czwartek, 27 marca 2008

Summa Laetitiae

Anomalia wielkanocne w tym roku mnożą się jak króliki. Z tych najważniejszych: po pierwsze, śniegi; po drugie, na zakończenie nabożeństwa Wigilii nie śpiewaliśmy z chóru Benonowego Chrystus zmartwychwstan jest na ten sposób wylewnie radosny, którym zwykle udawało mi się zarażać w odpowiedniej chwili samego Tomka Dąbrowskiego (przez co pieśń traciła swój tradycyjnie "konduktowy" charakter, za to uzyskiwała rytmikę bardziej "chłopacką") - pieśń tę zaśpiewaliśmy nieco wcześniej, w czasie Mszy i w stylu zupełnie ordynaryjnym, podobnie zresztą z Otrzyjcieee już.

Mimo to radość wielkanocna przychodzi i napiera, choćby i burze. Oktawa trwa, i podbije jutro nawet postny piątek. Święto Świąt i normalnie summa wesołości.

piątek, 21 marca 2008

Zdradzona natura

Obu chłopcom oglądającym sceny Męki Pańskiej coś nie mieści się w głowie: gdzie tu są dobrzy żołnierze? Nie ma? A więc kiedy przyjdą?

Oto zdziwienie tak świeże jak dziecko: jak może być tak, że na scenie nie ma "dobrych"? Ale nie ma ich. Wszyscy zgrzeszyli. Dlatego dobrzy nie przyjdą - a jedyny Dobry właśnie został wykończony.

Nie dziwię się, że zatrzęsła się ziemia - i nie dziwię się chłopcom, którzy gubią się w zdziwieniu, że wszyscy dzielni żołnierze zdradzili.

piątek, 14 marca 2008

Nihil ne plus?

Soliloquia św. Augustyna mają na początku ten słynny i brzemienny w konsekwencje dialog, w którym autor ustala ze swym rozumem przedmiot rozmyślań:
- Chcę poznać Boga i duszę.
- Nic więcej?
- Nic zupełnie.
Taki właśnie był Augustyn i taki jest augustynizm - że wszystko w nim raczej prędzej niż później staje się refleksją religijną. W środku rzeczywistości wyróżniające się trwaniem: Bóg i dusza. Poza nimi, rzekłbyś, choćby potop - i jest to dobre powiedzenie nie tylko w optyce neoplatońskiej metafizyki, ale i w kontekście chaosu politycznego czasów Augustyna. To wszystko jest zrozumiałe - w środku tego całego chaosu są dwa punkty stałe, dwie sprawy godne uwagi i dwie rzeczy wyróżniające się niezmiennym trwaniem.

A przecież nie taki jest potencjał kultury katolickiej. Ona ma w sobie potężną zdolność budzenia zaciekawienia, wrażliwości lub empatii skierowanej ku sprawom rozchodzącym się w coraz szerszych kręgach coraz dalej od tego Augustynowego centrum zainteresowań. "Nic więcej?" Ależ nie, wciąż więcej i więcej! Etienne Gilson pokazał nam jak bardzo bezinteresowne pod względem religijnego utylitaryzmu i bardzo wynikające z chrześcijaństwa były pasje filozofów średniowiecza; a Stanley Jaki mówił to samo w odniesieniu do nauk z przełomu średniowiecza i renesansu.

Czy wszyscy chrześcijanie chcieli iść tak daleko poza swe najwspanialsze minimum, "Boga i duszę"? Nie, i zawsze są tacy, którzy gotowi są na "nic więcej, nic zupełnie". Ja jednak lubię tę odwagę, tę zaprogramowaną w nas przez Boga ciekawość natury, w sumie cały ten nurt kultury, który mój przyjaciel Marek Jurek nazywa chętnie, chyba za Parnickim, "humanizmem katolickim". Wszystko to, co istnieje, godne jest choćby odrobiny szacunku i zaciekawienia - także dlatego, że sam Bóg pochylił się nad tym ze swą stwórczą rozumną wolą.


Krzyżu święty, lulajże Jezuniu...

Naszej domowej teologii obrazek kolejny: słuchamy pieśni wielkopostnych, chór dominikański wykonuje wielkopiątkowe potrójne Hagios - ten potężny, przejmujący śpiew, z którego wyrasta nasze Święty Boże. Zaraz wejdzie w to Ludu, mój ludu - ale wcześniej mała Tereska chwyta rożek przygotowany dla naszego oczekiwanego najmłodszego, układa go sobie jak małe dziecko i stając na środku pokoju tuli tego wyobrażonego malca, kolebiąc się w takt kolejnych greckich wezwań: o Theos... ischyros... athanatos! Eleison hymas, zmiłuj się nad nami. A ona śmieje się, przytula, kolebie...

Wtedy słucha się dalej i myśli. Mała Teresko, nie wiesz nawet jak prawdziwie połączyłaś Narodzenie z Męką. Jak to szło w rzadko śpiewanej części znanej kolędy Wśród nocnej ciszy?

Baranku Boży, co ludzkie winy
przyszedłeś zgładzić, Boże jedyny!
I zaraz od narodzenia rozpoczynasz swe cierpienia
Przepuść nam, Panie...

