niedziela, 25 września 2011

Mundet et muniat (XV tydzień po Zesłaniu Ducha Świętego)


Przeznaczona w starszej formie rytu rzymskiego na XV Niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego kolekta brzmi w oryginale:
Ecclesiam tuam, Domine, miseratio continuata mundet et muniat : et quia sine te non potest salva consistere; tuo semper munere gubernetur. Per Dominum.
Co przetłumaczymy na polski następująco:
Panie, niech ciągłe zmiłowanie oczyszcza i wzmacnia Twój Kościół; a ponieważ bez Ciebie nie może trwać zachowany od zepsucia, niech będzie rządzony zawsze Twoim darem. Przez Pana.

Niesłychanie bogata jest ta starożytna oracja, obecna po kolei we wszystkich głównych źródłach liturgii rzymskiej – i występująca także w mszale Pawła VI, choć tam relegowana na poniedziałek w trzecim tygodniu Wielkiego Postu. To, co w wielu innych modlitwach opisuje jednostkową kondycję chrześcijanina – chrześcijanina w świecie – zostało tutaj odsłonięte jako rdzeń nauki o Kościele, o Kościele w świecie: zawsze jest to rozwinięcie nauki o Łasce.

Przypomniano nam, w środku tej kolekty, że zachowanie Kościoła od zepsucia jest proporcjonalne do obecności w nim Jezusa. Ta logika nie jest dla nas zaskakująca – znamy ją z katechizmu. A jednak jak często trzeba o tym przypominać! Podmiot modlitwy – kościelne „my”, przemawiające równocześnie mocą Objawienia i doświadczeniem wieków – dobiera tu słowa bardzo starannie: nie chodzi mu jedynie o to, że Kościół potrzebuje towarzystwa Jezusa, Jego bliskości, poufałości z Nim – jako warunek wewnętrznego zdrowia, spójności, niezepsucia przedstawione zostaje coś, co wyrażono w koniunktiwie gubernet. Słowo niemal techniczne – z obszaru techniki spraw społecznych: zarządzanie. „Niech rządzi”.

Kto ma rządzić? A może co ma rządzić? Błagalny imperatyw tej modlitwy domaga się od Boga, aby Kościół był „zawsze rządzony Twoim darem”. To ostatnie słowo oddano w oryginale jako munus. Słownikowo tłumaczy się je dość różnie: danina, powinność, urząd (munus Petrinum – „posługa Piotrowa”!), dar, ofiara, przysługa… Słowo z jednej strony mające w sobie ciężar bardzo materialny, słowo „mocne” – ale równocześnie uskrzydlone bezinteresownością czy poświęceniem.

W kontekście chrześcijańskiej religijności tłumaczymy często munus jako: Łaska. Czy to Łaska ma rządzić Kościołem? Oczywiście jest to poprawne zdanie. A jednak tym razem powiedzmy inaczej: munus to dar. „Niech Kościołem rządzi zawsze Twój dar”.

A Dar to Osoba – gdyż Dar to jedno z imion należących do Trzeciej Osoby Boskiej: Ducha, Świętego, Daru. Niech zawsze Twój Kościół, Panie, będzie rządzony Duchem Świętym.

To bardzo składne, że w środku okresu „po Zesłaniu Ducha Świętego” modlimy się o nieustanne rządy Daru (danego w Pięćdziesiątnicę) w Kościele (objawionym tegoż dnia).

Wróćmy teraz do pierwszej frazy: niech ciągłe zmiłowanie oczyszcza i wzmacnia Twój Kościół. Nauczono już nas w innej modlitwie, że zmiłowanie to najmocniejsze objawienie Bożej wszechmocy. Co ma ono sprawiać na co dzień w Kościele? Połączenie dwóch oczekiwanych skutków jest znamienne: mundet et muniat, „niech oczyszcza i wzmacnia”. To ostatnie nieprzypadkowo kojarzy, w oryginale, obwarowanie lub zgoła wyposażenie w amunicję: w Kościele Bożym powinno być coś z acies bene ordinata, co nasi przodkowie tłumaczyli jako „obóz w szyku zbrojny”. Lecz do tego dochodzi słowo o koniecznym oczyszczeniu, bez którego obwarowanie staje się zaraz redutą obrony interesów i kolegów.

Starożytna modlitwa mówi nam wciąż bardzo wiele o Kościele, w którym żyjemy. Prosi o coś, co także dziś uznamy za pierwszorzędnie ważne: o Kościół równocześnie silny objawioną mu Prawdą dla świata i gruntownie przekonany o konieczności swego własnego oczyszczenia.

piątek, 23 września 2011

Nie po drodze (w dialogu z Wiśniewską)



Powiedzieli mi dzisiaj znajomi, że w „Gazecie Wyborczej” p. Katarzyna Wiśniewska pochyla się nad moim „ultrakatolickim” (jej ulubiony wobec mnie przymiotnik) poglądem, że ochrona życia nienarodzonych potrzebuje skutecznej polityki. Sprawdziłem w Internecie: rzeczywiście tak jest. Pani Wiśniewska pochyla się nade mną, ponieważ nadarzyła się gratka i można zdemaskować obłudę katolickich sojuszników PiSu: Wiśniewska stwierdza nie bez zadowolenia, że gotowi są zamilczeć sprawę ochrony życia, jeśli to szkodzi wyborczym interesom partii.
Tę obłudę lub małoduszność krytykuję od lat, lecz nie o tym chcę w tej chwili mówić. Podobnie, nie ukrywam, że martwi mnie postępowanie mediów skądinąd tak zasłużonych na swoim terenie jak tygodnik „Niedziela”, na którego łamach od lat, z pewnymi przerwami, publikuję. Jednak w tych wszystkich sprawach nie szukam sojuszników takich jak p. Wiśniewska, a jej ustawianie się tutaj w roli arbitra elegancji uważam za perwersyjne.
Ponieważ z tekstu w „GW” można by odnieść wrażenie, że mój artykuł – odsunięty ze względów „wyborczych” przez katolicki tygodnik – był jakimś jednostronnym uderzeniem w PiS, śpieszę wyjaśnić, że każdy w nim otrzymał swoje: Platforma – czerwoną kartkę za dyscyplinę proaborcyjną, niektórzy posłowie PO – plusa za osobistą odwagę, głosujący posłowie PiSu – plusa za dobre głosowanie, a kierownictwo PiS – duży minus za dopuszczenie do dużej absencji klubu w tym niezwykle ważnym głosowaniu. W którym zamiast radykalizmu postaw  należało zadbać o skuteczność polityczną. Rzecz jasna, więcej się oczekuje po partii zbierającej dziś poparcie także elektoratu konserwatywno-katolickiego niż po partii z „ziomalami” Nergala – stąd oczywista asymetria moich oczekiwań i większe wymagania od PiSu.
Pani Wiśniewskiej nie interesuje oczywiście moje żądanie skutecznej polityki dla cywilizacji życia – chyba jako zagrożenie, które po raz nie wiem który napiętnował ostatnio w swoim komentarzu Adam Michnik, zaniepokojony wsparciem ludzi Kościoła dla, jak rzekł cytowany tam abp Michalik, „partii niekoniecznie silnych liczbowo, ale wiarygodnych” i ostrzegając imiennie przed Markiem Jurkiem, który – o horrendum – jest za „zakazem aborcji nawet w wypadku gwałtu”.
Polskę zamieszkują ludzie o różnych poglądach. I na pewno różnię się fundamentalnie w poglądach z p. Wiśniewską. Jednak podobno jesteśmy oboje dziećmi jednego Kościoła – i dlatego w ubiegłym roku, gdy trafiło się, iż z p. Wiśniewską występowaliśmy w jednym panelu w warszawskim KIKu, pozwoliłem sobie zapytać ją publicznie, jak godzi wymogi chrześcijańskiego sumienia z funkcją redaktora gazety, która w ramach tzw. sprawy „Agaty” swoją upartą kampanią doprowadziła do tego, że jedno dziecko zabiło, mimo rozterek, drugie dziecko, nienarodzone (przypomnijmy też: z wydatną pomocą p. minister Kopacz). Odpowiedzi na to pytanie od p. Wiśniewskiej nie otrzymałem, ponieważ jeden z uczestników tamtego panelu, p. Marek Zając, zagroził, że na znak protestu przeciw mojemu pytaniu opuści salę. Ja jednak to pytanie podtrzymuję, a sumienie pojmuję jako miejsce uzasadnień moralnych, a nie carte blanche na wygodę bycia "prywatnym katolikiem".
Wiem, że p. Wiśniewska uważa – dawała temu wyraz publicznie – iż moja odmowa jakiejkolwiek współpracy z mediami Agory (po sprawie „Agaty”) to oznaka zgoła nieewangelicznego (!) zamknięcia, typowej dla „ultrakatolików” niechęci do dialogu. Ja pojmuję to zupełnie inaczej: w naszym specyficznym dialogu, Pani Katarzyno, moja nieobecność w „Wyborczej” jest także zdaniem skierowanym do Pani, którego sensu na pewno się Pani domyśla, zwłaszcza w kontekście pytania, które kiedyś zadałem.
Korzystając z okazji, chcę podziękować zarówno Stefanowi Sękowskiemu z „Gościa Niedzielnego”, jak i Marcie Brzezińskiej z portalu Fronda.pl – którzy poprzez swe teksty uznali za stosowne wyrazić wczoraj swoją podstawową katolicką solidarność ze mną w tym, co mi się ostatnio przydarzyło. Świat katolickich publicystów nie jest i nie musi być jednomyślny w bardzo wielu sprawach, na co dzień chętnie dyskutujemy, spieramy się nawet – ale solidarność w sprawach podstawowych jest marką naszego powołania.

