antonim Macierewiczem - pomyślałem właśnie to: że tamto dziedzictwo utknęło gdzieś w krwiobiegu polskiej myśli, i już nie krąży po nim jako ożywiający pokarm. Propozycja obecnego przy stole Marka Jurka - żeby niezależnie od pomyłek endeckich w końcu PRLu zastanowić się nad polityczną operatywnością tej szkoły ideowo-politycznej dzisiaj, w perspektywie wyboru między orientacją "transatlantycką" i "cizatlantycką" - utonęła bez echa w burzliwych sporach o to, czy mamy być pro- czy antyrosyjscy, no i oczywiście "kto rządzi Ameryką". Przy stole liczyła się konkurencja "kto miał rację", kto był/jest bardziej endekiem, a nie dyskusja co można zrobić dla Polski. 

Wielki obóz polityczny - kiedyś tytan "obrony czynnej" i odkrywca syntezy "nacjonalizmu chrześcijańskiego" - przechodzi definitywnie do historii. I tylko nie jest jeszcze pewne, w jakim stylu.

MEMO6: Msze gregoriańskie na Krakowskim

Tym razem będzie o wielu Mszach - ale takich, po których zostało mi wspomnienie łączne, rozmyte co do konkretów tej czy innej daty. 

To były Msze odprawiane w każdy czwartek w kościele pokarmelickim na Krakowskim Przedmieściu. Przełom lat 80. i 90.  bardzo mocno mi się z nimi kojarzy - tydzień w tydzień śpiewałem tam chorał w utworzonej właśnie świeckiej scholi prowadzonej przez ks. Kądzielę. 

Zbiegają się w związku z tym dwa nurty wrażeń. Pierwszy to pamięć o potężnym wpływie formacyjnym śpiewu gregoriańskiego: jeśli ktoś nie traktuje go jako przedmiotu tylko artystycznej stylizacji i perfekcjonizmu, ten medytacyjny śpiew ma moc przenikania do szpiku kości. Nigdy nie nauczyłem się czytać neum - śpiewałem zawsze z pamięci, ale pamięć miałem wtedy dosłownie przepełnioną tymi natchnionymi melodiami, były one ze mną i we mnie całymi dniami. Jednak dopiero na próbach scholi czuliśmy się tak jak powinniśmy: stawaliśmy się pudłami rezonansowymi Muzyki pełnej Słowa - za to w czasie Mszy, na chórze dochodziła do tego obawa własnej niemocy, niedostatku. 

Jest jeszcze drugi nurt wspomnień, który z tymi Mszami się zazębił nie tylko czasowo: jest to wrażenie kontrastu między prostą i głęboką duchowością przebijającą ze śpiewanych tekstów, karolińskich czy innych, a tą zamąconą i przeinterpretowaną duchowością, w której żyliśmy na co dzień. Kiedyś, najpóźniej w pokoleniu naszych rodziców odklejono nas od starego dziedzictwa - my buntowaliśmy się przeciw temu zerwaniu, ale ono działało: już nie byliśmy wewnątrz tamtego świata, staliśmy obok z poczuciem możliwości dystansowania się natychmiast do wszystkiego co okazywało się zbyt dotkliwe. 

Nasłuchałem się wtedy Drugiej Modlitwy Eucharystycznej po łacinie - pod tym względem te gregoriańskie celebry nie odstawały od zwyczajności posoborowej (za mojej bytności Kanon rzymski był odmawiany raz jeden - a celebrans poprzedził to wydarzenie specjalną zapowiedzią: "dzisiaj dla podkreślenia naszej więzi z papieskim Rzymem użyjemy Pierwszej Modlitwy Eucharystycznej"). 

Stojąc na chórze i wędrując spojrzeniem przez nawę ku prezbiterium, jakby przepływając obok figury anioła na granicy tych dwóch stref, myślałem nieraz, że muszę znaleźć sposób, aby wyrazić wdzięczność Księżom, którzy o tę Mszę łacińską dbali, utrzymali ją po przeniesieniu Seminarium na Bielany - i podarowali nam, młodym ludziom, którzy wtedy nigdzie indziej nie mieli sposobności "złapać kontaktu" z naszym odepchniętym dziedzictwem. Okazji podziękować nie było - ale obowiązek wdzięczności pozostał. Bóg zapłać.

czwartek, 23 października 2008

Czemu tak?

Na pustoszejącym peronie stacji Brwinów stała ludzką tajemnica. Stała i przeraźliwie krzyczała: "Tato, taaaatooo!" Tajemnica była chłopcem o nieokreślonym wieku, skrytym pod chorobliwym zapóźnieniem lub tylko zniekształceniem. Nad chłopcem-tajemnicą pochylał się ojciec o rysach jednego z najmniej powabnych bohaterów Sin City,  ogólnym wyglądem stojący jednak jakby oczko wyżej od swego synka, lecz w ruchach zdradzający gwałtowne obyczaje. Po twarzy chłopca płynęły łzy i wyrywał się swemu zdenerwowanemu ojcu, nie chcąc usiąść w wózku, na który był już wyraźnie za duży. Obok stała matka, jakby na drugim planie - więc wszystko rozgrywało się między ojcem i synem, właśnie wewnątrz tego rozdzierającego "taaatoo!" 
Przechodziliśmy wszyscy obok. Jakże naiwne i pompatyczne, nie do zniesienia byłoby w tej sytuacji powiedzenie, że każdy człowiek jest tajemnicą. Wystarczy mi dziś jedna krzycząca tajemnica, której nie da się zrozumieć bez Chrystusa. Nie mam się gdzie przed nią schować.  

...

Taaaaaatooooo nasz, który jesteś w niebie, nikogo poza Tobą nie mamy nazywać ojcem.

wtorek, 21 października 2008

MEMO5: Zderzenie z reformatorem

W drugiej połowie lat 80. moja parafia - św. Teresa na Tamce - otrzymała nowego proboszcza. Profesor w seminarium i autor popularnych książek o Mszy świętej, szybko przystąpił do "uporządkowania" naszych nie dość zbornych zachowań liturgicznych. Pouczał z ambony, żeby ludzie nie klękali na Baranku Boży ("to takie wiejskie!" - powiadał grzecznie). Przypominał, żeby wszyscy wstawali w czasie "procesji z darami", gdy jakiś wskazany przezeń pan z panią kroczyli środkiem ku celebransowi (najwidoczniej miał w głowie słynny reformatorski kanon o "pozycji ofiarnika" - choć z drugiej strony reforma miała wszystkim wybić z głowy całe to "ofiarowanie"!). Znak pokoju mieliśmy sobie przekazywać skinieniem głowy lub uściśnięciem dłoni - ale bez słowa, bo "Rzym początkowo zgodził się na pozdrowienie słowne, ale potem zostało to wycofane". Poza tym w czasie Mszy "z udziałem dzieci" stawał za pulpitem i przez mikrofon nakazywał, całkiem bezceremonialnie, opuszczenie miejsc siedzących przez starszych - mieli ustąpić dzieciom ("teraz jest ich Msza!").