Prawda, prawda! Eleison, hymas.

czwartek, 13 marca 2008

Zdziwienie naszego Pana

Jak dobrze, że mamy Wielki Post - i jak dobrze, że mamy dzieci, którym czyta się także pobożne książki o sprawach podstawowych! Czytamy więc wieczorami taką "lekturę pobożną", która znowu uczy mnie pokory: bo ja myślałem, że jest dla dzieci za trudna czy zbyt sucha - a tymczasem dzieci codziennie o nią proszą, a ten "suchy" tekst okazał się zgrabną medytacyjną gawędą wprowadzającą we wszystkie prawdy chrześcijaństwa, opowiadane w drodze do Komunii świętej. Jak się okazało, znała dobrze sekret dziecięcej ciekawości autorka, matka Mary Loyola! Teraz czytam ją głośno - nieraz zżymając się nieco nad tym czy owym, ale wciąż podziwiając przejrzysty rdzeń wykładu.

Piszę o tym także dlatego, że czytając kilka dni temu rozdział o dzieciństwie Pana Jezusa, nauczyłem się z tej miejscami nieco fantazjującej i idealizującej gawędy rzeczy, którą przecież powinienem znać już od dawna, co najmniej od czasu lektury chrystologicznego traktatu św. Tomasza (na studium wojskowym UW w roku 1988!): że materiał wyobraźniowo-pojęciowy używany przez Chrystusa w Jego dorosłym nauczaniu pochodził z Jego dziecięcego i młodzieńczego doświadczenia z Nazaretu. Zwykle mówi się, że wszystkie te typowe dla życia w Palestynie porównania, symbole itp. zostały dobrane tak, aby były zrozumiałe dla słuchaczy Pana - i to jest prawda, ale ta prawda ma i inny aspekt: Pan używał po prostu swojego ludzkiego doświadczenia, z niego wydobywał kształty dla swych nadprzyrodzonych logosów. Cóż bardziej naturalnego, cóż bardziej ludzkiego?

To przecież jest jedna z tych konsekwencji tego, że Słowo stało się ciałem! Że Pan, skoro już przyjął naszą ludzką naturę, chodził jej drogami. I właśnie tak: mając wszelką wiedzę Boskiej osoby, a także wszelki udział ludzki w tej wiedzy - chciał przecież uzależnić się także od całego trudu uczenia się, od fascynacji odkrywaniem świata, od dyskursu ludzkiej myśli. To zdaje się tak proste - a przecież nawet św. Tomasz musiał się w tej sprawie sam poprawiać (bo początkowo sądził, że Chrystus nie używał ludzkiej wiedzy doświadczalnej, skoro i tak wszystko wiedział skądinąd). Potem, już w "Sumie Teologii" Akwinata rozmyśla i o tym, czy Pan Jezus się dziwił - i z gracją scholastycznych dystynkcji odpowiada w końcu, że owszem, tak, nawet się dziwił (mimo że zdziwienie wynika z początkowej niewiedzy!), wtedy gdy dopiero stopniowo uczył się świata na drogach doświadczania i odkrywania, a jego doświadczalna wiedza rozwijała się.

Takie autokorekty są potrzebne nie tylko Akwinacie. Każdy z nas - którzy wyznajemy, że Syn Boży stał się człowiekiem, prawdziwym człowiekiem - miewa taki punkt, w którym w praktyce są kłopoty z tym Człowieczeństwem. Czasem widać to wyraźnie, a czasem dopiero po przyjrzeniu się dokładniej. Każdemu potrzeba Chalcedonu: wyjaśnienia, że Bóstwo i człowieczeństwo są tu zjednoczone, bez zmieszania i bez rozdziału.

We trzech o Vaticanum II

Byłem wczoraj gościem panelu zorganizowanego przez historyków na Uniwersytecie Śląskim - na temat znaczenia ostatniego soboru. Poza prowadzącym to spotkanie Michałem Witkowskim za stołem był jeszcze ks. prof. Jerzy Szymik (teolog z Międzynarodowej Komisji Teologicznej), Tomasz Terlikowski i ja - a na sali coś koło pięćdziesiątki studentów i pracowników naukowych z różnych wydziałów. Bardzo miłe spotkanie, okazja do poważnej rozmowy o sprawach ważnych.

Miałem pierwszy głos, który zatytułowałem: "Sobór, który zaskoczył wszystkich".

Mówiłem więc najpierw o zaskoczeniu Kurii rzymskiej - gdy skrupulatnie przygotowane przez komisję przygotowawczą schematy dokumentów zostały przez sobór odesłane do gruntownego przepracowania. To było zaskoczenie kurialnych konserwatystów - i sygnał, że sobór chce się zająć czymś innym niż tylko podsumowaniem dotychczasowych interpretacji magisterialnych. Wtedy pierwsze skrzypce zaczęli grać reformatorzy - ale i wśród nich porozumienie nie było dopowiedziane do końca. Gdy reformatorskie dokumenty zostały zredagowane i uchwalone, tkwiły w nich zarówno nie do końca spełnione nadzieje modernizujących radykałów, jak i niezbyt skuteczne zabezpieczenia konserwatystów. W sumie na poziomie treści dokumentów, w ich najprostszym znaczeniu tekstowym wziętym wraz z notami wyjaśniającymi, przebiły się intencje umiarkowanych reformatorów.

I tak to konserwatyści wyjeżdżali z soboru w końcu 1965 roku z odczuciem, że ich wytrzymałość została wystawiona na krańcowe doświadczenie, a linia dokumentów dorowadzona w kilku miejscach do samych granic akceptowanej ortodoksji. Z drugiej strony modernistyczni radykałowie zdawali sobie sprawę, że na poziomie dokumentów nadzieje na rewolucję pojęciową nie zostały zrealizowane, a w każdym razie że to, co uchwalono, nie zadowala ich. Zadowoleni byli tylko reformatorzy umiarkowani - oraz ten ogół Ojców, który odetchnął z ulgą, że kończy się czas tych wytężonych prac.