sobota, 3 września 2011

Chwalebnie i bez urazy (XII tydzień po Zesłaniu Ducha Świętego)


W kolekcie obecnego tygodnia, używanej co najmniej od czasów najstarszych sakramentarzy rzymskich (zachowanej także w Mszale Pawła VI dla 31. Niedzieli Zwykłej), Kościół modli się:
Omnipotens et misericors Deus, de cujus munere venit, ut tibi a fidelibus tuis digne et laudabiliter serviatur : tribue, quaesumus, nobis ; ut ad promissiones tuas sine offensione curramus. Per Dominum.
Co można przetłumaczyć:
Wszechmogący i miłosierny Boże, z którego daru pochodzi, gdy wierni Twoi służą Ci godnie i chwalebnie – prosimy, udziel nam, abyśmy biegli do Twoich obietnic bez uszczerbku. Przez Pana.

Modlitwa ta zawiera w sobie trudne do przeoczenia podobieństwo do kolekty z X Niedzieli po Pięćdziesiątnicy Wielkanocnej – przede wszystkim przez użycie zwrotu o „bięgnięciu ku obietnicom”, ale także przez tak ścisłe połączenie, we wstępnym wezwaniu, wszechmocy i miłosierdzia (wiemy już, że to właśnie miłosierdzie jest najmocniejszym objawem wszechmocy).

Podobnie jak w wielu innych oracjach tradycyjnych, ich zwięzłość chroni przed przekształcaniem się modlitwy – mowy zwróconej do Boga – w udające modlitwę pouczenie ludu, faktycznie odwracające jego uwagę od odbywającego się właśnie „zwrócenia ku Panu”. Z tego powodu nie należy się spodziewać rozwiniętych objaśnień – co jednak nie przeszkadza temu, iż modlitwy te, kapiąc jak kropla po kropli, żłobią w duszach rysy typowe dla doktryny katolickiej. W przeważającej mierze chodzi o naukę o Łasce.

Kolekta z XII Niedzieli post Pentecosten w swej mowie do Boga powołuje się, jak wiele innych, na fundament religii nadprzyrodzonej: służba Bogu może realizować się tylko dzięki łasce Bożej, a więc na nic tu opieranie się na samej dobrej woli ludzkiej. Zwróćmy uwagę na coś, co można odczytywać jako odróżnienie jakby dwóch stopni tej służby Bożej: może być ona sprawowana „godnie” i „chwalebnie”.

Oczywiście te dwa przysłówki mogą tu być używane jako określenia bliskoznaczne, jak bywa w prefacjach („godne i sprawiedliwe, słuszne i zbawienne…”) – jednak dają się także odczytać jako opisujące dwie odróżnialne kondycje. Tak jak w nauce Kościoła o sprawowaniu sakramentów: odróżnia się to, co (tylko) „ważne”, od tego, co (ponadto) „godne” (w ten sposób, że bywa, iż sakrament sprawowany jest „ważnie, lecz niegodnie”). W kolekcie jest jakby ciąg dalszy: służba Boża może być nie tylko godna – ale i chwalebna. Chwalebnie, laudabiliter, służymy Bogu dopiero wtedy, gdy służba ta faktycznie przemienia nas. Gdy jest nie tylko kultem (czymś, co oczywiście musi spełniać wymogi ważności i godności), ale i rzeczywistym uświęceniem, czyli owocowaniem w nas tego, iż dopuszczono nas do „rozumnej służby Bożej”, logike latreja.

W następującej potem prośbie pojawia się sprecyzowanie warunków naszego „biegu ku obietnicom” Pańskim: oby był on sine offensione. Jak to rozumieć – a więc i: jak to przetłumaczyć? Offensio to słowo, którego sens w polskich tłumaczeniach, zależnie od kontekstu, oscyluje między „uraza” i „obraza”. „Obraza” – „bez obrazy” – mogłoby sugerować, że to prośba o uchronienie od grzechu (który jest przecież offensio Dei, obrazą Boga). Jednak powiązanie tego słowa z sytuacją biegu podpowiada pewne bardziej „fizyczne” znaczenie – takie jakie mamy np. w Psalmie 90, gdzie mowa o tym, że ze zrządzenia Bożego aniołowie pilnują, abyśmy „nie urazili stopy o kamień”.

Prosimy więc o to, abyśmy w biegu do Bożych obietnic mogli uniknąć potknięć, szkodliwych dla nas samych, tak jak szkodą jest urażenie stopy o kamień. Chwałą Bożą człowiek – biegnący ku Obietnicy. Prosimy zatem o to, aby żadne potknięcie nie umniejszyło chwały Bożej.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Perspektywy szersze niż najszersze (XI tydzień po Zesłaniu Ducha Świętego)

Kolekta przepisana na ten tydzień w tradycyjnym Mszale Rzymskim znana jest najstarszym źródłom naszego obrządku – została także zachowana przez reformę Pawła VI, dla 27. Niedzieli Zwykłej.
Oracja ta brzmi w oryginale łacińskim następująco:
Omnipotens sempiterne Deus, qui abundantia pietatis tuae, et merita supplicum excedis et vota : effunde super nos misericordiam tuam ; ut dimittas quae conscientia metuit, et adjicias quod oratio non praesumit. Per Dominum.
Co można przetłumaczyć :
Wszechmogący wieczny Boże, który obfitością swej dobroci przewyższasz i zasługi, i pragnienia błagających : wylej na nas Twoje miłosierdzie – abyś odpuścił to, czego lęka się sumienie, i dodał to, czego modlitwa nie ośmiela się wyrazić. Przez Pana.

Modlitwa ta zaczyna się od jednej z najczęściej stosowanych w rycie rzymskim apostrof: Omnipotens sempiterne Deus. Błaganie nie jest miejscem, w którym próbuje się opisywać „istotę” Boga – dając Mu do zrozumienia, jak daleko już weszliśmy w głąb Jego Tajemnicy. W błaganiu przywołuje się czasami to, co bardzo łączy – a czasami, wręcz przeciwnie, to, co bardzo mocno odróżnia. Tym razem chodzi o to drugie: proszący człowiek lub błagający Kościół sięga po jedną z tych cech, które Tego Który Jest objawiają nam jako Świętego, czyli właśnie tak różnego od nas, od wszelkiego stworzenia. Nazywając Boga wszechmogącym i wiecznym, modlitwa przypomina równocześnie o ograniczonej sile stworzenia (wręcz o jego bez-sile) i o jego czasowości (wręcz o chwilowości). Wszechmoc i wieczność karmią nadzieję, czyli motyw każdej prośby, w tym modlitwy: prosimy Tego, który może wszystko – i to bez zmian, zawsze.

Następująca po owym bardzo klasycznym wezwaniu „doktryna” naszej kolekty jest wyjęta z samego centrum chrześcijańskiego poznania Łaski.

Wiele atramentu popłynęło przez wieki na temat granic naszego poznania Boga – wokół słynnego zdania Pseudo-Dionizego, że o Bogu raczej wiemy kim nie jest niż kim jest (co św. Tomasz wraz z Ojcami przetwarzał w zdanie, że wiemy że Bóg jest – a nie kim jest; a więc że znamy byt-istnienie Boga, a nie Jego istotę). Tymczasem nasza kolekta podchodzi do tego od innej strony: zanim bowiem Boga zaczęły opisywać traktaty metafizyków i scholastyków, będące tak bardzo dłużnikami imienia Jahwe, opisywały Go po swojemu prośby ku Niemu kierowane.

Prośby opisują Boga na sposób praktyczny, w świetle nadziei – i z poczuciem własnej słabości. Z tej perspektywy Boga nazywa się Miłosierdziem. I nagle widzimy zjawisko podobne do tego znanego nam z prób teoretycznego ujęcia Boga: gdy chcemy „dostosować się” do ogromu Bożej dobroci swoimi zasługami, natychmiast odczuwamy dysproporcję; jest ona jednak jeszcze głębsza – gdyż przekracza nie tylko, w czym nic dziwnego, nasz moralny „profil” (który tworzą pozytywnie nasze zasługi), lecz i – nasze pragnienia!

