niedziela, 27 lutego 2011

O opiekę prosimy Pawła

Alikwoty+


Mamy dziś Sześćdziesiątnicę, i to ona przynosi dla całego tygodnia - drugiego tygodnia Przedpościa - następującą starożytną kolektę:
Deus, qui conspicis, quia ex nulla nostra actione confidimus :
concede propitius : ut contra adversa omnia Doctoris gentium protectione muniamur.
Modlitwa ta istnieje dziś w rycie rzymskim jedynie w jego "starszej formie". W "formie zwykłej" nie ostała się.
Znana zasada powiada: lex orandi - lex credendi. Reguła modlitwy staje się regułą wiary. Ale pierwsze zdanie kolekty podpowiada: lex orandi, lex vivendi - modlitwa nie tylko zakłada życie chrześcijańskie modlących się, lecz i naucza ich o tym życiu. W modlitwie czytamy:
Boże, który widzisz, że nie ufamy żadnej naszej czynności :
Oto wygłoszona w imieniu Kościoła zobowiązująca reguła życia chrześcijańskiego: nie polegać na sobie, nie zawierzać się w całości żadnemu własnemu uczynkowi.
Nie jest to zachęta do nieufności jako takiej - lecz do nieufności względem tego, "w czym się wyraziliśmy", a więc do naszych, w sensie ścislym, czynności (są przecież takie działania człowieka, które nie są czynnościami, polegają na doznaniu, doświadczaniu, zachowywaniu - tym być może łatwiej zaufać; i być może tym zbyt mało ufamy, powierzając się własnej ekspresji?).
Nie jest to rownież zachęta do powstrzymania się od własnej czynności - a więc nauka nieufnej bierności. Owszem, im więcej jest w naszych dzialaniach nas samych - im bardziej są one "czynne" - tym powinniśmy być ostroźniejsi. A jednak czynności muszą być wykonywane.
Aby zrozumieć o co tu chodzi, pamiętajmy, że modlitwa nie podpowiada określonej psychologii dzilan ludzkich. Może być ona różna, tak jak my jesteśmy różni. W modlitwie chodzi więc nie o sposob przeżywania własnej aktywności - ale o to, iż to nie nasze działania są źródłem życia Bożego w nas, łaski, zasługi, uświęcenia, zbawienia. W tym dokładnie sensie: nie pokładamy ufności w żadnej naszej czynności. Pókiśmy chrześcijanie i o ileśmy chrześcijanie - modlitwa opisała miarę.
Dalej:
Udziel łaskawie, abyśmy przeciw wszelkim przeciwnościom byli obwarowani ochroną Apostoła Narodów.
A więc w sumie nie jedna, lecz dwie prośby, jedna w drugiej. Ta większa, ogólniejsza: "abyśmy byli obwarowani przeciw wszelkim przeciwnościom". Realizm życia, zmagania, walki jest bardzo drogi starym modlitwom. To nie dziwne: noszą one w sobie i pamięć różnych prześladowań, i mocne doświadczenie kruchości życia ludzkiego, i poczucie rozpadania się stabilnych światów - więc jednoglośnie z Pismem modlitwy te zdają sprawę z tej kondycji, ucząc właśnie nie ufać zbytnio temu, co tylko pozornie pewne i bezpieczne. "Przeciw wszelkim przeciwnościom" - także lub może przede wszystkim przeciw tym, które wymagają aż egzorcyzmu - modlitwa Kościoła prosi o ochronę samego Boga, o ochronę łaskawą.
A teraz prośba druga, w tej pierwszej ukryta: wiedząc, że źródłem i dysponentem jest tylko Bóg, prosimy jednak o "ochronę Apostoła Narodów". Tak mogą prosić jedynie przyjaciele: nie dość że o coś cennego, to jeszcze z jakimś dodatkową klauzulą. Dodatkową klauzulą w tym tygodniu jest nadzieja, że pomoc Boża będzie do nas teraz przychodziła przez osobę i osobowość świętego Pawła.
Szczególne wymaganie! Staje się zupełnie naturalne, jeśli zważymy, że w dawniejszym biegu rzeczy wypadała dziś w Rzymie "stacja" w Bazylice świętego Pawła za Murami - to tam właśnie rozbrzmiewała ta prośba, w miejscu uświęconym męczeństwem Pawła.
Gdy kolekta ta była - i jest obecnie - odmawiana w rozmaitych zakątkach świata katolickiego, choćby i w naszym, polskim, naturalność tej wzmianki nie jest oczywista. Nasze myśli mogą pobiec nie tylko drogą historycznych objaśnień dotyczących owej "stacji" i rzymskości rytu - ale i jeszcze głębiej, do źródeł naszego chrześcijaństwa.
My przecież właśnie z owych "narodów", z pogan, o których wolność wiary dzielnie i za sprawą Bożą upominał się Apostoł Narodów, Apostoł pogan nawet i przed ostroźną władzą Księcia Apostołów. Od kluczy Piotra wiara przyszła i do nas jako dziedzictwo odwagi Pawła.
Dlatego nic w tym dziwnego, że właśnie taka prośba: nas, spośród narodów powołanych do uczestnictwa w wierze Piotra, obwaruj, Boże, opieką Apostoła Narodów. Udziel nam tego z łaski.