Czas więc teraz na zaskoczenie numer 2: przeżyli je właśnie umiarkowani (nie mówiąc o dobrodusznej przeciętnej światowego episkopatu), którzy w jakieś dwa lata po zamknięciu soboru mogli zobaczyć jasno, iż co prawda dokumenty były umiarkowane, lecz ich realizacja nabiera charakteru progresywnie radykalnego. Można powtórzyć za o. Aidanem Nicholsem OP - adaptując jego diagnozę dotyczącą kwestii liturgicznej - że co prawda na soborze wygrała linia umiarkowanych, ale realizację reform powierzono radykałom. Wielu przecierało oczy ze zdumienia - ale skoro Rzym nie mówił "nie" (albo mówił je w dyplomatycznym i hamletycznym stylu Sługi Bożego Pawła VI)... Zaraz potem przyszedł rok 1968, i o wiele przyjemniej było mieć wtedy te bardziej radykalne, progresywne, modernistyczne, lewicowe nastawienia!

W ten to sposób słynna "hermeneutyka zerwania" stała się w świecie niemal dominującym sposobem rozpoznania znaczenia Vaticanum II. Co ciekawe, było to zerwanie nie tylko z wcześniejszą Tradycją, ale i z samą literą Soboru. Kluczy do zrozumienia dokumentów nie szukano więc ani wcześniej, ani w nich samych - ale raczej w teologicznych wizjach tego czy innego nowatora. Nie można zrozumieć, o co dokładnie chodzi w Lumen gentium? No przecież wystarczy postudiować Rahnera! Sobór został oddany w niewolę babilońską części "ekspertów". Na ogół pod panowanie tych, których poglądy można było ułożyć w linię entuzjastycznej adaptacji Kościoła do oczekiwań świata.

Czy można się dziwić, że dokumenty Soboru służyły już coraz częściej jedynie jako alibi lub ozdobnik dla awangardowych uniesień, albo że przekształcano je w Koran do wykrywania przeniewierstw "integrystów"? Stopniowo coraz mniej entuzjastów "odnowy soborowej" interesowało się na serio jej rzeczywistą podstawą w dokumentach wyrażających myśl i wolę Kościoła.

A jednak tamten sobór - podobnie jak żaden inny - nigdy nie należał do jakiejś grupy teologów. Owszem, możemy w dokumentach odnaleźć charakterystyczne motywy tego czy innego autora - i pewnie brzmią one dzisiaj czasami równie zagadkowo i groźnie jak fragmenty podręczników prof. Tomasza Węcławskiego, czytane po jego apostazji. A jednak - Sobór jest własnością Kościoła.

Tu zaczyna się zaskoczenie numer trzy: że w ostatnich latach najwnikliwsze studia dotyczące treści nauczania soborowego wychodziły spod pióra autorów-teologów pochodzących ze środowisk raczej konserwatywnych i raczej krytycznych względem tego, co okrzyknięto zdobyczami posoborowymi. Najciekawsze prace teologiczne śledzące soborową doktrynę o liturgii, o jej reformie, o wolności religii, o możliwości dialogu z innymi religiami - mają za autorów postacie z kręgów konserwatywnych i tradycjonalistycznych. To oni są zaangażowanymi uczestnikami owej potrzebnej "hermeneutyki ciągłości". To oni - nic dziwnego! - zamiast wtykać do dokumentów soborowych wizje tego czy innego teologa, chcą po prostu odnaleźć te dokumenty in medio Ecclesiae, a wewnątrz nich - ich sens katolicki.

Takie to rzeczy mówiłem na tejże sesji. Jak widać, nic szczególnie odkrywczego - i zapewne dlatego relacjonując to spotkanie na portalu wiara.pl dziennikarz "GN" postanowił tego mojego wystąpienia nie relacjonować w ogóle, omawiając jedynie wystąpienia dwóch pozostałych mówców.

Wypowiedzi Tomka Terlikowskiego i ks. prof. Szymika zostały przez nich obu połączone piękną klamrą: najpierw TT wyznał na początku, że z soborów on najbardziej czuje się związany z tym chalcedońskim, który w starożytności sformułował naukę dogmatyczną o Chrystusie - a ksiądz profesor powtórzył to i rozwinął w naprawdę poruszającą myśl, że prawda z Chalcedonu jest rdzeniem naszej cywilizacji, gdy uczy, że maksimum Boga nie niweczy człowieczeństwa - a maksimum człowieczeństwa nie narusza Bóstwa (gdy to słyszałem, "grały mi w duszy anioły": to przecież moja ulubiona fraza o "harmoniach Wcielenia"!).

TT i ksiądz profesor mówili dużo ciekawych rzeczy także o Vaticanum II - i wydaje mi się, że ogólne wrażenie z tych wystąpień jest jednak inne niż to jakie może sobie wyrobić czytelnik notki z wiara.pl (bo skrupulatnie usunięto z niej wszystkie "pieprzyki" uwag krytycznych, których było sporo zwłaszcza u TT, a które też przecie tworzą smak całości). To zresztą dla mnie kolejne takie doświadczenie, że o ile jest już możliwa ciekawa i swobodna rozmowa o Soborze na sesjach naukowych i popularnonaukowych, o tyle relacjonujący je dziennikarze mediów katolickich przerabiają ją regularnie w budynie słodziutkich celebracji; skoro ja znam co najmniej kilka takich przypadków blokady umysłowo-informacyjnej, to czasem myślę sobie, że katolickie media dzielnie budują jakiegoś swoistego matrixa. Pytanie: po co?