Bardzo błądzą, naturalizują tajemnicę chrześcijaństwa ci, którzy ujmują Bożą łaskę jako jedynie „zaspokojenie” ludzkich pragnień. Boża dobroć wyprzedza nasze pragnienia – i niebotycznie je przewyższa. Choć i w ludzkich pragnieniach jest intuicja, że naprawdę uszczęśliwiające dobro musi być nieskończone.

Nasza kolekta opowiada bezbłędnie o Łasce. A w drugiej, wprost błagalnej swojej części w przejmujący sposób odkrywa dwie częste trudności naszego życia duchowego. Bywa ono bowiem krępowane niejako od zewnątrz, siłą narośli grzechów – gdy „sumienie lęka się”, a człowiek dręczy się, że „nie zdoła” wybrnąć ze swoich ślepych uliczek. Prosimy więc, by Łaska zastukała do nas po odpędzeniu prześladowczego oblężenia złych myśli. Bywa jednak i tak, że punkt trudności przesuwa się głęboko do wnętrza człowieka – do tego stopnia, że wygaszony zostaje sam instynkt wielkości, nadany człowiekowi przez Boga już w samym stworzeniu. To smutny moment, i nie tak rzadki: gdy człowiek nie ma już nawet odwagi prosić o coś wielkiego, naprawdę, po ludzku „królewskiego”, a ogranicza się do samych małych „szczęść”. Prosimy więc w kolekcie, aby Boże miłosierdzie „dodało” to, czego nawet modlitwa nie ośmiela się wyrazić.

Można też te ostatnie słowa rozumieć inaczej – nie w związku z przypadkiem wspomnianego „stłamszenia” wewnętrznego, lecz w kontekście odruchu pokory. Mowa wtedy o pięknym geście zaufania: już nawet nie będę się domyślał, co możesz i chcesz mi dać; co chcesz, to daj. Wszechmogący, wieczny Boże.

wtorek, 23 sierpnia 2011

W sercu Wszechmocy (X tydzień po Zesłaniu Ducha Świętego)


Na dziesiąty tydzień po Zesłaniu Ducha Świętego tradycyjny Mszał Rzymski przewiduje kolektę w następującym brzmieniu:
Deus, qui omnipotentiam tuam parcendo maxime et miserando manifestas : multiplica super nos misericordiam tuam; ut ad tua promissa currentes, caelestium bonorum facias esse consortes. Per Dominum.
Co można przetłumaczyć:
Boże, który ukazujesz swoją wszechmoc najbardziej w przebaczeniu i zmiłowaniu, pomnażaj nad nami Twe miłosierdzie, abyś nas, biegnących ku Twoim obietnicom, uczynił uczestnikami dóbr niebieskich. Przez Pana.

Jest to modlitwa bardzo stara: zna ją Sakramentarz Gelazjański z 1. połowy VIII w., a także Sakramentarz z Gellone (VIII w.) i Sakramentarz Praski (VIII w.), a potem wiele innych źródeł średniowiecznych.

W Mszale Pawła VI kolekta ta znajduje się w modlitwach z 26. Niedzieli Zwykłej, nieco zmodyfikowana, gdyż prosi się w niej nie o pomnożenie miłosierdzia, lecz o „nieustanne zlewanie łaski”.

Trzeba przyznać, że jest to kolekta, która zwłaszcza w swej pierwszej części mocno wykracza poza standard uroczystego przypomnienia utrwalonej oczywistości. Bożą wszechmoc pojmujemy przecież i dzisiaj – a może zwłaszcza dzisiaj, wciąż pod wpływem skażenia nowożytnym nominalizmem – jako nieograniczoną realizację mocy. 

Także w obecnym silnie w języku modlitwy Kościoła świecie pojęć Starego Testamentu wszechmoc Boża ukazuje się często w obrazach potęgi zdolnej do pognębienia przeciwników, aż do starcia ich na proch. Nowina o tym, że nad ubogimi pragnącymi żyć według przykazań Bożych stoi Wszechmocny Pan gotów rozbić sidła bezbożnych, jest niewątpliwie dobrą nowiną. A jednak Dobra Nowina wymaga więcej.

Nasza kolekta nie koliduje w żaden sposób z biblijnym obrazem wojującego Pana Zastępów – a jednak odsłania przed nami coś, bez czego obraz ten nie może wejść do ziemi obiecanej Nowego Przymierza: prawdę o tym, kto naprawdę jest Wielki i kto jest Mocarzem.

Modlitwa przypomina, że „najbardziej”, a więc w stopniu maksymalnym Bóg objawia swoją wszechmoc wtedy, gdy przebacza i udziela zmiłowania. Sięgnijmy dalej: Bóg okazywał się nam wszechmocny „najbardziej”, gdy umierał dla nas na Krzyżu, dając sobie otworzyć serce jako źródło zmiłowania nad nami.

Gdy to zrozumiemy, zdamy sobie sprawę, że z tą modlitwą przemówiliśmy wprost do Serca Bożego, nie popadając przy tym w zmanierowaną czułostkowość zbyt ludzkich, wyłącznie ludzkich wyobrażeń o cierpieniu Jezusa.  

Dalszy bieg modlitwy łączy potrzebę ludzkiego wysiłku („biegu” ku Bożym obietnicom), niezbędność Boskiego miłosierdzia (udzielanego nieustannie i obficie) – i wykraczający daleko poza krąg doczesności cel tego wszystkiego: bycie wprowadzonym w „dobra niebieskie”.

W tym ostatnim nie ma jednak automatyzmu przewidywanych skutków dobrego życia. Wszystko jest nadal łaską – dlatego choć to my biegniemy, tylko sam Bóg może nas „uczynić uczestnikami” nieba. Po raz kolejny ukazując się nam „najbardziej” jako Wszechmogący. 

niedziela, 14 sierpnia 2011

Modlitwa, która ma zmienić proszącego

W dziewiątym tygodniu po Zesłaniu Ducha Świętego Kościół modli się, w starszej formie rytu rzymskiego, słowami starożytnej kolekty:
Pateant aures misericordiae tuae, Domine, precibus supplicantium : et, ut petentibus desiderata concedas, fac eos, quae tibi sunt placita, postulare. Per Dominum.
Co można by przełożyć:
Niech się otworzą uszy miłosierdzia Twego, Panie, na modlitwy błagających; a żebyś udzielił proszącym tego, czego pragną, uczyń, aby prosili o to, co się Tobie podoba. Przez Pana.

Jest to modlitwa, która w tradycyjnym Mszale Rzymskim występuje dwukrotnie: nie tylko, jako kolekta, w IX Niedzielę po Pięćdziesiątnicy, ale i – jako modlitwa „nad ludem” w środę po IV Niedzieli Wielkopostnej. Jej geneza jest odległa: występuje już w rzymskim Sakramentarzu Gelazjańskim z pierwszej połowy VIII wieku (nawet wcześniej – w trochę zmienionej wersji w Sakramentarzu Leoniańskim z drugiej połowy VI w.), a potem znajdujemy ją w źródłach frankijskich i germańskich, ale także w rzymskich sakramentarzach czy mszałach z XI-XII wieku – a w końcu i w „mszale Kurii” z XIV, w mediolańskiej editio princeps z 1474 oraz w pierwszej edycji Mszału Rzymskiego św. Piusa V z 1570.

W Mszale Rzymskim zreformowanym w 1970 modlitwa ta jest nieobecna.

Jest to modlitwa, w której jej właściwy podmiot – Kościół – okazuje się mądrym mediatorem, ale jakże przy tym niezwykłym: mediuje pomiędzy „błagającymi” (z których sam jest złożony) i Panem (którego jest narzędziem na ziemi). Święty Kościół błagających oczywiście nie jest tutaj w sensie ścisłym czymś trzecim – a jednak gdy przemawia do Pana, mówi w imieniu ludzi, zaś zwracając się do ludzi, ma im dać jedynie to co otrzymuje od Pana. Im bardziej Kościół jest w takiej sytuacji, tym bardziej widoczna jest jego tożsamość Chrystusowa. To bowiem Chrystus jest jedynym Mediatorem.

Na czym polega ta mediacja? Najpierw Mediator przychodzi do Pana, czując jakby za sobą nacisk błagających. W pierwszym zdaniu modlitwy, wyrażonym w uprzejmym koniunktiwie, mamy usilną prośbę zwróconą do Boga – i to prośbę o jakby zmianę u Niezmiennego: pateant, „niech się otworzą”.

Mediator chce, aby błagania ludzi dotarły do otwartych „uszu miłosierdzia” Bożego. Obraz „uszu” Boga nie jest oczywiście wynalazkiem tej modlitwy – znajdujemy go już w Psalmach, rzecz jasna w kontekście prośby ludzkiej, która pragnie być usłyszana: Fiant aures tuae intendentes in vocem deprecationis meae (Ps 130, 2).
Do tej pory wszystko jest dość oczywiste: ktoś prosi, ktoś tę prośbę poleca uwadze tego, kto może ją spełnić. Tak to wygląda w sprawach ludzkich. Ale tym razem sprawa przybiera nieoczekiwany bieg.