Generalnie i zasadniczo wszyscy poddawaliśmy się tej reformatorskiej tresurze - bo i autorytet proboszcza działał, i poza tym miało się to poczucie, że to wszystko on wyczynia, aby Bóg był sprawniej uwielbiony... Co zresztą zrobić? Ale przyszedł dzień, kiedy czar prysł - przynajmniej dla mnie.

To było na pewno w 1987, już po wprowadzeniu nowego polskiego mszału ołtarzowego. Nasz proboszcz zarządził zmianę najbardziej dotkliwą: już nie mieliśmy podchodzić, jak dotąd, do balustradki, aby przyjąć Komunię na klęcząco - teraz obowiązywała "procesja", czyli po ludzku mówiąc: przyjmowanie Komunii w kolejce. Jak w kolejce, to na stojąco oczywiście. Wtedy to był jeszcze szok: przychodzi ksiądz i mówi, żeby już nie klękać ("można przyklęknąć wcześniej"), i że tak jest bardziej liturgicznie. Tak, że się czuło, że jak się nie klęka, to się przystępuje do jakiegoś lepszego świata!

Miałem kolegę, który mimo tych dyscyplinujących instrukcji podszedłszy do Komunii - uklęknął. Proboszcz odsunął się od niego nieco w bok i komunikował następnych. Jemu Komunii nie udzielił. Nikt już nie próbował iść w ślady nieszczęśnika - ja też nie, grzecznie podszedłem jak chciał Proboszcz, klękając po drodze.

Ale to mną wstrząsnęło. Po Mszy zaszedłem do zakrystii. Mówię grzecznie do Księdza Proboszcza: "Chciałem poprosić, abym mógł przyjmować Komunię na klęcząco". "Ach tak... Owszem, możesz. Tylko, wiesz, to będzie w najgorszym stylu takiej kościółkowej dewocji".

Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć - nigdy dotąd nie miałem takiej rozmowy z księdzem (księża, którzy mnie formowali na katechizacji i poza nią, uczyli mnie gestów adoracji i ostrzegali przed ich porzucaniem). 

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć - bo przecież właśnie kilka dni wcześniej czytałem wszystkie te dokumenty kościelne o postawach przy przyjmowaniu Komunii: we wszystkich - rzymskich i polskich - podkreślano, że podstawowa jest pozycja klęcząca, a inne są jedynie dopuszczalne w określonych warunkach. Wiedziałem to dobrze przychodząc na tę rozmowę.

Przełknąłem ślinę i wydusiłem z siebie przez ściśnięte gadło: "Jednak dokumenty kościelne zalecają właśnie przyjmowanie Komunii na klęcząco... Ostatnio mówi o tym wyraźnie instrukcja Episkopatu Polski z marca tego roku". Nie chciałem się wdawać w harde dysputy teologiczno-liturgiczne - prosiłem o uznanie autorytetu, który był nie tylko ponad mną, ale i nawet ponad moim proboszczem.

Wtedy Proboszcz mnie zadziwił: powiedział mi po prostu, że "nie było takiego dokumentu". Powiedziałem mu jeszcze raz, o który tekst chodzi - i że musiał się z nim zetknąć, bo otrzymali go wszyscy proboszczowie w teczce kurialnej. "Nie było takiego dokumentu" - odpowiedział raz jeszcze, wbijając we mnie swe pewne spojrzenie.

Nie za bardzo byłem w stanie rozmawiać dalej - bo powiem szczerze, że nie potrafiłem sobie wyjaśnić całej tej sytuacji, której do dziś nie ośmielam się nazwać jak należy. Stałem ogłupialy i osłupiały. Usłyszałem jeszcze: "Czy ty nie widziałeś, jak Komunii udziela Papież w Rzymie? Ludzie podchodzą i przyjmują na stojąco. W telewizji to pokazywali".

Od tej pory już nic nie było jak dawniej.

poniedziałek, 20 października 2008

Pomysły na życie (1)

Niewielka książeczka, niebieska: Święty Maksymilian Kolbe, Myśli i rozważania. Dla mnie przez kilka lat liceum coś jakby katechizm. 

W książeczce taka myśl: "Życie człowieka ma trzy etapy: nauka, działanie, cierpienie". 

"Definicja" św. Maksymiliana nie jest (tylko) opowieścią o tym, co następuje po czym, wbrew pozorom liniowości. Ona opisuje "atom" ludzkiego życia tutaj, jego trzy dynamiki obecne w każdej drobince witalności godnej człowieczeństwa: nauka zmierza do mistrzostwa, działanie - do skuteczności. To dwie dynamiki "konstruktywne". Do czego zmierza cierpienie? Z pewnością poza nasze plany. 

Gdy wiedziesz palcem po tym zdaniu, czujesz ludzką oczywistość dwóch pierwszych z trzech kluczowych słów - a potem coś się zmienia. Jakbyś otworzył w nocy okno, przez które do wygrzanego pokoju wchodzi zimne powietrze. Przychodzi z ciemności, owiewa ciało swoim mroźnym dotykiem, budzi gęsią skórkę... To należy do innego porządku - z którym liczyć się musi każdy śmiertelnik, ale którego nikt z nas nie przenika, to jest jak zetknięcie się z czymś wciąż oczywistym, a już niepojętym. 

Gdy próbujesz to uchwycić, wtedy już wychyliłeś się przez okno - na swoją zgubę lub na swoje szczęście: albo lecisz w dół na głowę, albo poczujesz tylko zimny cucący powiew ze stopami opartymi w ramach swego losu tutaj. Jedno małe słowo "cierpienie" w ściegu krótkiej definicji biegu ludzkiego życia - otwiera okno w pomieszczeniu zbyt dusznym dla człowieka, zbyt uporządkowanym jak na prawdę o człowieku. 

Czy często dzisiaj otwiera się takie okna? Pozamykano je w wielu modlitwach Kościoła lepkim optymizmem "nauki" i "pracy", nawet Rany Pańskie na krzyżu się zasklepiły - są i nie są: cierpienie bywa nauką, bywa działaniem, bywa nawet darem - byleby nie było cierpieniem. Słabniemy bez powiewu z zewnątrz - a wydajemy się sobie sami mocarzami, gotowymi do "nauki" i "działania".


sobota, 18 października 2008

MEMO4: Inauguracja 22 X 1978

Miałem 12 lat. Z tego dnia mam dość dziwne wspomnienie bytności w dwóch światach. Najpierw: dom. Tutaj była transmisja telewizyjna Mszy inaugurującej pontyfikat Jana Pawła II. W okienku PRLowskiej oficjalności stanął Papież ze swoim "Nie lękajcie się", płynęła Msza, sunęli kardynałowie składający publiczne homagium. 

Msza w TV - nie bardzo wiadomo, co robić! Wrażenia przy klękaniu przed telewizorem - równocześnie dziwne i podniosłe. Nie było wideo - włączyłem magnetofon (na którym na co dzień odtwarzało się Abbę, pieśni patriotyczne, Jarocką lub Kabaret Dudek itp.), żeby nagrać to wszystko święte (potem przez wiele dni po szkole spisywalem z taśmy nazwiska kardynałów, w kolejności ich podchodzenia do Papieża - chciałem się ich nauczyć). 