wtorek, 22 lutego 2011

"Autyzm" i zdolność mówienia prawdy

Z przeczytanej wreszcie do końca książki-rozmowy Cezarego Michalskiego z Jadwigą Staniszkis wraca jej ciągła autoprezentacja jako "autystki". Przez ostatnie lata urosło to u Pani Profesor w dość upartą deklarację mającą wyjaśnić niejedno w jej życiorysie - ale i trochę rozmiękło pod ironią publiczności, domyślającej się w tym "autyzmie" raczej mechanizmu obronnego, nie defektu (widać to również w reakcjach Michalskiego).

Ja też jestem "autystą", ale właśnie z tej zaangażowanej pozycji współ-czucia z Panią Profesor skłonny jestem sądzić, że jej/nasz "autyzm" nie jest autyzmem. Nie jest przerażeniem światem zewnętrznym, nie jest wycofanym odbieraniem go jako koszmaru. W tym, co Jadwiga Staniszkis mówi i pisze, jest zbyt wiele fascynacji ludźmi i ich relacjami, społeczeństwem i grą społeczną.

Ten "autyzm" ma z autyzmem faktycznym jedną cechę wspólną: dystans do zewnętrzności. Jest - być może a-normalnym, może wyśrubowanym na granicę normalności - stanem poluzowania między "tym jak myślę"/ "tym jak przeżywam" a różnymi "my". To nawet nie jest sfera bytu - raczej sfera myśli, świadomości: "autyści" nie odbierają istnienia całościom zbiorowym, jednak do "my" wchodzą bardziej furtką zindywidualizowanej świadomości niż bramą zbiorowych namiętności.

Wbrew pozorom nie jest to - ośmielam się sądzić - jakiś ciasny racjonalizm. Chyba raczej uboczny skutek cechy bardziej dla "autyzmu" specyficznej. My, "autyści" mamy wzmożoną - a-normalną? - aktywność analityczną. Wielu z nas kultywuje ją właśnie jako pewne dobro, naturalne w naszym "ja", zaś potrzebne wielobarwnym "my". Wtedy inwazję namiętności - ryk gniewu, bębnienie dowcipasów, chuć "pokrzepiania", tresurę "ducha zespołu" - traktujemy jako zagrożenie dla trudno dostępnego "dobra narodowego". Chronimy to dobro skrupulatnie - aby potem nie móc otrzymać zaufania od "my", podrażnionego rzekomą obojętnością, odmową akcesu do "armii oczywistości oczywistych".

"Autyści", których mam na myśli, to zatem ludzie bez szczególnego defektu "sociabilności", lecz z nadwrażliwością analityczną, obciążani regularnie strasznym błogosławieństwami: "obyś wiedział pierwszy" oraz jego odmianą: "obyś chcial wiedzieć mimo wszystko". Emocjonalne "my" wyrzuca ich ze swego ekscytującego tanga, tak jak "brać" skutecznie pozbywa się "niepijących".