Zwykle jest tak, że mediator sonduje, co można uzyskać. Próbuje przekonywać do racji tych, których reprezentuje. Ale mediator przemawiający w tej modlitwie czyni inaczej: o ile pierwsza część naszej kolekty postuluje pewne „poruszenie” w Bogu, a raczej w Jego nastawieniu wobec proszących – o tyle realna zmiana ma się dokonać właśnie w nich samych. Mediator zdaje sobie sprawę, że wypowiadana modlitwa nie ma sprawić, aby Bóg od tej pory patrzył łaskawie na błagających; nie, łaskawość Boga jest tu od początku założona, i modlitwa nie będzie jej wywoływała. A więc zmiana w Bogu nie jest potrzebna. Potrzebna jest zmiana w człowieku, w ludziach.

Zmiana, którą Bóg może sprawić: aby błagania ludzkie rezonowały pragnieniem tego dobra, którego Bóg chce dla człowieka, znając najlepiej drogi jego szczęścia.

Spraw więc, Panie, abyśmy prosili o to, co się Tobie podoba – abyś nam tego udzielał jako naszego upragnionego dobra. Tak, aby to obiektywne dobro, którego nie skąpisz, było także subiektywnie upragnieniem naszych serc.

poniedziałek, 25 lipca 2011

O wersach biblijnych, które "wypadły"


Kilka dni temu odebrałem list od pewnego czcigodnego księdza, który właśnie zapoznał się z moją książką "Według Boga czy według świata?". Oto fragment:

Pisze Pan, że słowa o niegodnym przyjmowaniu Ciała Pańskiego "rzadko się pojawiają" (str. 95). One w 7 tomach lekcjonarza nigdy się nie pojawiają, mimo że wersy od 27 do 30 nie są nową myślą, z poprzednimi słowami łączy je spójnik "dlatego".Swego czasu powiedziałem o tym p. ......., a ta Janowi Pawłowi II, który się tym bardzo strapił. To było krótko przed encykliką Ecclesia de Eucharistia. Może dlatego znalazły się w niej dramatyczne słowa Ojca Świętego o grzechu świętokradztwa.Mamy w 7 tomach lekcjonarza przeróżne często bardzo trudne teksty ze Starego Testamentu (np. nierozważny ślub Jeftego), często są to "tasiemcowe" czytania przerastające możliwości percepcji. Nie ma natomiast tak ważnego tekstu jakim jest 1 Kor 11, 27-30, choć rzeczywiście tak wielu katolików jest duchowo chorych i umarłych.

Niezwykłe, prawda? Teraz ja jestem winny kilka słów wyjaśnienia. Otóż jest prawdą, że nagrywając swój wywiad-rzekę o liturgii i wierze, powiedziałem po prostu, że tego fragmentu w nowym lekcjonarzu nie ma, że dziwnym trafem akurat on "wypadł". Jednak gdy przyszło do ostatniej redakcji tekstu, zawahałem się - ktoś zwrócił mi uwagę, że chyba przesadziłem. Sam pomyślałem, że to chyba jednak niemożliwe - żeby Słowo Boże tak zostało ocenzurowane. Wiedziałem na pewno, że fragment ten zniknął z czytań Bożego Ciała, że nie ma go w kilku innych miejscach gdzie byłby bardzo a propos... Ale może, podobnie jak wiele innych "niewygodnych" elementów liturgii, został przesunięty gdzieś na dalszy plan? Sprawdziłem czytania niedziel i świąt - nie było... Nie miałem już czasu, aby zaglądać do szczegółowych wykazów z dni powszednich, więc nie mając absolutnej pewności zmieniłem kształt swojego zdania, osłabiłem jego kategoryczność. Widzę jednak, że pamięć mnie nie myliła - cytowany fragment listu doświadczonego duszpasterza utwierdza mnie ponadto w spostrzeżeniu, że jest to sprawa ważna. Mały fragment - a sprawa ważna!

Chodzi przecież o naukę św. Pawła - bodaj jedyny fragment w Piśmie Świętym, w którym tak wyraźnie określa się warunki przystępowania do stołu Pańskiego. Na zakopńczenie zacytuję ten tekst św. Pawła, z podkreśleniem fragmentu, który "wypadł":

Ja bowiem otrzymałem od Pana to, co wam przekazałem*, że Pan Jezus tej nocy, kiedy został wydany, wziął chleb 24 i dzięki uczyniwszy połamał i rzekł: «To jest Ciało moje za was [wydane]. Czyńcie to na moją pamiątkę». 25 Podobnie, skończywszy wieczerzę, wziął kielich, mówiąc: «Ten kielich jest Nowym Przymierzem we Krwi mojej. Czyńcie to, ile razy pić będziecie, na moją pamiątkę»*. 26 Ilekroć bowiem spożywacie ten chleb albo pijecie kielich, śmierć Pańską głosicie, aż przyjdzie. 27 Dlatego też kto spożywa chleb lub pije kielich Pański niegodnie, winny będzie Ciała i Krwi Pańskiej*. 28 Niech przeto człowiek baczy na siebie samego, spożywając ten chleb i pijąc z tego kielicha. 29 Kto bowiem spożywa i pije nie zważając na Ciało [Pańskie]*, wyrok sobie spożywa i pije. 30 Dlatego to właśnie wielu wśród was słabych i chorych i wielu też umarło. 

Mamy więc obecnie trzy lata czytań - zamiast cyklu jednorocznego. Mamy "czytania lepiej dobrane" przez sztab biblistów - zamiast cyklu czytań ułożonego przez wieki. Okazuje się jednak, że "więcej" i "lepiej" oznacza czasami: skasowano, deleted.

środa, 6 lipca 2011

"Według Boga czy według świata?"

Kilka zdjęć Pawła Kuli z wieczoru autorskiego, który odbył się w ubiegłym tygodniu w auli Seminarium w Łodzi. Spotkanie prowadził Tomasz Piotrowicz, z łódzkiego środowiska tradycji łacińskiej (na zdjęciach niewidoczny). Mówiłem o motywach powstania tej książki-wywiadu i o głównym przesłaniu. Swoimi refleksjami podzielił się Dom Herve Courau, opat benedyktynów z Triors (Francja), stary przyjaciel i autorytet.



Zobaczcie pod jakim to obrazem wygłaszaliśmy swoje pokojowe kwestie.


Nic dziwnego, że książka na swej przed-premierze rozchodziła się... całkiem całkiem.


I tyle z przed-premiery. A premiera po wakacjach. Do zobaczenia w różnych miastach Rzeczypospolitej!

piątek, 18 marca 2011

O człowieku, który był nie do rymu

Ymu, ymu, ymu, był raz człowiek, który nie był do rymu. Gdzie się nie pojawił, tam zaraz swój brak objawił. Ęty, ęty, ęty, dlatego troszeczkę był podpadnięty. Niejeden oferował mu szczerze: niech kolega choć kapkę z mego rymu bierze. Ra ta ta ta, lecz on nie chciał robić z siebie wariata. Nie umiał rymować podejrzany człeczyna, nie uznawał, że to wielka wina. Tili, tili, tili, się zmartwili, go zostawili... W sali pełnej rymowego dymu szuka swoich nut człowiek co był nie do rymu: Święty Boże, la li laj, Święty Boże, tari taj, Święty a nieśmiertelny. Heja ho, zmiłuj się nad nami, baja bo.

poniedziałek, 14 marca 2011

Czy diabelstwo "wie co jest ważne"?

Przy okazji lektury książki Romana Graczyka - nie, nie tylko o esbeckiej infiltracji na szczytach środowiska "Tygodnika Powszechnego", lecz szerzej: o uwikłaniu TP w system peerelowski - wracają myśli o tym, jaka była korelacja między ujmowaniem przez progresistów Vaticanum II jako "początku nowego Kościoła" - a komunistycznymi manipulacjami tymże Soborem. U Graczyka coś z tej korelacji jest widoczne: miękkim punktem śrdowiska TP - ale na pewno bardziej "Więzi" - była "soborowa" zasada, że z marksistami-komunistami już nie należy walczyć potępieniami, tylko dialogować. Rzecz jasna, gdy tylko SB wykryla dobrodziejstwa takiej "sklonności dialogowej", nagle okazywała się zainteresowana podbechtywaniem jej teologicznych fundamentów.