Jeszcze się nie skończyły uroczystości, i wkroczył inny świat: szkoła. Co prawda była niedziela, ale zorganizowano nam tego dnia wycieczkę do muzeum (jakiego, nie pamiętam). Dziś gdy składam te fakty, wydaje mi się, że rozumiem jak to było: zapewne szkołom nakazano jakoś zająć dzieci tego szczególnego dnia - żeby nie dotknęła ich papieska "klerykalizacja" - ale tę wycieczkę w mojej szkole urządzono tak, aby nie kolidowała z tym najważniejszym: transmitowaną Mszą. 

Mimo to powstało z tego dla mnie straszne zmartwienie: po powrocie do domu powiedziano mi, że na samym końcu Papież udzielił wszystkim obecnym odpustu zupełnego. Przy mojej dość nikłej edukacji religijnej pojąłem z tego tyle, że przez wycieczkę szkolną ominęło mnie coś w rodzaju solidnego odpuszczenia wszystkich grzechów, likwidującego wszystkie rozterki co do tego, czy wszystkie spowiedzi były dostatecznie szczere i pełne. 

Chodziłem przez szereg dni z myślą, że okazja takiego uwolnienia przeszła obok mnie tak blisko - aż w głowie zaświtała myśl możliwa tylko w naszym wieku mediów elektronicznych: a może gdyby powtórzyć sobie całą uroczystość z magnetofonu, to otrzyma się to cudowne coś, odpust? Słowo daję, że chwyciłem się tego pomysłu z wielką nadzieją. Po najbliższej lekcji religii w salce przy kościele zdobyłem się na odwagę, by zapytać o to księdza. Pozbawił mnie wszelkich złudzeń. Za to na poprawną wiedzę o odpustach musiałem jeszcze trochę poczekać. No i okazało się, że Papież jeszcze wiele, wiele razy udzielał błogosławieństw i odpustów, spoza naszego magnetofonu.  

piątek, 17 października 2008

Uważajcie na swoje modlitwy

Kiedyś usłyszałem lub przeczytałem zdanie, które pozostało ze mną do dziś: Pan Bóg wysłuchuje tylko najlepszych naszych modlitw. Słucha także różnych miałkich żądań albo namiętnych marzeń, części z nich pozwala się zdarzyć - ale zatrzymuje uwagę (tak powiedzmy, w nieco antropomorfizującym stylu psalmicznym) jedynie wtedy, gdy zdarzy się nam dotknąć rzeczywistego dobra - gdy usłyszy w modlitwie człowieka swoją własną melodię. Wtedy mówi swoim aniołom: "go!"... tzn. chciałem powiedzieć: ite!

Czy z tego należy się cieszyć - że tak jest? Oczywiście tak - chociaż czasem nie prowadzi to do wesołych wniosków, a może być trudne. Cholernie.

Uważajmy na swoje modlitwy - bo czasem to one stworzą ramy naszego życia, gdy ze stosu bzdur Ręka Pańska wyplącze rzadkie chwile wielkości, wypasione na łąkach Logosu.

W mojej ulubionej książce Chestertona - Napoleon z Notting Hill - jest w zakończeniu myśl, że gdy dziecko obejmie zwykłe drzewo i powie z powagą (dziecięcą, a więc plączącą prostotę z kokieterią), że dla niego "jest ono wszystkim", wtedy istotnie korzenie tego drzewa dotkną piekieł, a jego korona sięgnie nieba. Drzewo jak drabina Jakuba - bo Pan Bóg bardzo często wysłuchuje dziecięcych oświadczeń.

My często bywamy takimi dziećmi, wyznaczamy jednym gestem pole, w którym rozegra się nasze życie. Tylko że potem już dziećmi być nie chcemy, już "nie tacy naiwni" biegamy od drzewa do drzewa, za plecami zostaje to jedyne Drzewo w środku ogrodu, miejsce spotkania... Biega się wokół, mnożą się gesty, słowa, prawdziwa inflacja!

Wtedy w Niebie nadal stawiają tylko na nasze najlepsze modlitwy: słowa, w których jest szarpnięcie się ku złożonym obietnicom. Słowa, które powtarzaliśmy jak zaklęcie, mają wejść w nasze życie jak ostry hak ratunkowy. Na tyle głęboko, by szarpnięcie stalowej nici wyrwało nas z gęstego mułu, w który pogrążąmy się tutaj z każdym energicznym ruchem, koniecznością życia.

Uważaj, bo wyciągniesz, w górę, ręce swoich modlitw - a inny cię opasze i poprowadzą cię dokąd chcesz, nie chcesz... 

Anioł sprawdzi mocnym szarpnięciem, czyś gotów i czy hak mocno trzyma. W górę serca.


"Odkrycie" drugiego zamachu na JP2

Media "odkryły" drugi zamach na papieża Jana Pawła II - w Fatimie w 1982. Ja nie muszę odkrywać, bo po prostu pamiętam jak to pokazywali w TVP w 1982: jakiś szalony ksiądz rzuca się na Papieża z nożem. 

W mediach "odkrywają" więcej: że szaleniec był "lefebvrystą", "schizmatykiem". Równie dobrze można by powiedzieć, że BYŁ katolikiem - bo ks. Krohn najpierw był katolikiem, jako taki przystąpił do lefebvrystów (którzy wówczas nie dawali żadnych powodów, żeby ich nazywać schizmatykami), aby w końcu porzucić i lefebvrystów, i Kościół po prostu, bo został sedewakantystą - i w tym to stanie zaatakował Papieża. 

A co robił przed zamachem? Oooo, to ciekawa historia. Media jej jeszcze nie "odkryły": ks. Krohn, wyobraźcie sobie, jeździł po Polsce w 1981, bywał blisko "Solidarności", oprowadzali go redaktorzy "Tygodnika Powszechnego" - i zdaje się, że był jakoś prowadzony przez tzw. Firmę, taką stabilną instytucję peerelowskiego systemu bezpieczeństwa. Jednym słowem: wystarczy na wiele odcinków "odkrywania". Może np. taką "mądrość" proponuję jako nius: "Jan Paweł II zaatakowany przez zamachowca z kręgów Tygodnika Powszechnego". Jak to Tygodnik się zamachnął z abp. Lefebvrem do spółki...

No to czekam na następne odcinki...

 

czwartek, 16 października 2008

MEMO3: W środku lasu (1982)

To było na obozie harcerskim warszawskiej Czarnej Jedynki w Starym Osiecznie, w sierpniu 1982, w pierwsze lato po wprowadzeniu stanu wojennego. W Jedynce, mimo różnych intensywnych sporów ideowych, nigdy nie było wątpliwości, że w niedzielę idzie się na Mszę. Tym razem miała być Msza polowa, niedaleko podobozów. 