A oni wciąż się plączą na odległość kamienia, kasandryczą, jeremiadyzują. Bo tak naprawdę są zawsze wewnątrz "my", oddani mu umysłami - i zadziwieni, że ktoś nie wie, że "mocniej nie można".

Istnieje bowiem głęboka różnica między "autyzmem" Staniszkis i "autyzmem" Lesława Maleszki, perwersyjnie wybitnego analityka Służby Bezpieczeństwa. Pierwszy wiąże się z męką odkrycia jak się jest ze swoją wiedzą bezsilnym wobec grawitacji "procesów społecznych" (bezsilnym w kategorii natychmiastowego sprawstwa, a nie bezsilnym moralnie - bo indywidualna odwaga moralna zawsze "działa", a z czasem może naprawdę wejść w fazę społecznej "masy krytycznej"). Drugi, "autyzm" perwersów klei się ze sztuką manipulowania ludzkimi słabościami - dla osiągania rozkoszy przy oglądaniu swej demonicznej "sprawczości", zwykle w skali mikro.

Jak widać, "autyzm" na ogół ułatwia poznanie prawdy. Czy ułatwia jej mówienie? Wciąż: tak. Czy mówienie prawdy głośno? Tu zaczyna się problem.

Jedną z ciekawszych opowieści Staniszkis jest wyznanie, że nigdy nie zdecydowała się opublikować w Polsce analizy - pisanej w dobie "karnawału" 1980/81 - w której wnioskiem było twierdzenie, że "Solidarność" nie ma potencjałów niezbędnych do przetwarzania systemu PRLowskiego. Pani Profesor powtarza to w różny sposob w kilku miejscach: byłam zaangażowana, jeździłam po zakładach pracy, wygłaszałam przemówienia; nie byłabym w stanie powiedzieć tamtym ludziom tego, co wiedziałam. 

"Autyści" zwykle więcej wiedzą niż ośmielają się mówić "na zebraniach". Czasami się odważą, zagra w nich jakaś ambicja "by powiedzieć to głośno". Ale wtedy czują się jakoś nie na miejscu. Zwykle mają rację: po co komu "taka" prawda?

niedziela, 20 lutego 2011

"Słusznie cierpimy..."


Siedemdziesiątnica, Niedziela Starozapustna. Z obecną niedzielą zaczyna się Przedpoście, prawie trzytygodniowy okres, który w liturgii rzymskiej ukształtował się w V/VI w., za czasów św. Grzegorza Wielkiego. Jest to przygotowanie do Wielkiego Postu, stopniowe przejście od wesela do umiaru - ale dość specyficzne, bo właśnie w Przedpościu mamy zwykle apogeum karnawału, ostatnie prawdziwie "balowe" soboty. Prawdziwa "walka postu z karnawałem"