Czy w grę wchodzi jakaś już prawie niezawiniona blokada w mózgu? Sam nie wiem, ale co powiedzieć na przykład o takim przypadku, gdy pewne wpływowe katolickie medium otrzymawszy propozycję patronatu medialnego nad albumowym wydaniem Ducha liturgii kard. Ratzingera, odpowiada: "nie, bo to ma wydźwięk lefebrystowski"? Tak właśnie, drodzy państwo, myślą w tej redakcji: czas bronić trzódki czytelników przed lefebvrystowskimi wybrykami ich Papieża. Boki zrywać czy raczej łapać się za głowę?


poniedziałek, 10 marca 2008

Na krawędzi znanego

Lektura Twardocha przypomniała mi przygodę z lat 80. To było chyba w połowie dekady, ale może ciut przed - bo chyba jednak byłem jeszcze licealistą. Odwiedził mnie w mieszkaniu pewien instruktor harcerski, spoza Warszawy. Przedstawił się jako zwolennik tego samego - katolickiego i narodowego - ideału wychowawczego. To nie było dziwne, bo wtedy wydawaliśmy z przyjaciółmi takie właśnie nieoficjalne pismo harcerskie "Harcownik", i dość naturalnie przyciągało to do nas ludzi znających tę starą tradycję, związaną z nazwiskami Sedlaczka czy Glassa.

Jednak mój gość od początku rozmowy zasygnalizował, że szuka ze mną kontaktu na gruncie jakiegoś rzekomo istniejącego od dziesięcioleci kręgu inicjowanych strażników tradycji harcerskiej. Jego sugestywna przemowa balansowała na granicy śmieszności, ale przecież zawierała też zbyt wiele faktów prawdziwych lub prawdopodobnych, aby ją po prostu zlekceważyć. Mój rozmówca kusił mnie jednak do opuszczenia terenu sprawdzalnej racjonalności i do przejścia na teren ryzykownego uwierzenia jego rewelacjom. Gdybym mu uwierzył, być może pragnąłbym skorzystać z tej cudownej okazji bycia inicjowanym przez szczęśliwie spotkanego przedstawiciela Prawdziwego Harcerstwa.

Czy było trudno mu uwierzyć? Dziś wszystko to wygląda głównie śmiesznie - ale to były lata konspiry, a w poważnych opracowaniach historycznych też mówiono o różnych konspiracjach i antykonspiracjach usiłujących kierować ZHP niemal od samego początku w 1911 roku (część tych sensacyjnych przekazów była fantazjami snutymi przez śledczych w latach 50). Spotkanie autentycznego świadka zakonspirowanych w harcerstwie "sił światłości" musiało chyba być w czyimś przekonaniu gratką nie do pominięcia dla kogoś takiego jak ja: młodego idealisty napakowanego marzeniami o spotkaniu starego dobrego świata.

Wymowa mojego gościa robiła wrażenie - ale rozsądek przeważył: gdy kilka dni później zadzwonił z propozycją następnego spotkania - żebym mógł tym razem ja "opowiedzieć trochę o swoim życiu" - powiedziałem, że nie jestem zainteresowany. I w ten sposób ominęła mnie okazja bycia "wtajemniczonym".


Po "Przemienieniu"

Pisałem ostatnio o najnowszej książce Twardocha - "thrillerze esbeckim a la Forsyth" (Dukaj). Właśnie ją skończyłem czytać. Wciągnęła mnie, zaintrygowała... Ale w samym końcu pojawia się, moim zdaniem, za dużo fajerwerków, które w pewnym momencie zaczyna się przyjmować jak zjazd narracji realistycznej w fantastykę.

W ostatniej chwili autor otwiera za dużo tajemnych szufladek lub za szybko odkrywa kolejne "drugie dna", a przez to trochę przepala i tak sensacyjną akcję. Ze swoją czerwoną alfą główny bohater jest już i tak jak Pan Samochodzik - a tu nagle zza rogu wyłaniają się... coś jakby templariusze!

A więc nadmiar efektów? Autor przeszarżował z tymi wewnątrzesbeckimi tajemnicami? Takie to robi wrażenie. Z drugiej strony może by tak, że to my, czytelnicy, jesteśmy przypadkiem testowani na zdolnośc przyjmowania barwnych sugestii - w jednym z ostatnich dialogów otrzymujemy sygnał, że te wszystkie "inicjacyjne" konstrukcje i szarady to tylko elementy dekoracji budowanych przez analityków sowieckich, którzy po prostu zrozumieli potrzebę tworzenia fantastycznych narracji dla manipulowania różnymi "wrażliwościami". Na zasadzie: dać każdemu oczekiwane przez niego poczucie uczestnictwa w wielkiej misji: zreformować Kościół, przywrócić Europie jej wzniosłe cnoty, ustanowić Ład...

Jestem przekonany, że sztuka gospodarowania ludzkimi zasobami ideowości to umiejętność intensywnie doskonalona w latach 80. przez służby przewidujące "transformację" - i w tym punkcie książka Twardocha jest dobrym ćwiczeniem wyobraźni.


sobota, 8 marca 2008

Bomba Twardocha - początek

W paczce "z Poznania" znalazłem razem z pięknie wydaną Drogą Krzyżową bł. Katarzyny Emmerich i krótką historią polskiej myśli politycznej Grzegorza Kucharczyka - nową powieść Szczepana Twardocha, Przemienienie. Na okładce polecają ją bardzo Dukaj i Ziemkiewicz, co dla mnie jest referencją mocną i wystarczającą, żeby zapomnieć chwilowo nawet o zawalonych terminach różnych prac... W ten sposób jestem już prawie w połowie tej powieści.