Coś podobnego widzialem już przed laty, dzięki drukowanej w "Christianitas" analizie tego, jak na rozpoczynający się Sobór patrzyła SB oczami swoich ekspertów. To było bardzo pouczające: przecież na początku esbecy zainteresowani byli - jakże żywo i panicznie! - tylko tym, czy na Soborze dojdzie do zapowiadanego od lat potępienia komunizmu. Owszem, po bezpieczniacku zbierali papiery trochę o wszystkim - ale jak erotomani za golizną, tak oni węszyli nieustannie tylko za tą "anatemą" (której wyrażnie się bali!). W trakcie składania sobie tych puzzli z różnych profili kardynałów itp. wyszła im jednak pewna prawidlowość: dostrzegli, że hierarchowie "nieskorzy do anatem i otwarci na dialog z marksizmem" byli równocześnie reprezentantami teologii raczej progresywnej - za to rzecznicy potępienia komunizmu znajdowali się gdzieś około "teologii konserwatywnej". Niezrozumiałe spory "progresistów" z "konserwatystami" nagle nabraly dla esbeków żywych kolorów. Od momentu wykrycia tej korelacji w myśleniu esbeków następowal przełom: zamiast patrzeć na Sobór przez pryzmat jednej konkretnej sprawy, zaczęli kombinować, że już niezależnie od zablokowania anatemy zwycięstwo "strony postępowej" przyniesie wiele innych sukcesów w przyszlości, trzeba zatem jakoś wesprzeć "postępowaych teologów". Niektórych zaczęło to wciągać: ze zwykłychpolicyjnych manipulatorów stawali się coś jakby "teologami", tyle że wciąż policyjnymi. Teologami z SB, palącymi się do tego, aby pomagać Kościołowi "spotakć się z duchem nowych czasów"!

Jak wiadomo, prowadziło to z czasem nawet do dyskretnego zaangażowania się SB, na forum kościelnym!, przeciw "nadużyciom w rozwijaniu kultu maryjnego" przez Prymasa Wyszyńskiego: oto nutka, która tak bardzo smakowala niektórym teologom i publicystom...

Gdy sobie teraz to wszystko jeszcze raz przypominam, zastanawiam się jak daleki i na ile precyzyjny jest "kierunek operacyjny" tego iście diabelskiego instynktu: czy rzeczywiście ten "niuch" jest w stanie wskazać jako cel uderzenia sprawy naprawdę pierwszorzędnie ważne z punktu widzenia wiary - czy raczej będzie to zawsze takie grube i prymitywne przybliżenie tylko na pewną odległość?

Czytelnicy "Montażu" Wołkowa pamiętają, że obserwując nieudaczną "ceremonię mszalną" w kościele katolickim we Francji sowiecki agent westchnął sobie, iż niemożliwe, aby Kościół porzucił swój wspanialy tradycyjny ryt - i zastąpił go nową komibinacją - bez udzialu tajnych służb Imperium. To oczywiście licentia poetica - ale czy zupełnie oderwana? Czy faktycznie możemy założyć, że "operacyjne zainteresowania" slużb nigdy nie zstąpily, w swej drodze "po nitce do kłębka" - od samego sedna życia Kościola, do jego "źródła i szczytu"?

Jest to pytanie, na które naprawdę nie znam odpowiedzi - i nie zamierzam jej sugerować. Dla mnie jest co prawda oczywiste, że każdy ktto naprawdę chce wplynąć na chrześcijaństwo, musi zabrać się za misteria chrześcijańskie - ale doprawdy nie mam pojęcia czy manipulatorzy ze służb komunizmu zdali sobie z tego do konca sprawę (poza tym, że probowali, bezskutecznie, małpować liturgię chrześcijańską w swoich nędznych rytuałach).

Dlatego to pytanie wciąż do mnie wraca: na ile diabelstwo, czynne czasami w ludziach, naprawdę naprowadza ich na to, co źródlowo najwazniejsze - czy może raczej jest zawsze skażone tą swoją groteskową ślepotą? Jest to ważne pytanie, nie wyłącznie scholastyczne. Wynika z niego między innymi to, czy - i w jakim stopniu - to ataki antychrześcijanskie mają być dla nas wskazówką które sprawy są naprawdę ważne. Bo może są ważne, owszem - ale tylko z perspektywy diabła? A więc z perspektywy, która dla nas musi być "za krótka"?

piątek, 11 marca 2011

Moja definicja znaczenia Jarosława Kaczyńskiego

Co jakiś czas odkrywam stany rzeczy mocno mnie zaskakujące. Czasami takimi "stanami rzeczy" są stany świadomości, w istocie odbiegające od stanów rzeczy. Tak jest na przykład w sprawie mojego stosunku do Jarosława Kaczyńskiego - właśnie w tym przypadku zauważane przeze mnie stany świadomości mocno odbiegają od stanu rzeczy.

Być może jest tak dlatego, że faktycznym stanem rzeczy jestem zainteresowany przede wszystkim sam - natomiast wielu tych, którzy się na ten temat tu czy ówdzie wypowiadają, skupia się raczej na swoich środowiskowych stanach świadomości. Stąd dość frapujące rozbieżności. Na przykład stan świadomości publicystów "konserwatyzm.pl" jest taki, że Jarosław Kaczyński jest przedmiotem mojej narkotycznej fascynacji, czymś w rodzaju miłości ślepej i nieszczęśliwej. A z kolei stan świadomości dyskutantów forum rebelya.pl jest raczej, by tak rzec, wręcz przeciwny - to znaczy w najlepszym wypadku sądzi się tam, że obdarzam byłego premiera czymś w rodzaju podłej i podstępnej nienawiści.

Te stany świadomości wedle mojej najlepszej wiedzy są bardzo odlegle od stanu faktycznego.

Są ludzie, którzy lubią się bawić takimi szalonymi rozbieżnościami - rozbieżnościami w skrajnie różnym odbiorze tych samych wypowiedzi i rozbieżnościami między odbiorem jakimkolwiek a intencjami wpisanymi w nadany komunikat. Dla mnie to nie zabawa. Lubię gdy jest jak jest. Dlatego postanowiłem jednak gdzieś krótko zdefiniować to, co myślę o JK. Tak dla "prawdziwościowego" porządku, bo przecież nie łudzę się, że taki wpis cokolwiek może zmienić w "gębie", którą mam przyczepioną tu czy tam.

Z prawdą jest jednak jakoś tak, że żadna ignorancja, żadne prawdy lekceważenie i żadna pomyłka tak zupelnie nie może się bez niej obyć: zawsze jest czymś "na motywach prawdy". Otóż oba wspomniane stany świadomości uważam za całkowicie niezgodne ze stanem faktycznym - natomiast za coś prawdziwego uważam zawarte tam implicite założenie: że Jarosław Kaczyński jest dla mnie osobą ważną.

Zdefiniujmy tę ważność, jednak na tyle precyzyjnie, aby to nie byl tylko jakiś banał: Jarosław Kaczyński jest dla mnie najważniejszym politykiem reprezentującym (dzisiaj) "Solidarność" (a słowo to znaczy dla mnie samoograniczające się powstanie antykomunistyczne opisane zasadniczo datami skrajnymi 1979-1981).

W mojej definicji ważności JK mieszczą się zarówno moje powody szacunku, jak i powody sporu z tym politykiem. 

Polska opinia prawicowa od dawien dawna dzieli się na tych, którzy oceniają "S" pozytywnie i z wdzięcznością - oraz na tych, którzy mają do "S" tyle zastrzeżeń, że w sumie może nawet wątpią czy była Polsce potrzebna. Osobiście - choć bez popadania w emfazę i bezkrytyczny zachwyt - jestem po tej pierwszej stronie: uważam, że pierwsza "S" była wielkim ruchem niepodleglościowym, ruchem narodowym Polaków - choć na miarę dokonanej prze lata PRLu dewastacji umysłowości i języka. Należę zresztą do pokolenia, które zostało dosłownie przebudzone do świadomości narodowo-republikańskiej właśnie przez karnawał "S", antycypowany już w czerwcu 1979 pielgrzymką papieską.

Wiem, że w roku 1980 Jarosław Kaczyński - w odróżnieniu od swego brata - nie odgrywał roli pierwszoplanowej, być może nawet drugoplanowej. Mimo to uważam, że to on jest dzisiaj politycznymk dziedzicem tego, co można by nazwać "świętym ogniem" "S". Nie chodzi tu przecież o to, kto kim był w 1980, lecz o to, kto kim jest dzisiaj. Zresztą nie chodzi mi nawet o to, kim jest personalnie, w swej osobowości JK - tylko o to, że z tą osobowością jest on dzisiaj przywódcą i depozytariuszem nadziei ludzi, wśrod których duch "S" jest dla mnie najbardziej autentyczny.

"Solidarność" miała oczywiście cały olimp przywódców-symboli z Sierpnia'80 - wśród których nawet śp. Lech Kaczyński nie zajmował pierwszego miejsca. Jednak jedni z nich pozostali potem głównie symbolami, natomiast inni, choć kontynuowali "solidarnościową" politykę, w tym czy innym etapie zdradzali - już nie tylko jakiś trudniej uchwytny etos, ale i minima "samoograniczającej się rewolucji". Zachowali miejsca w albumach i w kolejce do odznaczeń. Ale zostali w tych albumach, podczas gdy dynamika "S" sunęła dalej.