Na sporej polanie ustawiono zaimprowizowany "ołtarz" - którym był faktycznie zrobiony przez harcerzy stół z drzewa, używany w namiocie samej komendy szczepu. To dobrze opisuje tamtą atmosferę i naszą liturgiczną (nie)wrażliwość wdrukowaną przez duszpastertwa młodzieżowe - a równocześnie nieudawany entuzjazm. Ale idźmy dalej: Mszę przyjechał odprawić dla nas ksiądz wyznaczony przez miejscową kurię. Okularnik, młody jakby niedawno po święceniach, robiący wrażenie skupionego księdza (wyczuwalna różnica na tle wielu "równiachów", których wówczas było coraz więcej). 

Mam w pamięci wyjaśnienie, że ksiądz na tę Mszę polową uzyskał zgodę z kurii - krzepiący znak, że jesteśmy tu pod opieką Kościoła. Msza była śpiewana - po harcersku, tzn. przy gitarach (znów zgrzyt...), z melodiami Katarzyny Gaertner (miały to do siebie, że było w nich odległe wspomnienie gregoriany). Ale z tej Mszy zapamiętałem zwłaszcza jedno - i do dziś mi się ona z tym kojarzy: dostrzegłem, że na zaimprowizowanym ołtarzu ksiądz ustawił krucyfiks. Był naprawdę niewielki - a jednak natychmiast przykuł uwagę, bo to było coś... no niezwykłego, tak to trzeba powiedzieć. 

W kościołach, do których chodziłem w Warszawie w ciągu roku, krucyfiksy nigdy nie stały na stołach-ołtarzach - albo jako krzyże procesyjne stały gdzieś obok, albo wisiały jakoś w głębi, albo po prostu sprawiały wrażenie jeszcze jednego elementu dekoracyjnego prezbiterium. I dlatego, tak szczerze, mimo wszystkich katechizmowych nauk jednak nie kojarzyłem Mszy tak wprost z Ofiarą Krzyża. Kojarzyłem ją przede wszystkim z Wieczernikiem, a Krzyż był jakoś trochę na zewnątrz tego pakietu podstawowych mszalnych skojarzeń, ukształtowanych przez katechezę i obraz prezbiterium, zachowania celebransa. Trochę tak, jakbyśmy we Mszy wracali do Wieczernika, aby spożyć Komunię św. A Krzyż? To była jakaś rzeczywistość, o której w mglisty sposób myślało się, że była niezbędna, abyśmy mogli spożywać Komunię w naszych wieczernikach. I tyle.

A tu nagle - na ołtarzu krzyż. Przyznam się bez bicia, że sądziłem, iż to jest jakaś prowizorka w związku z polowym charakterem tej Mszy, może po prostu gest pobożności księdza - ale pamiętam też wyraźnie, że pomyślałem, iż tak mogłoby być zawsze - nie wiedziałem, że tak wygląda zaniedbywana normalność liturgiczna, prawo Kościoła opiekujące się duszami słabych, mniej zorientowanych, szukających pouczenia w swej wierze. Z tej Mszy pozostała wracająca potem przez lata tęsknota za tą "drobnostką": krzyżem na ołtarzu.  Za znakiem Ofiary w samym środku tej cudownej Akcji, której powagę podważają wspólnie sceptyk, trefniś i mądrala.

środa, 15 października 2008

W Kropce nad i

Wczoraj stałem się bohaterem "Kropki nad i": Monika Olejnik przepytując abp. Henryka Muszyńskiego skonfrontowała go z moją opinią - zacytowaną w "Rzepie" - że w kontekście faktu rejestracji jako TW "Henryk" Arcybiskupa, który ma otrzymać godność Prymasa, staje przed nami trudne pytanie o siłę charakteru kogoś, kto ma być najbardziej honorowym hierarchą w Polsce. Arcybiskup uznał moje prawo do takich wątpliwości - ale równocześnie odparł, że dziwi się, iż o sprawie wypowiadają się osoby nie mające o niej dostatecznej wiedzy.

Nie jestem twórcą wątpliwości wokół osoby Arcybiskupa Gnieźnieńskiego - one powstają zupełnie naturalnie, a pytania mnożą się jak króliki: dlaczego to wyznanie dopiero teraz? dlaczego mamy wierzyć bardziej publicznemu oświadczeniu esbeka - a nie wewnętrznym papierom esbeckim? czy esbecy w latach 70. rozdawali swe wizytówki przy okazji rozmów w biurze paszportowym? czy podawali na tych wizytówkach swe adresy domowe? czy takie wizytówki przechowywało się pieczołowicie przez trzydzieści lat, wędrując z jednego mieszkania do drugiego? Itp., itd.

W ubiegłym roku przetoczyła się przez Polskę dyskusja w związku z aktami abp. Wielgusa. Dla mnie groźniejsza od wiedzy o jego "teczce" była jego postawa, sposób tłumaczenia się i reagowania, gdy sprawa wyszła na jaw. Wyglądało po prostu na to, że stawszy się Arcybiskupem Warszawskim w takim stylu, abp. Wielgus będzie już zawsze zakładnikiem tajemnic swojej komitywy z SB oraz niewolnikiem swego (uzasadnionego) zażenowania, niezdolnym do prowadzenia pewną ręką Archidiecezji, ze zdolnością do wchodzenia w odważną konfrontację z możnymi tego świata (np. z "Gazetą Wyborczą, do której uciekł po pomoc przeciw publicystom katolickim). Moim zdaniem, choć przeżył na pewno w tamtych dniach coś z czyśćca - było to i tak lepsze niż ewentualne gnicie na świeczniku wysokiej funkcji.

W jakim stopniu to wszystko dotyczy teraz abp. Muszyńskiego? Nie ustawiam tego pytania w płaszczyźnie "winy" - lecz w płaszczyźnie "przeszkody". Kto pamięta to pojęcie? Mówiło się np. o przeszkodach do święceń: kandydat wcale nie musiał zrobić niczego obiektywnie złego - ale nie dopuszczano go do stanu kapłańskiego po prostu dlatego, że ciągnął za sobą coś niestosownego, niekompatybilnego z godnością kapłańską. Wykazy takich "przeszkód" zmieniały się w zależności od wrażliwości moralnej epoki, jakichś dręczących dany czas trudności. Ja bym właśnie w płaszczyźnie "przeszkód" do obejmowania wysokich godności kościelnych widział niejasne kontakty z SB.

Czy to oznacza odepchnięcie od tych godności całych roczników? Ależ nie, bo wbrew refrenowi z "Gazety Wyborczej" podchwytywanemu dziś przez usłużnych felietonistów kościelnych, nie było tak, że "każdy musiał". Jeśli sprawa konszachtów z bezpieką lub ocierania się z bezpieką dotyczy w naszym Episkopacie podobno kilkunastu osób, to już samo to pokazuje, że nie wszyscy musieli, nie wszyscy chcieli, nie wszyscy mają taką przeszkodę w życiorysie. W związku z tym proste pytanie: czy tych kilkunastu "trafionych" hierarchów nie mogłoby się zwyczajnie powstrzymać przed drogą w kardynały, prymasy i arcybiskupy? Drogi do świętości by to im nie zagrodziło - a kariera kościelna to przecież coś znacznie mniejszego, prawda?