To jest książka, która - jak zaznacza autor - dużo zawdzięcza wiedzy ks. Isakowicza-Zaleskiego, ale czuje się też dobrze, że Twardoch chciał odczarować "Psy" (ja uważam, że to zrobił). Mamy tu więc rzecz o pracy antykościelnej komórki SB w samym końcu lat 80., z pewnym esbeckim janczarem w środku (i to takim z szarmem por. Borewicza skrzyżowanego z Maurerem).

Choć nie wróżę takiej książce bycia bestsellerem w kraju, gdzie jednak "dyspozytorami mocy" są wielbiciele Psów - ale wyobrażam sobie bez trudu, że to będzie książka "kultowa" w całkiem licznych środowiskach niespełnionej "rewolucji moralnej". A teraz wracam do czytania.


piątek, 7 marca 2008

Bogusław żyje

Okazuje się - stwierdziłem to osobiście kilka dni temu - że Bogusław Kowalski, bohater mojego niedawnego wpisu, ma bloga i mi odpowiedział.

Blog jest taki na pierwszy rzut oka "kolejarski", ale to tylko pozór, bo tak naprawdę to prezes Kowalski spogląda uśmiechnięty na swą dumę: Kolej Mazowiecką.

W swej odpowiedzi na mój tekst o nim BK ubolewa, wspomina i zasłania się, a nawet kontratakuje. Wspomnienia układają mu się w taką wizję, że jako człowiek czynu przejął ode mnie, "zamkniętego w sobie filozofa" pisemko Nowe Horyzonty i uczynił je wreszcie czymś na czele zadowolonego zespołu. Zapomina powiedzieć, że to "pisemko" ukazywało się bez niego przez jakieś ponad dwa lata w drugim obiegu z dwudziestoma kilkoma numerami - a po przejęciu nad nim kontroli przez człowieka czynu ukazało się tylko trzy razy. BK przypomina mi, że bywałem na sesjach PZKSu i PAXu - zupełnie niepotrzebnie, bo sam o tym pisałem w różnych miejscach. W końcu to tam bywałem zapraszany z wykładami o tomizmie - mając czasem okazję pojedynkować się polemicznie z okołopaxowskimi modernistami.

BK mnie nie zrozumiał: nie wyrzucałem mu działalności w PZKSie, tylko zestawiłem ją z archiwaliami IPNu dotyczącymi TW Mieczysław. BK pisze, że te archiwalia nie mówią prawdy. Szczerze mu życzę, żeby tak było - ale mam nadzieję, że sprawę te wyjaśni w trybie ciut poważniejszym niż proces sądowy Józefa Oleksego.

PS. Notkę tę piszę siódmego marca po południu. Sam nie wiem co to znaczy i jaki ukryty cel mi przyświeca, że to akurat teraz. Na pewno takie pytanie stawiają sobie zawsze moi czytelnicy, więc odsyłam Państwa do publicystyki mecenasa Ludwika Skurzaka, który ma zawsze pełną wiedzę o motywach moich działań. A kto ciekaw jeszcze głębszych analiz "eklezjologicznych", niech raczej zajrzy do pisarstwa doktora Adama Wielomskiego, który jednak ostatnio bardzo się opuszcza w dawaniu w pełni kontrrewolucyjnych analiz moich błędów.


Konfuzja

Dzisiaj na zajęciach doszło do osobliwej sytuacji. Ktoś z grupy wyraził zastrzeżenie, że w tekstach, które podaję jako lektury, nie powinno być "tyle chrześcijaństwa", bo przecież "jest tyle ciekawszych rzeczy". No cóż, rzecz dzieje się na Wydziale Filozofii Chrześcijańskiej, a tekstem, który wzbudził protest, był fragment Szkiców o kulturze prof. Gogacza, w którym owszem pojawia się w drugiej części kilka zaangażowanych passusów o Chrystusie - za to całość to wywód o naturze i kulturze. Właściwie to nie wiem, skąd biorą się takie "protesty": czy po prostu z jakiejś indywidualnej alergii, czy może z jakiegoś zmęczenia "oficjalnym" chrześcijaństwem naszego uniwersytetu? Czasem myślę, że stajemy na różnych specjalizacjach wobec problemu jakiegoś nowego awerroizmu - gdy rozum idzie do przodu ze swoimi badaniami, a religia wciąż kojarzy się z pogadankami i oficjałkami. To dziwne, że studiując na uczelni katolickiej ktoś ma nadzieję, że nie dowie się nic więcej także o Chrystusie, choćby przy okazji.

Dobro i dobra

Ludzką skłonnością jest stygmatyzowanie tego, czego sobie odmawiamy - przez jakąś niechęć albo nawet pogardę. To oczywiście zupełnie zrozumiałe, gdy chodzi o rzeczy po prostu złe - ale ma miejsce także w przypadku jakichś dóbr. Mam jednak np. przyjaciela, który od lat jest abstynentem - przekonanym i naprawdę wiernym swej przysiędze - który równocześnie nie popadł w ten charakterystyczny dla wielu abstynentów rodzaj antyalkoholowej goryczy. I w ten sposób jest dla mnie dużym zbudowaniem: gdy widzę, jak na przyjęciach odmawia trunków zawsze z takim wyraźnym zrozumieniem dla ich dobrego smaku i - by użyć tu nauki biblijnej o winie rozweselającym serca - wartości duchowych. A nie z typowym dla abstynentów snuciem pieśni o szkodliwości picia. Kto chce niech to nazwie pięknym franciszkanizmem.