Wielu podziwia w JK jego hazardowe umiejętności gry. Wydaje mi się, że ten czar już na mnie nie działa. Natomiast zamiast dać się czarować - podziwiam Pana Jaroslawa jako obecnego chorążego panny "S".

I dokładnie tam, gdzie mieści się mój podziw, tam rownież rozkwita moja gorycz. Podziw wynika z tego faktu, że JK reprezentuje politykę, która zawsze chciała wyzwalać "S" z kontraktu Magdalenki: z kompromisu z komunistami. Gorycz natomiast z tego, że inna "Magdalenka" - niepisany, lecz żelazny układ kompromisu z ideologią laicyzmu i "cywilizacją śmierci" - pozostała nienaruszona, jak sprawa tak nieważna lub nierealna jak dla wielu oponentów Kaczyńskiego obalenie Magdalenki politycznej.

Innymi słowy: to JK poprowadził to, co było politycznym duchem "S", od tamtego wczesnego etapu "samoograniczającej się rewolucji" do etapu antykomunistycznej świadomości potrzeby "nowego państwa" - i za to chapeau bas, tym bardziej że zrobil to wbrew wplywowym "legendom "S""; rownocześnie jednak to, co bylo cywilizacyjno-moralnym duchem "S", pozostawił - wraz z innymi - na poziomie "samoograniczonej rechrystianizacji", uczestnicząc faktycznie w układzie blokującym przejście od ograniczeń post-komunistycznych do tego, czym byłaby "S" według nadziei bł. Księdza Jerzego i (bł.) Jana Pawła II. Co więcej, uważam, że jego obecna pozycja w środowisku Radia Maryja powoduje, iż w tymże środowisku nastąpił, jeśli chodzi o sprawę katolicką, widoczny regres, właśnie jakby do poziomu sentymentalnej panny "S" z początku lat 80.: nie są to już ci ludzie, którzy w latach 90. potrafili rzucić skutecznie wyzwanie establishmentowi np. w sprawie ochrony życia. Są zajęci czymś innym.

JK jest dziś wodzem tej "S", której część rozwinęła się z podlotka w matronę, ale część druga chce być nieświadoma i naiwna jak kiedyś. Podczas gdy w jednej części JK działal na rzecz uwolnienia "S" od jej bezkształtnej "ateoretyczności" (copy. by J.Staniszkis), to w drugiej utrzymywał siebie i innych w tymże stanie. W stanie, który świetnie zilustrowała jego deklaracja z kampanii prezydenckiej, gdy na konkretne pytanie o regulacje prawne dotyczące in vitro potrafił jedynie puścić oko i rzucić iście wałęsowską deklarację, iż jest katolikiem (deklarację, którą też trzeba docenić, lecz jednak nie na poziomie poważnego polityka - rzecznika nadziei opinii katolickiej).

Oto moja definicja znaczenia Pana Jarosława. Ni mniej, ni więcej.

niedziela, 6 marca 2011

Modlitwa na "kuse dni"


Niedziela Zapustna, czyli Pięćdziesiątnica: ostatnie dni Przedpościa, "za chwilę" Popielec, a z nim Wielki Post, czyli święta kwarantanna przed Wielkanocą.
Dzisiaj, a potem w poniedziałek i wtorek "starsza forma" rytu rzymskiego zachowuje, jak w poprzednie tygodnie, starożytną kolektę.
Preces nostras, quaesumus, Domine, clementer exaudi :
atque a peccatorum vinculis absolutos,
ab omni nos adversitate custodi.
Słysząc ją lub czytając, możemy odnieść wrażenie jakiegoś deja vu - że gdzieś niedawno już się z tym spotkaliśmy. To wrażenie jest o tyle uzasadnione, że kolekta Pięćdziesiątnicy jest co prawda samoistna, ale w oczywisty sposób łączy motywy obecne w kolektach dwóch poprzednich niedziel przedpostnych.
Pierwsze zdanie jest niemal dosłownym powtórzeniem pierwszego zdania kolekty Siedemdziesiątnicy:
Naszych próśb - prosimy, Panie - łaskawie wysłuchaj.
Z kolei skierowane do Boga wezwanie finalne powtarza motyw obecny w kolekcie poprzedniej niedzieli, Sześćdziesiątnicy:
Strzeż nas od wszelkiej przeciwności.
A jednak jest w tej modlitwie coś swoistego, jej własnego - jest to wskazanie na naszą kondycję - na kondycję tych, którzy proszą o łaskawe wysłuchanie ich modlitw, modlitw o ustrzeżenie od wszelkich przeciwności.
We wtrąceniu między zdaniem pierwszym i wezwaniem końcowym czytamy:
- i rozwiązanych z więzów grzechów...
"Rozwiązanych z więzów grzechów, strzeż nas od wszelkiej przeciwności". Dopiero całe to zdanie jest ową kroplą zdrowej doktryny, która sączy się niedzielę po niedzieli, tydzień po tygodniu, dzień po dniu z modlitw katolickich. Istnieje łaska podstawowa: że przybliżono nas do życia Bożego, rozwiązując z niewoli grzechu. Ale na tym nie koniec: prosimy, abyśmy - dzięki tej łasce Bożej wolności - zwyciężali nad tym, co sprzeciwia się jej, co sprzeciwia się nam nią uwolnionym.
I z tymi słowami idziemy przez najbliższe "kuse dni", aż tradycyjna modlitwa kościelna w Poście nie zacznie nam po swojemu wypominać, że czas wstąpić w czterdziestodniowe oczyszczenie.

PS
Z obecnego na areopagu21 wpisu p. Dariusza Bruncza dowiedziałem się, że dzisiaj również luteranie obchodzili swoją ostatnią niedzielę Przedpościa - i że czytano im w zborze ten sam introit i tę samą ewangelię, które należą do tradycji łacińskiej Kościoła, przechowywanej obecnie w "starszej formie" rytu rzymskiego. To niezwykłe, że "przedsoborowa" liturgia łacińska (z korzeniami w VI wieku św. Grzegorza) okazuje się bardziej - hmmmm - ekumeniczna niż ta "posoborowa", reformowana m.in. "ze względów ekumenicznych" po Vaticanum II. Dziwny jest ten świat!

sobota, 5 marca 2011

Kamienista droga (sen nie sen)

Wychodzi się jakby spod niewielkiego, wiejskiego wiaduktu rzuconego w sielski, trawiasto-piaskowy krajobraz. Z cienia w jasność dnia. Coś jak zapomniana ścieżka, dróżka? Jej bieg zauważa się z bliska, poznaje się go po wątku kamieni, wynurzonych z piasku, nie dających się trawie. Wątek kamieni jest dość chaotyczny, nie wygląda na "solidną robotę" (choć może w istocie jest najsolidniejszą robotą starożytnych, kto wie?). Ratuje go to, że się jednak nie przerywa: zawsze w odległości kroku, w tym czy innym odchyle, majaczy kamień - stanica cywilizacji w morzu dzikości (pasują do siebie!).

Idzie się tą zapomnianą drogościeżką z pokusą, by skakać po tych kamieniach, jak w potoku. Potoku nie ma, jest piach rozmoczony deszczem, podbechtana wilgocią glina, szurgoczący żwir. Oblepiają, brudzą, kaleczą - szuka się kamienia. Nie jak w potoku - tu kamienie są potokiem.

Rzeką podziemną? Która wystawia co chwila swoje "kocie łby", niby jakiś peryskop.

Stawia się stopy na kamieniach, na twarzach rzeki podziemnej, twarze pomazane mazią lecz twarde, wdeptane lecz wystające. Jedna z nich przyjechała z Łodzi na imieniny babci, w torebce ma kamyki po operacji woreczka, wszyscy oglądamy, widziałam jak Pawełek modlił się, niech taki rośnie - mówi ciocia uwolniona od kamyków - masz więc, Pawełku, od cioci taki drobny prezent, (kilka metalowych krążków z Marcelim Nowotko), podziękuj cioci, Pawełku, dziękuję, Ciociu.

Twarz starszego księdza zza furtki, witaj, chłopcze, byliśmy żołnierzami (podziemnej armii), na wszelki wypadek nazywaj mnie "Konrad", w ogrodzie mam róże chińskie, na półkach książki o wrogach Kościoła, częstuj się wafelkami, Gałczyńskiego "Serwus Madonna" przeczytajcie koniecznie, dzisiejsza młodzieży.

Twarze zlane w jedno za biesiadnym stołem, wyrastające ponad siebie w chwili gdy po Szła dzieweczka do laseczka ktoś intonuje pieśń swojej młodości z chłopskiej partyzantki, twarze tężejące od wódki i wzruszenia, twarze opowiadające o tym jakie kiedyś były nasze granice, Lwów i Wilno, Lwów panie w środku Rzeczypospolitej wypadał, twarze zwierzające Katyń, ciiiiii, i że szynki nie ma przez komunę, chłopskie twarze wolące husarskie skrzydła od ludowej ojczyzny.