- i kto z osob podziwiających dzisiaj ten obraz Pietera Bruegla podejrzewa, że jego naturalny kontekst tkwi właśnie gdzieś w... Przedpościu!
Kolekta obecnego tygodnia, czyli Siedemdziesiątnicy (od niedzieli przypadającej 70 dni przed Zmartwychwstaniem), istnieje dziś jedynie w "starszej formie" rytu rzymskiego, co znaczy, że ta starożytna modlitwa znalazła uznanie i została zachowana w mszale kodyfikowanym przez św. Piusa V w 1570, i znajduje się także w mszale wydanym przez bł. Jana XXIII w 1962 - natomiast w oczach komisji reformującej liturgię po Vaticanum II okazała się, jak mówiono, "zbyt negatywna". Dlaczego?
Oto jej tekst:
Preces populi tui, quaesumus, Domine, clementer exaudi :
ut, qui iuste pro peccatis nostris affligimur, pro tui nominis gloria misericorditer liberemur.
Ponieważ modlitwa ta, jako się rzekło, nie przetrwała w "formie zwykłej", nie ma ona także oficjalnego, używanego w liturgii tłumaczenia polskiego. Istnieją natomiast tłumaczenia pomocnicze, zatwierdzane przez władzę kościelną na potrzeby mszalików dla wiernych. W leżących teraz przede mną dwóch takich mszalikach - z 1963 (Tyniec) i z 1966 (bp Jakiel) różnice są niewielkie, wynikają może raczej z próby pewnego unowocześnienia polszczyzny i głębszego spolszczenia stylistyki.
Obie wersje - drukowane w trakcie Soboru i niedługo po nim - wykazują natomiast jedną i tę samą sugestię interpretacyjną w odniesieniu do drugiego zdania modlitwy. Moim zdaniem jakoś skrzywiającą szeroką perspektywę tej wspaniałej kolekty - i dlatego sprobuję na użytek tego komentarza zaproponować nieco inną wersję.
Idźmy jednak po kolei. W pierwszym zdaniu Kościół mówi:
Prosimy, Panie, wysluchaj łaskawie modlitwy Twego ludu.
Na uwagę zasługuje przysłówek "łaskawie": clementer. Użyto słowa o długiej, pięknej tradycji. Łaskawość, czyli clementia, to jedna z cnót, którą w świecie rzymskim zalecano - i niekiedy praktykowano - jako standard odniesienia imperium względem pokonanych wrogów, a raczej względem ludów podbijanych przez imperium. W tym kontekście łaskawość oznaczać miała skłonność do pozostawienia przegrywającym ich godności i obyczaju. Oczywiście wraz z naszą modlitwą kontekst zmienia się dogłębnie - ale możemy się domyślać, że wypowiadana przez rzymskich chrześcijan prośba do Boga wracała do nich natychmiast własnym zobowiązaniem do łaskawości. Krótko mówiąc: "odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom".
Pamiętajmy o obecnej w pierwszym zdaniu autoidentyfikacji: modli się Boży lud, "Twój lud".
Teraz zdanie drugie - a z nim nasz kłopot w tłumaczeniu. Tłumaczenia z mszalików podpowiadają: "i chociaż słusznie cierpimy...". Zapytajmy jednak zaraz: gdzie w tekście modlitwy jest owo "chociaż"? 
Nie ma go. Tymczasem dodane słowo "chociaż" wprowadza w biegu modlitwy rodzaj zasugerowanego przeciwstawienia: chociaż słusznie cierpimy, (jednak) nas wybaw. Nie wygląda to na dobry bakcent.
Dlatego przetłumaczymy tak - mniej gładko, lecz dokładniej:
abyśmy - którzy słusznie cierpimy za nasze grzechy - zostali miłosiernie uwolnieni dla chwały Twojego imienia.
Obawiam się, że to właśnie wyrażone w tej modlitwie przekonanie, iż "słusznie cierpimy za nasze grzechy", spowodowało wykreślenie tej "gregoriańskiej" modlitwy z nowego mszału. Można tylko ubolewać, że jest to kolejny przypadek, gdy z modlitwy Kościoła znika coś, co nazwać można "duchem dobrego łotra". A to przecież Dobry Łotr - ten, który w odróżnieniu od "łotra po lewicy" wiedział, że "sprawiedliwie odbiera karę" - jest do dziś jednym z głównych świadków Tajemnicy Krzyża.
Gdy jednak Kościół modli się nadal tymi słowami, wraca do nas odpychana samoświadomość Dobrego Łotra - a z siłą konsekwencji także "prawo" do wyrażenia jego prośby o to, by Pan ujął się za grzesznikiem, "gdy już będzie w swoim królestwie". Odpowiedź na tę samoświadomą prośbę jest dobrzer znana i budzi potężną nadzieję w każdym cierpiącym grzeszniku przez wszystkie wieki.
O ile w pierwszym zdaniu upragnione wysluchanie próśb przez Boga zostało opisane słowem clementer, o tyle przedmiot prośby - wybawienie, uwolnienie, wyzwolenie - określono przysłówkiem równie gorącym: misericorditer, "miłosiernie". Pozwólmy sobie na uwagę, że być może o ile do uzyskania "wysłuchania" u Boga wystarczy po ludzku zrozumiała łaskawość - o tyle do otrzymania daru wyzwolenia z prawdziwych grzechów (grzechów, za które "słusznie" cierpimy) niezbędne jest sięgnięcie do najgłębszej natury Boga. Do której przybliża miłosierdzie, więcej niż łaskawość. Także i tutaj droga modlitwy chrześcijańskiej musi się w pewnym momencie rozwidlić z drogą zrozumiałą dla szlachetnych pogan.
Jednak niby dlaczego Pan miałby najpierw łakawie wysłuchać, a następnie milosiernie uwolnić kogoś kto wciąż i wciąż ładuje się, indywidualnie i zbiorowo, w grzechy, za które potem musi "słusznie cierpieć"?
Odpowiedź już chrześcijańska mówi: z milości. Odpowiedź tak chrześcijańska, że trudna nawet dla wielu chrześcijan brzmi jednak tak jak ta modlitwa: "dla chwały Twojego imienia". Chwałą Boga jest żyjący człowiek - lecz człowiek żyje dla chwały Boga. Wybaw nas, Panie, dla chwały Twojego imienia.