Przypomniało mi się to a propos niedawnych lektur zajęciowych z filozofii średniowiecznej. Czytaliśmy "De consolatione" Boecjusza. Tam w trzeciej księdze jest wykład Pani Filozofii o tym, dlaczego rzeczy materialne, zaszczyty, sława, władza, rozkosze itp. nie mogą być właściwym szczęściem człowieka. Boecjusz mówi klarownie, argumentuje sprawnie - i co ciekawe nigdzie nie zaperza się i nie obrzydza sobie tych dóbr mniejszych niż Bóg. To jest ta klasa: znać wartość spotykanego dobra - i wiedzieć, że te prawdziwe dobra są po prostu mniejsze niż Dobro, które Bóg przewidział dla głodu człowieka i godności chrześcijanina.

A jednak nie wszyscy wymowni święci tak właśnie mówią - popatrzcie tylko na św. Augustyna, jak często sieje contemptus mundi. Może więc to jest inny realizm: że większość z nas, aby przekonać się do Dobra największego i wiecznego, musi na takim czy innym poziomie awersji - "znienawidzieć" te mniejsze i nietrwałe? Jeśli tak, to jest to oczywiście właściwa transakcja psychologiczna ułatwiająca wytrwanie w Dobru. Ale fakt faktem: dobra tego świata, chciane i stworzone przez Boga, nie są winne naszych rozterek. Zło rodzi się w sercu.

czwartek, 6 marca 2008

Między sklepami

Byłem dziś gościem w programie "Między sklepami" - który jest nagrywany przez Szymona Hołownię w Złotych Tarasach. Co prawda zapraszano mnie do uczestnictwa w sporze o stan Kościoła w Polsce - ale już na planie dowiedziałem się, że będę pytany o "konserwatywny skręt" w Kościele za papieża Benedykta. Powiedziałem więc na tenże temat, spierając się z Adamem Szostkiewiczem i też z red. Hołownią. W sumie wyszło na to, że Papież wzmacnia asertywność katolicką - za to już nie zdążyłem pokazać, że jest to dobro potrzebne wszystkim. Co ciekawe, wszyscy zgodni, że ten papież jest dla ludzi bardziej zrozumiały (a przecież wydawało się, że bezpośredniości Jana Pawła nic nie zastąpi). Program pójdzie w religia.tv, więc znowu zobaczę go tylko w internecie. I tak to zostałem z myślami ułożonymi na okazję dyskusji o Kościele w Polsce - skoro już są uporządkowane, zapiszę je tutaj, ale jednak innym razem.

Krótko o Soborze

Po niedawnych katastrofach kilku różnych urządzeń w naszym domu miałem okresowo trochę trudności z bywaniem w sieci - ale udało mi się zauważyć, że mój poprzedni wpis wywołał efekt dla mnie dość niespodziewany: zamieszczenie początku odpowiedzi na pytania dwojga bywalców sieci - razem z zapowiedzią odpowiedzi dalszych - wywołało ich gniewne komentarze pełne podejrzeń, że jakoś chcę ich wykiwać. Widzę teraz jasno, że im bardziej dokładnie chciałbym odpowiedzieć, tym będzie gorzej - bo w końcu i tak okaże się, że nawet zawarta we wpisie "erudycja" będzie dla dwojga moich gości obraźliwie podstępną sztuką zdominowania ich. Tymczasem chodzi im, jak to widzę obecnie, jedynie o taką przepytywankę, w której mam na raz dwa trzy określić, czy przyjmuję czy nie nauczanie Vaticanum II.

Jakoś nie przyszło mi do głowy, że tylko takie skrótowe wyznanie zaspokoi pytających - tym bardziej, że ja już nie raz pisałem teksty i o ekumenizmie, i o dialogu międzyreligijnym, i o roli świeckich, lub głosiłem wykłady o doktrynie wolności religijnej - w których odpowiedź na pytanie poldka i katrzyny jest obecna dosadnie i źródłowo (jest też na ten temat sporo w rocznikach "Christianitas"). Przepraszam zatem za to, iż czytając tak bezpretensjonalne pytania, posądziłem ich autorów o chęć uzyskania ode mnie jakiegoś wyjaśnienia głębszego i rozleglejszego od dotychczas publikowanych. Teraz jednak, gdy już dobrze zrozumiałem typ dociekliwości poldka i katrzyny, myślę, że nareszcie jej zadośćuczynię.

Tak więc specjalnie dla poldka i katrzyny:

TAK, JA PAWEŁ MILCAREK PRZYJMUJĘ NAUCZANIE SOBORU WATYKAŃSKIEGO II - DOKŁADNIE W TEN SPOSÓB I W TYM ZNACZENIU W JAKIM WYRAZIŁ JE KOŚCIÓŁ, A WIĘC W PEŁNEJ ZGODZIE Z WCZEŚNIEJSZĄ TRADYCJĄ I Z PÓŹNIEJSZYMI OBJAŚNIENIAMI PODANYMI PRZEZ URZĄD NAUCZYCIELSKI KOŚCIÓŁA DLA UNIKNIĘCIA WADLIWYCH INTERPRETACJI I PRAKTYK.