Kamień, podparcie, kamień, do przodu. Nie liczysz, idziesz, chodzenie to proza nie poezja, kamienie mijasz, zostawiasz za sobą. Ale stąpnięcia poza kamień pamiętasz, były krokami na manowce, wracało się do kamieni, do kocich łbów rozsianych po drogościeżce.

U skraju drogi wielka kałuża, nie wyschła, zatrzymać się. W kałuży Twoja własna twarz, w pochyleniu, wyraziściej odbita niż te na kamieniach. Kałuża pyta: a pan narcyzem czy... kocim łbem?

niedziela, 27 lutego 2011

O opiekę prosimy Pawła

Alikwoty+


Mamy dziś Sześćdziesiątnicę, i to ona przynosi dla całego tygodnia - drugiego tygodnia Przedpościa - następującą starożytną kolektę:
Deus, qui conspicis, quia ex nulla nostra actione confidimus :
concede propitius : ut contra adversa omnia Doctoris gentium protectione muniamur.
Modlitwa ta istnieje dziś w rycie rzymskim jedynie w jego "starszej formie". W "formie zwykłej" nie ostała się.
Znana zasada powiada: lex orandi - lex credendi. Reguła modlitwy staje się regułą wiary. Ale pierwsze zdanie kolekty podpowiada: lex orandi, lex vivendi - modlitwa nie tylko zakłada życie chrześcijańskie modlących się, lecz i naucza ich o tym życiu. W modlitwie czytamy:
Boże, który widzisz, że nie ufamy żadnej naszej czynności :
Oto wygłoszona w imieniu Kościoła zobowiązująca reguła życia chrześcijańskiego: nie polegać na sobie, nie zawierzać się w całości żadnemu własnemu uczynkowi.
Nie jest to zachęta do nieufności jako takiej - lecz do nieufności względem tego, "w czym się wyraziliśmy", a więc do naszych, w sensie ścislym, czynności (są przecież takie działania człowieka, które nie są czynnościami, polegają na doznaniu, doświadczaniu, zachowywaniu - tym być może łatwiej zaufać; i być może tym zbyt mało ufamy, powierzając się własnej ekspresji?).
Nie jest to rownież zachęta do powstrzymania się od własnej czynności - a więc nauka nieufnej bierności. Owszem, im więcej jest w naszych dzialaniach nas samych - im bardziej są one "czynne" - tym powinniśmy być ostroźniejsi. A jednak czynności muszą być wykonywane.
Aby zrozumieć o co tu chodzi, pamiętajmy, że modlitwa nie podpowiada określonej psychologii dzilan ludzkich. Może być ona różna, tak jak my jesteśmy różni. W modlitwie chodzi więc nie o sposob przeżywania własnej aktywności - ale o to, iż to nie nasze działania są źródłem życia Bożego w nas, łaski, zasługi, uświęcenia, zbawienia. W tym dokładnie sensie: nie pokładamy ufności w żadnej naszej czynności. Pókiśmy chrześcijanie i o ileśmy chrześcijanie - modlitwa opisała miarę.
Dalej:
Udziel łaskawie, abyśmy przeciw wszelkim przeciwnościom byli obwarowani ochroną Apostoła Narodów.
A więc w sumie nie jedna, lecz dwie prośby, jedna w drugiej. Ta większa, ogólniejsza: "abyśmy byli obwarowani przeciw wszelkim przeciwnościom". Realizm życia, zmagania, walki jest bardzo drogi starym modlitwom. To nie dziwne: noszą one w sobie i pamięć różnych prześladowań, i mocne doświadczenie kruchości życia ludzkiego, i poczucie rozpadania się stabilnych światów - więc jednoglośnie z Pismem modlitwy te zdają sprawę z tej kondycji, ucząc właśnie nie ufać zbytnio temu, co tylko pozornie pewne i bezpieczne. "Przeciw wszelkim przeciwnościom" - także lub może przede wszystkim przeciw tym, które wymagają aż egzorcyzmu - modlitwa Kościoła prosi o ochronę samego Boga, o ochronę łaskawą.
A teraz prośba druga, w tej pierwszej ukryta: wiedząc, że źródłem i dysponentem jest tylko Bóg, prosimy jednak o "ochronę Apostoła Narodów". Tak mogą prosić jedynie przyjaciele: nie dość że o coś cennego, to jeszcze z jakimś dodatkową klauzulą. Dodatkową klauzulą w tym tygodniu jest nadzieja, że pomoc Boża będzie do nas teraz przychodziła przez osobę i osobowość świętego Pawła.
Szczególne wymaganie! Staje się zupełnie naturalne, jeśli zważymy, że w dawniejszym biegu rzeczy wypadała dziś w Rzymie "stacja" w Bazylice świętego Pawła za Murami - to tam właśnie rozbrzmiewała ta prośba, w miejscu uświęconym męczeństwem Pawła.
Gdy kolekta ta była - i jest obecnie - odmawiana w rozmaitych zakątkach świata katolickiego, choćby i w naszym, polskim, naturalność tej wzmianki nie jest oczywista. Nasze myśli mogą pobiec nie tylko drogą historycznych objaśnień dotyczących owej "stacji" i rzymskości rytu - ale i jeszcze głębiej, do źródeł naszego chrześcijaństwa.
My przecież właśnie z owych "narodów", z pogan, o których wolność wiary dzielnie i za sprawą Bożą upominał się Apostoł Narodów, Apostoł pogan nawet i przed ostroźną władzą Księcia Apostołów. Od kluczy Piotra wiara przyszła i do nas jako dziedzictwo odwagi Pawła.
Dlatego nic w tym dziwnego, że właśnie taka prośba: nas, spośród narodów powołanych do uczestnictwa w wierze Piotra, obwaruj, Boże, opieką Apostoła Narodów. Udziel nam tego z łaski.

wtorek, 22 lutego 2011

"Autyzm" i zdolność mówienia prawdy

Z przeczytanej wreszcie do końca książki-rozmowy Cezarego Michalskiego z Jadwigą Staniszkis wraca jej ciągła autoprezentacja jako "autystki". Przez ostatnie lata urosło to u Pani Profesor w dość upartą deklarację mającą wyjaśnić niejedno w jej życiorysie - ale i trochę rozmiękło pod ironią publiczności, domyślającej się w tym "autyzmie" raczej mechanizmu obronnego, nie defektu (widać to również w reakcjach Michalskiego).

Ja też jestem "autystą", ale właśnie z tej zaangażowanej pozycji współ-czucia z Panią Profesor skłonny jestem sądzić, że jej/nasz "autyzm" nie jest autyzmem. Nie jest przerażeniem światem zewnętrznym, nie jest wycofanym odbieraniem go jako koszmaru. W tym, co Jadwiga Staniszkis mówi i pisze, jest zbyt wiele fascynacji ludźmi i ich relacjami, społeczeństwem i grą społeczną.

Ten "autyzm" ma z autyzmem faktycznym jedną cechę wspólną: dystans do zewnętrzności. Jest - być może a-normalnym, może wyśrubowanym na granicę normalności - stanem poluzowania między "tym jak myślę"/ "tym jak przeżywam" a różnymi "my". To nawet nie jest sfera bytu - raczej sfera myśli, świadomości: "autyści" nie odbierają istnienia całościom zbiorowym, jednak do "my" wchodzą bardziej furtką zindywidualizowanej świadomości niż bramą zbiorowych namiętności.

Wbrew pozorom nie jest to - ośmielam się sądzić - jakiś ciasny racjonalizm. Chyba raczej uboczny skutek cechy bardziej dla "autyzmu" specyficznej. My, "autyści" mamy wzmożoną - a-normalną? - aktywność analityczną. Wielu z nas kultywuje ją właśnie jako pewne dobro, naturalne w naszym "ja", zaś potrzebne wielobarwnym "my". Wtedy inwazję namiętności - ryk gniewu, bębnienie dowcipasów, chuć "pokrzepiania", tresurę "ducha zespołu" - traktujemy jako zagrożenie dla trudno dostępnego "dobra narodowego". Chronimy to dobro skrupulatnie - aby potem nie móc otrzymać zaufania od "my", podrażnionego rzekomą obojętnością, odmową akcesu do "armii oczywistości oczywistych".

"Autyści", których mam na myśli, to zatem ludzie bez szczególnego defektu "sociabilności", lecz z nadwrażliwością analityczną, obciążani regularnie strasznym błogosławieństwami: "obyś wiedział pierwszy" oraz jego odmianą: "obyś chcial wiedzieć mimo wszystko". Emocjonalne "my" wyrzuca ich ze swego ekscytującego tanga, tak jak "brać" skutecznie pozbywa się "niepijących".