Nigdy nie uważałem, że jeden abp Wielgus ma być winnym za wszystkich - podczas gdy TW Filozof, TW Rzymianin i inni chodzą, perorują, kongresują o wartościach, jakby nigdy nic. Paradoksalnie, uważam, że abp Wielgus jest dziś - moralnie - w sytuacji dla niego jednak zdrowszej niż tamci, "którym się udało" - a jednak nie zmienia to faktu, że tylko on przeszedł przez tę publiczną kompromitację. Inni są nadal zapraszani, jako autorytety, do mediów, które tak bardzo walczyły z "agenturą wśród biskupów" (zasłużony koncern ITI!). Trudno nie dostrzec tu podwójnych standardów: abp Wielgus był dobrym celem, bo - mylnie - uznano go za biskupa konserwatywnego; gdy się jest hierarchą "otwartym", najwyraźniej można liczyć na taryfę ulgową.

Oczywiście nie jestem za tabloidowym kompromitowaniem ludzi, za bezlitosnym ogłaszaniem kogoś "kapusiem", za niechrześcijańskim zaszczuwaniem ludzi szukających spokoju i ciszy na rozliczenie się z własnymi słabościami. Burza wokół abp. Wielgusa wynikła z tego, że - być może popychany przez jakąś rękę, zachęcany przez kogoś zainteresowanego - parł on mimo wszystko na szczyty kościoła warszawskiego, a nas obdzielał kolejnymi wersjami swego życiorysu. Akcja wywoływała reakcję.

Nie wiem, czy abp Muszyński w swoim zachowaniu sprzed lat widzi jakąś przeszkodę do godności Prymasa Polski, ku której zmierza - właśnie przeszkodę, a nie winę. Gdy jednak zapytano mnie w imieniu "Rzepy" o opinię, pomyślałem sobie o takim "suwaku godności", który przez ostatnie dwa wieki przesunął się od Prymasa Poniatowskiego z XVIII wieku do Prymasa Wyszyńskiego z wieku XX - i poczułem, że byłoby bolesne, gdyby zaczął on przesuwać się na tej drodze wstecz, choćby trochę. Tak jak to przyznał abp Muszyński, mogę mieć taką opinię. Choć przecież nie jest to w ogóle w moich rękach, dzięki Bogu.

wtorek, 14 października 2008

Niespełnione dzieło katolickiego ekumenizmu

Pisałem już kiedyś - w prasie katolickiej - że ekumenizm przypomina ruch esperancki: pewna grupa ludzi wkłada dużo wysiłku w to, żeby mówić w sposób, w jaki nikt poza nimi nie mówi i czego nikt poza nimi nie rozumie - a pewna inna grupa ludzi wkłada dużo starania w to, by zaistniała teologia, która nie opisuje konturowo wiary żadnego kościoła, żadnej grupy chrześcijan, poza ekumenistami. Taka prawda: gdy w końcu te szanowne komisje, pełne m.in. szlachetnych idealistów, dochodzą do jakichś konkretniejszych "konkordii", są one tak niesamowicie wieloznaczne jak słynna formuła nauki o usprawiedliwieniu, po stronie katolickiej podpisana na wszelki wypadek nie przez kogoś dźwigającego odpowiedzialność za doktrynę wiary, lecz przez koordynatora rozmów ekumenicznych - i opatrzona uroczystymi zastrzeżeniami, które pozostawiają czytelnika w rozterce czy cała ta ugoda nie była tylko efektem życzliwej nieuwagi po obu stronach. 

No tak - ale mimo tych wszystkich marnych efektów trwa wielkie halo wobec nawet skromniutkich przybliżeń ekumenicznych. Od lat jesteśmy informowani o każdym najdrobniejszym kręgu na wodzie, jeśli tylko można go przypisać ekumenicznemu chlup: wiadomo, że ludzie się zjeżdżają, spotykają, odprawiają modły, słuchają homilii wygłaszanych przez "biskupów" nie chcących być biskupami i "księży", którzy nigdy nie chcieli mieć święceń kapłańskich - ale otrzymują nie wiedzieć czemu upoważnienie do głoszenia wewnątrz akcji liturgicznej (dokładnie w tym samym czasie, gdy mędrcy-liturgiści perorują, że "po Soborze" obowiązuje zasada, że homilię głosić powinien jedynie celebrans danej liturgii... tzn., ekhem, "przewodniczący liturgii")... No a na końcu, jak na kongresie esperanckim, apel: starajmy się mówić tym językiem także w swoich środowiskach, aby było większe zrozumienie wzajemne, abyśmy byli jedno. Bo fakt faktem: gdyby wszyscy nauczyli się esperanto, łatwiej byłoby się dogadać - a gdyby wszyscy przerzucili się na ekumenizm, liczba różnych katechizmów spadłaby skokowo. Wielka racjonalizacja.

Naprawdę szkoda, że pewne realne dobro - uważam, że zniesienie pewnej nuty wrogości jest realnym dobrem - jest zakrywane tumanem wizji w stylu o. Hryniewicza.

A co by było, gdybyśmy zamiast szarżować z takim ekumenizmem a la esperanto, spróbowali zamiast wielkich wizji w stylu "chrześcijaństwo zjednoczone w roku 2000 (realizacja chwilowo odłożona)" zrealizować plan tak skromny, lecz realny: katolicyzm zjednoczony z Kościołem wszystkich czasów? Biskupi rezygnujący z wydawania dekretów przeciw "schizmatyckiemu Bractwu Św. Piusa X" - i w ogóle powstrzymujący się od wpychania lefebvrystów w narożnik dla schizmatyków? Wielkoduszność w przyjmowaniu nawet przesadnych oskarżeń pod adresem Vaticanum II? Przyznanie, że być może gdy abp Lefebvre odchodził ze swoją grupą w cień systematycznego nieposłuszeństwa, szedł tam z jakimiś prawdami i dobrami, które po prostu nie były chciane i kochane w codziennej rzeczywistości Kościoła tamtych dni?

To byłby prawdziwie katolicki sprawdzian ekumenizmu - ale martwię się, że mało komu na tym zależy. Kiedyś, lata temu, miałem nadzieję, że - poza kard. Ratzingerem - zainteresowani takim darem dla Kościoła są choćby sami lefebvryści, sekowani i tłuczeni jak popadło - ale nie, im też już bardzo dobrze i wygodnie się zrobiło w roli odrzuconych, a oczekiwania urosły w międzyczasie do poziomu co najmniej "uroczystego potępienia błędów Vaticanum II". Daleko odeszli od swojego założyciela, który na innym poziomie ustawiał płaszczyznę rozmowy z papieżami. Teraz na wzór Jonasza przysiedli sobie - i czekają aż Niniwę szlag trafi, za karę, za błędy, za obrzydlistwa (no a wtedy oni odrodzą prawdziwy Kościół itd.). Nie ma chętnych do zrobienia małego dobra. Jest ono za małe jak dla tych wielkich ludzi.

poniedziałek, 13 października 2008

MEMO2: Jasna Góra, sierpień 1991

Ciąg dalszy memuarów mszalnych. A ponieważ wczoraj były obchody papieskie i wieczorem koncert na kanwie wspomnienia Światowych Dni Młodzieży - więc osobiste wspomnienie z Mszy papieskiej Światowego Dnia Młodzieży na Jasnej Górze w 1991.