Co więcej, pragnę z całego serca, aby z obrazu ostatniego soboru zdjęta została narzucona mu niemal od początku maska błędnych pojęć i interpretacji tworzonych według "hermeneutyki zerwania" i ducha uległości względem ideologii tego świata.


poniedziałek, 3 marca 2008

Jestem czy nie jestem katolikiem "trydenckim"?

Takie mniej więcej pytanie zadano mi na Blogu Christianitas w salonie24. Z dodatkiem: czy ci "trydenccy" katolicy są gotowi na "kompromis" ze Stolicą Apostolską? No i jeszcze pytanie, co sądzę o wszelkich dialogach (ekumenicznym, z innymi religiami...).

Zacznę od tej "trydenckości". Sprawa jest dość prosta - ale, jak zwykle, odpowiedź zależy od rozumienia tego pojęcia. No więc tak: katolikiem "trydenckim" jestem mniej więcej w tym samym stopniu, w jakim ma być nim każdy katolik rzymski. Definicje trydenckie - np. o Eucharystii, Mszy, innych sakramentach, Łasce - są w moim Kościele dogmatami, o których przypominają do dziś encykliki papieży (np. Mysterium fidei Pawła VI czy Ecclesia de Eucharistia Jana Pawła II - proszę sprawdzić, na jakie dokumenty powołują się te teksty). W konsekwencji także każda Msza i każda poprawna katecheza jest właśnie "trydencka" - o ile jest katolicka. I w tym sensie spodziewam się i oczekuję, że wszyscy moi bracia we wspólnocie Kościoła odnajdą swój związek z Trydentem - bo bez pełnego pozytywnego afektu przyjęcia jego nauk nie można być katolikiem. W tym też sensie oczekuję, że nie będzie się "trydencką" nazywało tylko Mszy z mszału św. Piusa V i bł. Jana XXIII, lecz także Mszę odprawianą zgodnie z edycją typiczną mszału Pawła VI - bo żeby być Mszą Kościoła Chrystusa, musi być ona tak "trydencka", jak katolicyzm jest "rzymski". Gdyby jakiś kapłan powiedział mi np., że odprawia nie-trydencką Mszę św., byłbym po prostu zaniepokojony o to, czy chce uobecnić Ofiarę i sprowadzić realną obecność Pana Jezusa.

Żeby to odnalezienie niezbędnego związku także z tym wielkim soborem Kościoła było łatwiejsze, trzeba by na pewno zgłębić jego historię, przekraczając fałsze rozpowszechniane często przez "aroganckich krytyków". Pierwszy z brzegu fałsz to przekonanie, że "w Trydencie nikt nie chciał z nikim dyskutować" - trzeba rzeczywiście nie wiedzieć nic o okolicznościach i przebiegu tego soboru, żeby coś takiego powiedzieć. Bo dyskusje w Trydencie były, i to ostre, a kształt najważniejszych dokumentów (np. o usprawiedliwieniu) był właśnie taki, żeby zostawić furtkę debacie teologicznej z nowatorami. Tylko że nowatorzy - zaproszeni do debaty - nie mieli na nią ochoty.

Wracam jednak do pierwszego pytania. Jestem więc katolikiem "trydenckim" razem ze wszystkimi moimi braćmi i siostrami w Kościele. Czy także w jakiś inny, szczególny sposób? Znowu proszę o uwzględnienie mojego odróżnienia: owszem, w czasach gdy np. ogół teologów niemieckich jest skłonny do herezji negowania ofiarnego charakteru Mszy, ja mocniej niż byłoby to potrzebne kiedy indziej powtarzam dogmaty Trydentu, bo właśnie jako odpowiedź na tę herezję Trydent był wydarzeniem opatrznościowym. W tym sensie mój katolicyzm będzie "trydencki", tak jak jest - właśnie w ten sam sposób - bardziej "tradycyjny".

Nie mogę jednak zakończyć bez takiego dopowiedzenia, które kompletuje tę odpowiedź: jeśli komuś chodziłoby o to, czy tzw. epoka trydencka i potrydencka jest w moim katolicyzmie przedmiotem jakiegoś szczególnego zachwytu lub przywiązania - musiałbym odpowiedzieć, że nie. Msza, na którą chodzę gdy nie przeszkadzają niemądrzy zeloci po-soboru, bywa nazywana trydencką - ale każdy kto choćby liznął trochę solidniejszej wiedzy na ten temat, wie dobrze, iż jest ona bardziej "gregoriańska" (od św. Grzegorza Wielkiego), "karolińska" czy "średniowieczna" - niż właśnie trydencka. Potrydencki był głównie akt prawny ustanawiający ją jako powszechnie obowiązującą w Kościele. A jednak jest to ten ryt Mszy, który od czasów niepamiętnych, od tak dawna jak sięga pamięć Kościoła i wiedza historyków, był obrządkiem Kościoła rzymskiego. Po Trydencie jedynie rozszerzono go na cały Kościół łaciński.

Nie jestem też admiratorem potrydenckiego stylu duchowości. Czuję się związany z duchowością o wiele bardziej "prymitywną" - bo benedyktyńską, a przez to z ową "starą szkołą" monastycznej wolności, sięgającą pierwszych wieków, czasów Kasjana i innych. Mam przyjaciół, którzy więcej zawdzięczają "trydenckiej" duchowości (np. jezuitom), ale sam się do nich nie zaliczam (już więcej zawdzięczam karmelitom - ale ich wielka reforma w XVI w. była bardziej "eremicko-średniowieczna" niż "trydencka"). To samo w filozofii: jestem uczniem św. Tomasza i szkoły dominikańskiego tomizmu - a nie devotio moderna czy ontologii jezuickich albo... brrrr... oświeceniowych.