A oni wciąż się plączą na odległość kamienia, kasandryczą, jeremiadyzują. Bo tak naprawdę są zawsze wewnątrz "my", oddani mu umysłami - i zadziwieni, że ktoś nie wie, że "mocniej nie można".

Istnieje bowiem głęboka różnica między "autyzmem" Staniszkis i "autyzmem" Lesława Maleszki, perwersyjnie wybitnego analityka Służby Bezpieczeństwa. Pierwszy wiąże się z męką odkrycia jak się jest ze swoją wiedzą bezsilnym wobec grawitacji "procesów społecznych" (bezsilnym w kategorii natychmiastowego sprawstwa, a nie bezsilnym moralnie - bo indywidualna odwaga moralna zawsze "działa", a z czasem może naprawdę wejść w fazę społecznej "masy krytycznej"). Drugi, "autyzm" perwersów klei się ze sztuką manipulowania ludzkimi słabościami - dla osiągania rozkoszy przy oglądaniu swej demonicznej "sprawczości", zwykle w skali mikro.

Jak widać, "autyzm" na ogół ułatwia poznanie prawdy. Czy ułatwia jej mówienie? Wciąż: tak. Czy mówienie prawdy głośno? Tu zaczyna się problem.

Jedną z ciekawszych opowieści Staniszkis jest wyznanie, że nigdy nie zdecydowała się opublikować w Polsce analizy - pisanej w dobie "karnawału" 1980/81 - w której wnioskiem było twierdzenie, że "Solidarność" nie ma potencjałów niezbędnych do przetwarzania systemu PRLowskiego. Pani Profesor powtarza to w różny sposob w kilku miejscach: byłam zaangażowana, jeździłam po zakładach pracy, wygłaszałam przemówienia; nie byłabym w stanie powiedzieć tamtym ludziom tego, co wiedziałam. 

"Autyści" zwykle więcej wiedzą niż ośmielają się mówić "na zebraniach". Czasami się odważą, zagra w nich jakaś ambicja "by powiedzieć to głośno". Ale wtedy czują się jakoś nie na miejscu. Zwykle mają rację: po co komu "taka" prawda?

niedziela, 20 lutego 2011

"Słusznie cierpimy..."


Siedemdziesiątnica, Niedziela Starozapustna. Z obecną niedzielą zaczyna się Przedpoście, prawie trzytygodniowy okres, który w liturgii rzymskiej ukształtował się w V/VI w., za czasów św. Grzegorza Wielkiego. Jest to przygotowanie do Wielkiego Postu, stopniowe przejście od wesela do umiaru - ale dość specyficzne, bo właśnie w Przedpościu mamy zwykle apogeum karnawału, ostatnie prawdziwie "balowe" soboty. Prawdziwa "walka postu z karnawałem"

- i kto z osob podziwiających dzisiaj ten obraz Pietera Bruegla podejrzewa, że jego naturalny kontekst tkwi właśnie gdzieś w... Przedpościu!
Kolekta obecnego tygodnia, czyli Siedemdziesiątnicy (od niedzieli przypadającej 70 dni przed Zmartwychwstaniem), istnieje dziś jedynie w "starszej formie" rytu rzymskiego, co znaczy, że ta starożytna modlitwa znalazła uznanie i została zachowana w mszale kodyfikowanym przez św. Piusa V w 1570, i znajduje się także w mszale wydanym przez bł. Jana XXIII w 1962 - natomiast w oczach komisji reformującej liturgię po Vaticanum II okazała się, jak mówiono, "zbyt negatywna". Dlaczego?
Oto jej tekst:
Preces populi tui, quaesumus, Domine, clementer exaudi :
ut, qui iuste pro peccatis nostris affligimur, pro tui nominis gloria misericorditer liberemur.
Ponieważ modlitwa ta, jako się rzekło, nie przetrwała w "formie zwykłej", nie ma ona także oficjalnego, używanego w liturgii tłumaczenia polskiego. Istnieją natomiast tłumaczenia pomocnicze, zatwierdzane przez władzę kościelną na potrzeby mszalików dla wiernych. W leżących teraz przede mną dwóch takich mszalikach - z 1963 (Tyniec) i z 1966 (bp Jakiel) różnice są niewielkie, wynikają może raczej z próby pewnego unowocześnienia polszczyzny i głębszego spolszczenia stylistyki.
Obie wersje - drukowane w trakcie Soboru i niedługo po nim - wykazują natomiast jedną i tę samą sugestię interpretacyjną w odniesieniu do drugiego zdania modlitwy. Moim zdaniem jakoś skrzywiającą szeroką perspektywę tej wspaniałej kolekty - i dlatego sprobuję na użytek tego komentarza zaproponować nieco inną wersję.
Idźmy jednak po kolei. W pierwszym zdaniu Kościół mówi:
Prosimy, Panie, wysluchaj łaskawie modlitwy Twego ludu.
Na uwagę zasługuje przysłówek "łaskawie": clementer. Użyto słowa o długiej, pięknej tradycji. Łaskawość, czyli clementia, to jedna z cnót, którą w świecie rzymskim zalecano - i niekiedy praktykowano - jako standard odniesienia imperium względem pokonanych wrogów, a raczej względem ludów podbijanych przez imperium. W tym kontekście łaskawość oznaczać miała skłonność do pozostawienia przegrywającym ich godności i obyczaju. Oczywiście wraz z naszą modlitwą kontekst zmienia się dogłębnie - ale możemy się domyślać, że wypowiadana przez rzymskich chrześcijan prośba do Boga wracała do nich natychmiast własnym zobowiązaniem do łaskawości. Krótko mówiąc: "odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom".
Pamiętajmy o obecnej w pierwszym zdaniu autoidentyfikacji: modli się Boży lud, "Twój lud".
Teraz zdanie drugie - a z nim nasz kłopot w tłumaczeniu. Tłumaczenia z mszalików podpowiadają: "i chociaż słusznie cierpimy...". Zapytajmy jednak zaraz: gdzie w tekście modlitwy jest owo "chociaż"? 
Nie ma go. Tymczasem dodane słowo "chociaż" wprowadza w biegu modlitwy rodzaj zasugerowanego przeciwstawienia: chociaż słusznie cierpimy, (jednak) nas wybaw. Nie wygląda to na dobry bakcent.
Dlatego przetłumaczymy tak - mniej gładko, lecz dokładniej:
abyśmy - którzy słusznie cierpimy za nasze grzechy - zostali miłosiernie uwolnieni dla chwały Twojego imienia.
Obawiam się, że to właśnie wyrażone w tej modlitwie przekonanie, iż "słusznie cierpimy za nasze grzechy", spowodowało wykreślenie tej "gregoriańskiej" modlitwy z nowego mszału. Można tylko ubolewać, że jest to kolejny przypadek, gdy z modlitwy Kościoła znika coś, co nazwać można "duchem dobrego łotra". A to przecież Dobry Łotr - ten, który w odróżnieniu od "łotra po lewicy" wiedział, że "sprawiedliwie odbiera karę" - jest do dziś jednym z głównych świadków Tajemnicy Krzyża.
Gdy jednak Kościół modli się nadal tymi słowami, wraca do nas odpychana samoświadomość Dobrego Łotra - a z siłą konsekwencji także "prawo" do wyrażenia jego prośby o to, by Pan ujął się za grzesznikiem, "gdy już będzie w swoim królestwie". Odpowiedź na tę samoświadomą prośbę jest dobrzer znana i budzi potężną nadzieję w każdym cierpiącym grzeszniku przez wszystkie wieki.
O ile w pierwszym zdaniu upragnione wysluchanie próśb przez Boga zostało opisane słowem clementer, o tyle przedmiot prośby - wybawienie, uwolnienie, wyzwolenie - określono przysłówkiem równie gorącym: misericorditer, "miłosiernie". Pozwólmy sobie na uwagę, że być może o ile do uzyskania "wysłuchania" u Boga wystarczy po ludzku zrozumiała łaskawość - o tyle do otrzymania daru wyzwolenia z prawdziwych grzechów (grzechów, za które "słusznie" cierpimy) niezbędne jest sięgnięcie do najgłębszej natury Boga. Do której przybliża miłosierdzie, więcej niż łaskawość. Także i tutaj droga modlitwy chrześcijańskiej musi się w pewnym momencie rozwidlić z drogą zrozumiałą dla szlachetnych pogan.
Jednak niby dlaczego Pan miałby najpierw łakawie wysłuchać, a następnie milosiernie uwolnić kogoś kto wciąż i wciąż ładuje się, indywidualnie i zbiorowo, w grzechy, za które potem musi "słusznie cierpieć"?
Odpowiedź już chrześcijańska mówi: z milości. Odpowiedź tak chrześcijańska, że trudna nawet dla wielu chrześcijan brzmi jednak tak jak ta modlitwa: "dla chwały Twojego imienia". Chwałą Boga jest żyjący człowiek - lecz człowiek żyje dla chwały Boga. Wybaw nas, Panie, dla chwały Twojego imienia.