Jak zwykle przez te wszystkie lata "janowopawłowe" nie miałem żadnej specjalnej karty wstępu (zwykle byłem w harcerskiej "białej służbie"), więc po prostu wszedłem z przyjaciółmi pod Wały, tak jak można było najdalej wejść. Trafiliśmy do sektora hiszpańskiego. Zaczyna się Msza - no i wrażenia dość szczególne: stoimy w jakieś pięć osób, a dookoła cały sektor hiszpańskiej młodzieży... leży w śpiworach lub siedzi po turecku, sobie rozmawiając i przekąszając. Trochę słabo słychać Papieża, ale można mniej więcej nadążać za biegiem Mszy. Dość poirytowany zachwaniem moich zagranicznych sąsiadów, zerkam na nich uważniej - i nagle zauważam, że wielu z nich ma na uszach walkmany: słuchają hiszpańskiej transmisji radiowej z tej Mszy. Dzisiaj kojarzy mi się to trochę z obrazem wielu z nas, śledzących Mszę tradycyjną z mszalika: Msza jest przed oczami - ale oczy są wlepione w książkę - a tam Msza była jako tako słyszalna, ale Hiszpanie musieli jej słuchać przez radio.

Nagle coś się dzieje: wszyscy dookoła podrywają się w jakimś dzikim porywie, coś wrzeszczą - nawet ci, zakutani w śpiwory horyzontalnie, teraz w tychże śpiworach skaczą jak uczestnicy wyścigu w workach. Oto Papież powiedział coś do nich po hiszpańsku - więc krzykom "Viva Espana!" nie ma końca. Za chwilę kończy się ta forma "uczestnictwa czynnego" w liturgii - i wracają do leżenia i siedzenia. Nawet Przeistoczenie nic w tym nie zmieni. Potem Komunia - tu chętni wszyscy...

A wcześniej było jeszcze coś takiego: przed Komunią przesunęliśmy się do polskiego tłumu, nieco dalej od Klasztoru. Przez potężne głośniki entuzjastyczny głos poleca: "A teraz chwyćmy się za ręce i podnieśmy je razem do góry!"... No i ta nasza garsteczka kilku osób nie posłuchała się tego polecenia: stoimy wśród naszych rówieśników, ręce złożyliśmy do modlitwy - więc dookoła zaczyna się poszturchiwanie: "Co, z kołchozu przyjechaliście, czy co?" - takie miłe docinki. A potem wtopa: Papież zaczyna Ojcze nasz... po łacinie. Śpiewaliśmy z nim w pięć osób. Dookoła milczenie ludzi trzymających się za ręce - nikt ich nawet nie próbował uczyć ojczystego języka Kościoła rzymskiego (może zamiast tego ćwiczono choreografię bujania się z rękami w górze?).

Tak bardzo, bardzo chcieliśmy przyjąć tego dnia od Papieża jak najwięcej. Jednak bycie tam na miejscu nie było najlepszym rozwiązaniem: słowa Ojca Świętego - te mądre słowa o kontemplacji, Krzyżu, ikonie - ginęły w falach rozmów o czymkolwiek, ponad głowami młodych ludzi posilających się w samym środku Mszy, tulących się do siebie w śpiworach. Na pewno - tak się pocieszałem - gdzieś tam bliżej było inaczej, ale to co widziałem wokół świadczyło o całkowitym braku zainteresowania SŁOWEM Papieża - wystarczył papieski piknik pod Jasną Górą.

Jest i post scriptum: wróciłem do Warszawy podłamany tym wszystkim. Odwiedzając znajomą siostrę zakonną - świątobliwą, otwartą głowę - już otwierałem usta, żeby jej zwierzyć swoje bóle... Nie zdążyłem: siostra tak pięknie się uśmiechała, promieniowała radością - i mówiła już w progu: "Ten Światowy Dzie Młodzieży! Co za entuzjazm, co za uwaga i skupienie tej młodzieży! Widziałam wszystko w telewizji..."

Medium is the message.



Zemsta Prowincjała

Dzisiaj ktoś mi relacjonował, że w czasie uroczystej inauguracji w Papieskim Wydziale Teologicznym "Bobolanum" prowincjał jezuitów o. dr Dariusz Kowalczyk zajął się moją osobą, w swym wykładzie inauguracyjnym "Jezuici a Kościół".

Jeśli to prawda, co mi mówiono, to jest to już kolejna publiczna wypowiedź o. Kowalczyka a propos moich krytycznych opinii o obecnym stanie kościelności Towarzystwa Jezusowego: najpierw wpisał mi się do bloga, potem pisał też o mnie w felietonie w "W drodze", teraz wykład inauguracyjny Bobolanum... Miesiące mijają, a nie schodzę z myśli Ojca Prowincjała: wciąż jestem zagrożeniem dla dobrego imienia tego doskonale się mającego zakonu!

Mówiąc szczerze, miałem wrażenie, że te żale mogłyby trochę osłabnąć po moim blogowym wpisie podsumowującym Kongregację Generalną SJ: o ile mnie pamięć nie myli, przyjąłem tam postawę bona fides względem uczynionych w Radiu Watykańskim zapowiedzi o. Kowalczyka, że po audiencji u Benedykta XVI jezuici się na nowo zintegrowali w sentire cum Papa. Mnie się tamten wywiad na tyle spodobał, że postanowiłęm zawiesić swoje zastrzeżenia dotyczące świeżej przeszłości. No ale o. Kowalczyk żyje nadal wpisem blogowym nieco wcześniejszym. Wciąż go przetrawia.

Teraz więc Ojciec Prowincjał postanowił sobie trochę pożartować ze mnie, przypisując mi różne absurdalne motywy i poglądy, że sala miała uciechę - jak to na wykładzie inauguracyjnym wydziału teologicznego. Sam nigdy nie uprawiam konferansjerki na swych zajęciach uniwersyteckich - ale wiem, że niektórzy nie mogą się przed tym pohamować. Człowiek musi zrozumieć człowieka.

I tylko dziwi mnie jedno: że wciąż uganiając się za drzazgami moich felietonowych wypowiedzi sprzed miesięcy, Ojciec Prowincjał nie potyka się np. o te świeżutkie jak bułeczki wypowiedzi prasowe swoich współbraci (tak, już po ślubie szczególnego posłuszeństwa papieżowi), w których dystansują się od uroczystego nauczania Kościoła choćby w sprawie antykoncepcji, że o teologii pluralizmu religijnego już nie wspomnę. A może warto byłoby, tak zdzierając gardło w obronie "dobrego imienia jezuitów", zadbać o to dobre imię rzeczywiście - np. podyskutować teologicznie i publicznie ze swoim współbratem o. Prusakiem, gdy głosi, że antykoncepcja niejednemu pomaga? Chyba że Ojciec Prowincjał też tego zdania - wtedy dyskusja byłaby dość jałowa, to prawda...