piątek, 18 lutego 2011

Struktury realizmu


Dość często w ostatnim czasie wracała mi w pamięci fraza z wywiadu Krzysztofa Bosaka, który z ciekawą szczerością powiedział, iż jest młodym człowiekiem o poglądach konserwatywnych, wiodącym życie wielkomiejskiego singla. Uważam, że sformułował w ten sposób definicję pokoleniowego problemu: typowego napięcia między "poglądami" i "życiem".

Ale nie chodzi o trapiącą każdego grzesznika od zawsze rozbieżność "tego, co czyni" z "tym, co uznaje za dobro". Chodzi raczej o ciągłe napięcie między "tym, co wyznaje", a "tym, w jaki sposób żyje". Napięcie między etosem, który akceptuje i o wierność ktoremu autentycznie walczy w swoim życiu - a strukturami życia, w których codziennie jest.

O ile pamiętam, to Peguy rzekł, że nowoczesność to jedna wielka konspiracja przeciw duchowości. Odkrycie tego faktu skłania do nabycia "przednowoczesnych" poglądów. Kiedyś to było dość trudne - wygrzebywanie całej tej wiedzy, świadectw, kolorytów. Dzisiaj idzie raczej szybko, z szybkością internetowych surfów po hypertextach, wiodących po tagach "sarmacja", "kontrrewolucja", "antymodernizm" etc. A więc to idzie szybko, a u ludzi uczciwszych intelektualnie tylko trochę wolniej. Przetwarza się "duch".

Co z "ciałem"? Struktury życia codziennego rzadko nadążają za przebłyskami odkryć. Dlatego między te trudno zmienialne struktury życia i "przebudzonego" ducha wprowadza się bibułkę złudzeń przychylnych marzeniom ducha: oto jesteśmy wojownikami cywilizacji życia, oto bronimy krzyża, oto zwalczamy modernizm, oto jesteśmy dzikim wśród dzikich lub zniewalającą wśród zniewalających... Bibułki z wizjami życia. Duch wcielony w bibułki.

Bibułki mają to do siebie, że szybko się zużywają, przedzierają przy lada napięciu, o ile tylko prawdziwe, egzystencjalne. Wtedy po raz kolejny ta deprecha: "poglądy konserwatywne", a życie "wielkomiejskiego singla" (podstaw sobie do woli: "mama w pracy" etc.).

Gdy w VI w. zaczęła się epopeja benedyktyńska, jednym z pryncypiów tworzących naszą cywilizację okazała się "stabilitas loci", stałość miejsca. Przez nią benedyktyni "zatrzymali barbarzyńców", przyciągając ich wokół swoich klasztorów. Ale wcześniej sami musieli się "zatrzymać". To była struktura realizmu, na której zbudowano przez wieki wiele.

Gdy siadałem do tej notatki, miała być tylko rodzajem wydobycia własnych doświadczeń, z innego czasu. Rosłem jako jedynak, jak pączek w maśle inżynierskiej rodziny, dedykowany od początku "sprawom większym", z pozoru namawiany do życiowego pragmatyzmu, lecz tak naprawdę prowokowany codziennie do umiejętności swobodnego myślenia, "sztuk wyzwolonych", idealistycznych celów obwitych w nutę beztroski. Znam i wyzwoleńczy charakter tego stylu (doprawdy singlowskiego nawet w małżeństwie), i jego bezdroża.