Jak widać, moje umiłowania są "pre-moderne" (a czasem, by zacytować Maritaina, "anti-moderne") - bardziej "prymitywne" niż wysublimowanie nowożytne. Wydaje mi się nawet, że sposób, w jaki przeprowadzono reformę liturgiczną po Vaticanum II jest bardziej karykaturą tego stylu "trydenckiego" centralnego, metodycznego, planowego zarządzania lub oświeconego absolutyzmu, niż rzekomym "powrotem do źródeł" (tak jak np. rahnerowska teologia jest raczej skrajną realizacją suarezjańskiej neoscholastyki niż upragnionym przez Sobór uczynieniem z Pisma serca teologii - stopień racjonalistycznego ufilozoficznienia tej teologii przekracza wszystko co robili np. scholastycy w XII-XIII wieku).

Taki to właśnie ze mnie katolik "trydencki".

Pozostały jeszcze do odpowiedzi inne pytania, ale o tym w następnym poście.

sobota, 1 marca 2008

Casta meretrix

Dzisiaj Kościół czyta, w swoim "starszym zwyczaju" rzymskim, równocześnie o Zuzannie (w lekcji) i o jawnogrzesznicy (w Ewangelii) - a więc najpierw o tej, którą oskarżono niesprawiedliwie, ale którą sprawiedliwie pomszczono - a potem o tej, którą oskarżono słusznie, ale miłosiernie rozgrzeszono. A więc o czystej i o grzesznej - obu oskarżonych i obu wyratowanych.

Ta zbieżność dwóch czytań - które Kościół czyta w tym czasie od dawien dawna, od czasów gdy Wielki Post był szczególną szkołą katechumenów zmierzających do chrzcielnego oczyszczenia i uświęcenia - przypomina mi to słynne sformułowanie św. Ambrożego o Kościele: casta meretrix, czysta nierządnica. Ecclesia czysta jak Zuzanna i... grzeszna jak jawnogrzesznica, Magdalena? To efektowne - ale w istocie nie tak proste. W wyznaniu wiary mówimy, że wierzymy w Kościół święty, sanctam Ecclesiam. Nie przypadek, że nie mówimy tam: w święty i grzeszny Kościół. Bo w istocie, jako Ciało mistyczne, Kościół jest cały święty. Nie należy mówić o "grzechach Kościoła", bo to pojęcie wewnętrznie sprzeczne - raczej o grzechach chrześcijan, czasem nawet dokonywanych w arbitralnym (!) geście "w imię Kościoła" albo przy pozorze wykonywania kościelnego urzędu.

Kościół nie grzeszy, ale grzeszymy my, ludzie Kościoła. Jak to pogodzić? Ludzki rdzeń Kościoła - człowieczeństwo Chrystusa - nigdy nie grzeszy. Nie grzeszą już święci w niebie, a dusze w czyśćcu już tylko cierpią, podczas gdy potępieńcy to ci, którzy z Kościołem mają już co najwyżej wspólne niezatarte znamię chrztu, bierzmowania czy kapłaństwa. Problem "grzeszności Kościoła" rozgrywa się więc jedynie apud nos, w naszym stanie drogi.

Zasada niesprzeczności nie przestaje działać: jest się albo świętym, albo grzesznym, bez luterańskiego simul iustus et peccator. I kłopot w tym, że my rzeczywiście bywamy - w tej czy innej chwili, albo w tym lub innym działaniu - raz święci, raz grzeszni. To właśnie to napięcie: Omnis homo mendax, a święci w Koryncie niech będą pozdrowieni...

Swymi grzesznymi uczynkami zaciemniamy to, co z łaski zostało, na różnych poziomach, dane i zakorzenione w nas. I w tym sęk: że to przez nas, pobożnych hipokrytów, Kościół mieni się już nie tylko swą "wzorzystą szatą" dobroci, lecz także rumieni plamami zgorszeń. Pokrywamy piękny fresk swymi landszaftowymi malunkami i warstwami muszych odchodów.

Tylko w tym sensie - "czysta nierządnica". Z myślą o tym cudzie przemiany: codziennie do domeny niewinnej Zuzanny przyłączana jest uroczyście i realnie domena którejś z naszych dusz-jawnogrzesznic.

Dziś gdy jawnogrzesznicę przyprowadzają na oczy wszystkich, chcą, aby razem z nią potępiono i Zuzannę, Kościół razem z jego grzesznikami. Już nie z fanatyzmem faryzeuszy - lecz z pragnieniem tego kompromisu, że na tym świecie nie ma nic świętego, czystego, nienaruszonego. Z tą satysfakcją, że i Zuzanna rzekomo grzeszy na boku. Z pożądliwością tamtych sędziów, którzy urażeni są właśnie tym, iż Zuzanna nie chce z nimi "pożyć".

A przecież jest tak: że gdy do jawnogrzesznicy mówi Chrystus "idź i nie grzesz więcej", także Zuzanna zostaje uwolniona od niesłusznego wyroku śmierci przez mądrego Daniela. Wszystko tu jest głęboko złączone: jawnogrzesznica jest zdolna do przyjęcia rozgrzeszenia tylko dlatego, że jest w niej stworzona przez Boga niewinna Zuzanna. Grzesznikowi odpuszcza się grzechy, bo istnieje Kościół. Jawnogrzesznica może odejść, bo w pewien sposób jest Zuzanną, takie ma powołanie.