Smutny znak naszych czasów: muskuły prężą się gdy chodzi o korporacyjną dumę - a kompletnie wiotczeją gdy chodzi o doktrynę. A więc jak to jest: o Towarzystwo chodzi - czy o to, co Jezusowe?

niedziela, 12 października 2008

Pocieszenia łódzkie

Odwiedziłem wczoraj Łódź - po dobrych paru latach przerwy. Przyjąłem zaproszenie do panelu "Dziennikarze o Janie Pawle II" - i przy stole panelowym byłem jedynym niezbyt-dziennikarzem (bo bywam publicystą, ale nigdy w żadnym wielkim medium nie pracowałem i z żadnym nie jestem w stałych koneksjach). Obok siedzieli: prowadzący Marek Zając, i współuczestnicy: ks. Adam Boniecki i ks. Kazimierz Sowa - widać więc, że organizatorzy pomyśleli o mnie jako o "altera pars".

To spotkanie uważam za początek ciekawej rozmowy - którą zainicjował red. Zając: o fragmentaryczności medialnego przekazu o Janie Pawle II i o tym, jak dziedzictwo janowopawłowe będzie naturalnie filtrowane przez bieg życia i kolejne rekonstrukcje pamięci. Zaczęło się od przypomnienia przez Marka Zająca atmosfery w dniach śmierci... Sługi Bożego Piusa XII. Czy ktoś pamięta jeszcze dzisiaj, jak wielki i spontaniczny był odruch smutku i żałoby po tym papieżu? Aż trudno w to uwierzyć, że po latach mamy "kontrowersyjnego papieża" lub wręcz "papieża Hitlera"! A więc jak to będzie po latach z podziwianym dziś powszechnie Janem Pawłem II?

Mówiłem m.in., że oczywiście w interpretacji pontyfikatu JP2 zaznaczyła się mocno stronniczość komentatorów - ale wszystkiego bym na media nie zrzucał. Tzw. "gesty profetyczne" Papieża (Asyż, Synagoga rzymska...) to są wydarzenia, w których interpretacji od początku był wielki margines dowolności: od rozpoznania tego w kategoriach ortodoksji - do wizji odlatujących zupełnie poza naukę Kościoła, poza Ewangelię. Myślę, że czasami nawet najlepsza wola dziennikarska nie wystarczyła, by zrozumieć dokładnie i przekazać wiernie. Ktoś mi potem podpowiadał, że np. dla muzułmanów ucałowanie Koranu przez JP2 było gestem jednoznacznego uznania świętości tej księgi - a my wiemy skądinąd, z tekstów Papieża, że był to co najwyżej gest jakiejś wylewnej życzliwości do ludzi, z którymi się spotkał. Jak widać, intencje komunikatu nie zawsze dawały się łatwo uchwycić.

Ks. Boniecki opowiadał bardzo ciekawie o zmieniającej się przez lata atmosferze wśród dziennikarzy w Rzymie. Ja miałem chwilami wrażenie, że naczelny "Tygodnika Powszechnego" mówił tym razem jakoś tak bardziej... hmmm... konserwatywnie. W końcu uznałem, że to tylko takie moje "przesłyszenie" - ale po wszystkim znalazłem się przez chwilę w kręgu publiczności, i pewna pani przy akceptacji reszty towarzystwa rzekła po prostu: "Byliście przy stole bardzo zgodni... ale to chyba dlatego, że Ksiądz Adam jakby na inną nutę nadawał niż kiedyś". Ho, ho - pomyślałem - tempora mutantur et nos mutamur in illis!

Inna pani podeszła po prostu po to, by rzec słówko o nadawanym przez TVP Historia programie o lefebvrystach (o tym, w którym Robert Tekieli rozmawia z o. Salijem i ze mną). Powiedziała, że wiele się z tego programu dowiedziała o całej sprawie, a podany w trakcie rozmowy film z wypowiedziami księży z Econe podsunął jej myśl, że "być może ich gorliwość nie mogła się pomieścić na tle desakralizacji Kościoła na Zachodzie". Odpowiedziałem, że jeśli chodzi o Amerykę czy np. Niemcy trudno byłoby mi w jakikolwiek sposób osądzać ludzi, którzy lgnęli do Bractwa Św. Piusa X (nawet po katastrofie 1988). Bo tak jest: nie mam w sobie siły moralizatora perorującego o posłuszeństwie ludziom, którzy nie mieli czasami żadnej przyzwoicie odprawianej Mszy w diecezjalnym pobliżu. Inna sprawa to imperatyw zakończenia tego gorszącego rozłamu.

W końcu jeszcze jedno pocieszenie: przy kolacyjnym stole wypłynęła nagle sprawa Mszy "trydenckiej". Łodzianie mają już coniedzielną "starą Mszę": u św. Józefa, o 15,00. Mija właśnie dziesięć lat, jak byłem w tej sprawie u abp. Ziółka, który zresztą obiecywał załatwienie tej prośby pozytywnie... Wiele wody w Łódce upłynęło, wielu ludzi się tam starało - ale Msza nareszcie jest. Deo gratias!

środa, 8 października 2008

BIBLIO: biogramy średniowiecznych filozofów

Ukazał się właśnie tom 9 (ostatni) Powszechnej Encyklopedii Filozofii wydawanej przez Polskie Towarzystwo Tomasza z Akwinu. Są tam dwa biogramy przygotowane przeze mnie:

Johannes Sharpe

Szymon z Faversham

Niezbyt wielkie figury, ale praca przy tym była interesująca.

MEMO: Moja "pierwsza" Msza


Postanowiłem sobie przypomnieć różne Msze, w których uczestniczyłem i które z jakichś powodów zapamiętałem mocniej od innych. Zacznę od pierwszej jaką w ogóle pamiętam taką zwykłą pamięcią, nie poddawaną różnym technikom "odtwarzania danych".

Musiało to być jakoś na samym początku lat 70. (bo chyba jednak nie wcześniej, choć to też byłoby możliwe: w 1970 kończyłem 4 lata). Wtedy Babcia chodziła codziennie na Mszę - pamiętam, że byłem z nią przynajmniej ten jeden raz.

Weszliśmy do Świętego Krzyża: we wnętrzu panował półmrok i kompletna cisza. Nawa zrobiła na mnie wielkie wrażenie - przestrzenna, długa, a równocześnie pełna czegoś, co dotarło do mnie jako poczucie, że jestem w miejscu świętym. Nie, nie było to "przyjemne miejsce" - właściwie to było pozbawione wszelkich łatwo konsumowalnych atrakcji, więc nie było szans, bym się tam nie zaczął szybko nudzić. A jednak pamiętam to do dziś - utkwiło jako kontemplacyjne świadectwo: w ławkach trochę ludzi, głównie starsze panie. Moja Babcia kiwa głową jakiejś swojej znajomej, wyciąga jak tamta różaniec i zaczyna ciche modły. Ja rozglądam się w poszukiwaniu czegoś, co będzie się "działo"... Daleko, daleko przed nami jest Coś Ważnego, tak zrozumiałem. W pamięci nie zostały żadne słowa objaśnień Babci - tylko jakaś niema "przebitka", gdy pokazuje mi na to coś daleko. Zrozumiałem, że chodzi o wielki obraz z Krzyżem. Patrzę i usiłuję to wszystko połączyć: i ciszę, i klęczenie ludzi, i półmrok, i zapach - i ten obraz daleko tam, którego treść musi być większa niż pojmuję, skoro jest tam Coś Ważnego, z powodu którego jesteśmy tutaj.