Zastanawiam się, co spowodowało, że tak rozbudzony, egzaltowany duch mógł kiedyś rzeczywiście, zamiast bujać jak Ikar w oblokach, jak wolny elektron w podekscytowanym polu - odpocząć godnie na "łożu doczesności" (to znów Peguy), poczuć jak stoi na twardym gruncie, wcielony w mięso i kości, caro et ossa.

Moja lista struktur realizmu nie jest długa, choć kompletowała się latami. Że nasze dzieci (7 epopei ciążowo-porodowych...), to jasne. Że w związku z tym ciągłe skoki od pensji na koncie do pustych kieszeni po kilku dniach, to niezła musztra w pokorze. Że doświadczenie życia i śmierci, małego grobu na cmentarzu obok - to rzecz egzystencjalnie potężna, acz "przypadkowa". Ale że mieszkanie na przecięciu małomiasteczkowości z metropolią? Ale że to dziwactwo braku samochodu? Wszędzie na własnych nogach, ciągłe jazdy kolejką, autobusami, dookoła "zwykli ludzie" (jeden z różańcem, drugi z urbanówką...). Ale że codzienność parafii, z grupką ludzi pragnących porozmawiać - nie, nie o metafizyce Arystotelesa, lecz o... Katechizmie. Wolniej, coraz wolniej na drodze "osobistego rozwoju"... W końcu i to doświadczenie, że się jest sam wśród swoich.

Hmmm. Wszystko to, panie, "kula u nogi" w metafizyce ducha. Uwierające wcielenie. Bogu dzięki.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Natura i "większe dary"

Za naturalne uważamy to, że ataki wrogów - zwłaszcza jeśli substancjalnie niesprawiedliwe - są tylko po to, byśmy się umacniali odpierając je ciosami co najmniej równie mocnymi. Łaska idzie dalej: uczy, jak najbardziej podłe i niesprawiedliwe oskarżenie (gdy dotyczy nas osobiście lub "tego, co nasze") uczynić "ogniem złotnika i ługiem farbiarza" dla oczyszczenia w nas tego, co naturalne, z tego, co grzeszne. A łaska nie jest dodatkiem do natury; natura bez niej schnie... i szaleje.
"Miłość nieprzyjaciół" uznano w Nowym Testamencie za cechę specyficzną chrześcijaństwa. Czasami polega ona nie tylko na zachowaniu życzliwości do atakujących nas ludzi - ale i na autentycznej wdzięczności, że właśnie oni, z tymi swoimi źrenicami złości i uporem maniaka, w swych niesprawiedliwych oskarżeniach wpadli na trop zła, którego nie dostrzegłby nikt inny zakochany w naszej piękności i dobroci. Wdzięczność, że i w demonicznych wrzaskach opętańca Bóg każe mówić czasami prawdę, której my po ludzku byśmy nie wypowiedzieli.
Co oczywiście nie zmienia faktu, że kłamstwa są klamstwami, złość - złością, niesprawiedliwość - niesprawiedliwością. Tylko że bojącym się Boga wszystko to jedynie pomoże w poznaniu samych siebie.

Nowa szlachta

Kiedyś - chyba wtedy gdy odbywało się Expo w Hanoverze w RP 2000 i symbolem Polski byli "skrzydlaci jeźdźcy" - przeczytałem w ówczesnej "Rzepie" (u Majcherka?) coś w rodzaju kpiny (mającej uderzyć w post-pampersowskich twórców polskiej prezentacji na Expo), że wśród naszych bojowych konserwatystów przecie więcej potomków chłopów pańszczyźnianych, a mimo to wszyscy przypinają sobie w marzeniach husarskie skrzydła (publiczność zanosi się: "Ha, ha, ha!")