Więcej już nic a nic, nawet powrotu do domu nie pamiętam. Czy to mało? To wspomnienie to jak żywy obraz, którym dzisiejsi liturgiści straszą biedne, posoborowe dzieci. "Liturgia jako antyteza wspólnoty". "Babki odmawiające różaniec i ksiądz odprawiający zupełnie sam"...

Hmm. Mówcie co chcecie, ja swoje wiem.

poniedziałek, 6 października 2008

BIBLIO: o sprawie o. Hryniewicza

Również w ramach uzupełniania zaległości: w rzepowym "Plusie minusie" ukazał się tekst pt.


Jest to trochę skrócona wersja - a wersja pełna, z przypisami, pójdzie w kolejnej "Christianitas".

BIBLIO: O bohaterstwie jako wymagającej normie

Uzupełniam zaległości w tutejszej mojej bibliografii ciągłej. W "Przewodniku Katolickim" nr 37/2008 ukazał się mój felieton:

Zachować się jak trzeba

Krótkie rozważanie o tym, jak z bohaterstwa można zrobić niebotyczny ideał - gdy u samych bohaterów jest ono czymś naturalnym.

niedziela, 5 października 2008

Bywanie tu i tam


Zdaje się, że w TVP Historia zaczęły się pokazywać odcinki serii programów, które Robert Tekieli postanowił poświęcić okolicom Vaticanum II. Zostałem do tego przez Roberta "zwerbowany", i dwukrotnie wystąpiłem jako dyskutant, w deblu z ojcem Jackiem Salijem. Zaproszenia do takich programów mają taki urok, że czasami jak się przychodzi na miejsce, to np. dowiadujesz się, że zamiast dajmy na to o liturgii czy ekumenizmie, będzie się rozmawiało o lefebvrystach (kiedyś w TVNie, dawno dawno temu zostałem zaproszony z okazji rocznicy ostatniego Soboru - ale rozmowa zaczęła się od pytania do mnie o komentarz w sprawie Radia Maryja). 

No i w jednym z odcinków rzeczywiście rozmawialiśmy - we wspomnianym trybie - o lefebvrystach. Ani o. Jacek, ani ja nie jesteśmy z tej "parafii" - ale w końcu wyszło dość naturalnie, że ja ich jednak broniłem, a mój szanowny Rozmówca z zaangażowaniem referował zarzuty. Sytuacja jednak dość zawiła, bo ja od lat jestem dla niektórych posoborowców właśnie "lefebvrystą" wyłącznie z powodu powtarzania diagnoz kard. Ratzingera - a z kolei dla oryginalnych lefebvrystów to jestem raczej "jako poganin i celnik" (też z powodu powtarzania diagnoz kard. Ratzingera, "głównego wroga Tradycji"). 

Swoją drogą, ta moja osobista kondycja skłania mnie czasami do wniosku, że są takie punkty, w których posoborowcy i lefebvryści zgadzają się pięknie i proszą, by im nie przeszkadzać. Np. dobre kilka lat temu kurialny kard. Cassidy, wówczas przewodniczący rady ds. ekumenizmu, wyjaśnił, że z lefebvrystami nie prowadzi się dialogu ekumenicznego, bo to "wewnętrzna sprawa Kościoła katolickiego". Oczywiście oświadczył to m.in. z tą intencją, żeby go nie zmuszano do kontaktowania się z Bractwem, z którym nie miał chęci rozmawiać - ale z drugiej strony to samo Bractwo było dumne, że jakiś kurialny kardynał uznał ich za "wewnętrzną sprawę Kościoła" i oddzielił grubą kreską od ekumenizmu. No i co? I zgoda, doskonała harmonia opinii między kard. Cassidy i Bractwem Św. Piusa X (obie strony jakoś zainteresowane status quo). Jaki efekt? Kard. Cassidy wyjaśnił, dlaczego nikt z ekumenistów palcem nie kiwnął, żeby uleczyć tę ranę i pofatygować się do pokłóconych braci katolików, choćby różaniec z nimi zmówić i np. zakazać nazywania ich "schizmatykami" itp. A z drugiej strony: Bractwo Św. Piusa X mogło na swych folderach napisać, że kard. Cassidy uważa ich za "sprawę wewnętrzną" - i dzięki temu autorytet kard. Cassidy bywał uznawany nawet przez Bractwo Św. Piusa X, które w innych sprawach już tego autorytetu nie szanowało tak bardzo (gdy np. w rozmowach z luteranami kard. C. też uznawał, że już z nimi wspólnie wierzymy w to samo jeśli chodzi o usprawiedliwienie). Byłoby to wszystko zabawne, gdyby nie chodziło o potłuczony Kościół.

Zacząłem od programów w TVP Historia - ale kilka tygodni temu nagrywałem też coś dla religia.tv. Co prawda miało być po prostu o Mszy "trydenckiej" i reformie liturgii - ale jak już przyszedłem, to się dowiedziałem, że to, co powiem, ukaże się w programie o... lefebvrystach. Podobno jednak w tym programie będzie jakiś rzeczywisty lefebvrysta. Kamień mi spadł z serca. Ale film ze Mszy to będzie ze św. Benona. I jedna pani mi wyjaśniła: "chcemy pokazać, że w Kościele mogą być także katolicy, którzy co prawda mają takie podejście jak lefebvryści, ale w zgodzie z Kościołem". Hmmm, czy jesteśmy gdzieś około 1988 roku? - tak sobie pomyślałem.

Łaska Roku Pawłowego

Lata temu życzył mi imieninowo pewien ksiądz, żeby mnie mój Patron Apostoł umacniał wtedy gdy potrzeba "trochę jego szaleństwa i uporu". Pracowaliśmy razem w pewnej pobożnej redakcji - potem nas zwolniono, najpierw mnie, potem jego (i chyba obu tak, że nawet nie musieliśmy wracać po swoje rzeczy do pokoju). Obaj poszliśmy do swoich zwykłych zajęć. Dawno nie rozmawialiśmy, ale życzenia zapamiętałem.

Nie wiem, jak z tym jest - ale w obecność Apostoła Pawła w moim życiu wierzę, i w jego skłonność do popychania ku sprawom szalonym też. No a teraz moja wiara w to ma powody, by wzrosnąć: mamy Rok św. Pawła - i dla mnie to jest pierwszy w życiu pracowniczym rok poza moją uczelnią, poza zajęciami dydaktycznymi, a w sumie pierwszy rok bez tej pracy, którą wykonywałem nieprzerwanie przez lat już szesnaście. Ta zmiana przyszła dokładnie w dniach, gdy otwierał się Rok Pawłowy, więc teraz idę przez ten dla mnie zupełnie nowy czas także z pytaniem: czego chcesz ode mnie, mój Patronie?