Mógłbym napisać, że wszystkich sprowokowała Danuta Rinn, gdy w latach 80. śpiewała swoje optymistyczne "Skrzydła" - z których wynikało właśnie, że każdy Polak ma pod płaszczem te skrzydła husarskie, choć czasem połamane. Ale pomyślałem wtedy trochę co innego: że epopeja solidarnościowa stworzyła nową szlachtę królestwa polskiego - tych ludzi, którzy otrzymywali swoje herby i nadania "na polu walki", mocą zasług, a nie dyplomów. Owszem, zabrakło suwerena, zabrakło uroczystych gestów, zabrakło patetycznych chwil - ale coś takiego rzeczywiście stało się latae sententiae, wewnątrz zasługi oddanej narodowi i państwu: pewni ludzie przekroczyli te barierę między "chłopskim" czy "mieszczańskim" życiem przyzwoitej codzienności - a faktycznie "rycerskim" życiem obowiązku podejmowanego w imieniu dobra wspólnego.

Naturalną kontynuacją dawnego szlachectwa był kiedyś etos inteligencki. Niestety z nim też się nam wszystko pomieszało na etapie PRLu i jego "nowej inteligencji". Za to Solidarność - i to zmaganie idące od początku lat 80., kto wie jak długo - stworzyła inne kryterium, inny stan wojowniczy. I tak właśnie bym Majcherkowi odpowiedział lat temu ponad dziesięć: że ze zdrzewiałych badyli wyszły młode odrośle. Może i dziczki, ale pełne życia: nie, nie magnaci "transformacji ustrojowej", lecz zaściankowa szlachta najwierniejsza w bitwie.

Nie idźmy dalej, bo wpadniemy w pułapki mitologii i upiększeń - a byłoby szkoda. Sądzę, że piękna mitologia  nie byłaby warta tej poczciwej prawdy, którą tylko trochę podkolorowałem: że Polska powinna wciąż liczyć na "skrzydlatych jeźdźców". Nawet jeśli nie noszą sygnetów, a pod płaszczami nikt nie wyczułby "garbu" husarskich skrzydeł.

Duchowe, czyli rozumne



Zaczął się ostatni tydzień rozwijający chwałę Wcielenia - następna niedziela rozpocznie Przedpoście, łagodny okres przejścia od radości Objawienia Pańskiego do pokutnego czuwania Postu. Jeśli chodzi o modlitwę podaną przez Kościół na ten tydzień, w "starszej formie" rytu rzymskiego, brzmi ona następująco:
Praesta, quaesumus, omnipotens Deus :
ut semper rationabilia meditantes,
quae tibi sunt placita, et dictis exsequamur, et factis.

W moim mszaliku łacińsko-polskim z 1963 roku przetłumaczono to w taki sposób:
Spraw, prosimy Cię, wszechmogący Boże,
abyśmy stale rozważając prawdy duchowe,
spełniali słowem i czynem to, co się Tobie podoba.

Nie jest to jedyne tłumaczenie, z którym można się spotkać. Istnieje bowiem takie zupełnie oficjalne: zatwierdzony przekład tej modlitwy, która w mszale zreformowanym zjawia się w 7. Niedzielę Okresu Zwykłego (czyli w tym roku - za tydzień!) odróżnia się tym, że używa słów "Twoja nauka" tam, gdzie dawny przekład mówi o "prawdach duchowych" - zaś oryginał posługuje się słowem "rationabilia".
"Twoja nauka" - to chyba nie jest dobry przekład. A "prawdy duchowe"? Myślę, że znacznie lepszy, a mimo to łacińskie słowo rationabilia pozostaje czymś więcej. Najpierw po oczach bije jego rdzeń: "ratio". To znaczyć może wiele, ale jako pierwsze znaczenie przychodzi: rozum. A więc rationabilia to byłoby "to, co rozumne", a może "to, co zrozumiałe". Odczuwamy jakąś płaskość, w tym kontekście?
Tak, to jest za płaskie - wychodziłby z tego jakiś racjonalizm, na dodatek proponowany jako podstawa rozeznania tego, "co się [Bogu] podoba". Krótko mówiąc: religia w obrębie rozumu. A więc jak na chrześcijaństwo - za mało!
Jednak słowo rationabilia właśnie zawiera - więcej. Owszem, zawsze będzie mówiło o rozumności - ale takiej, która nie jest kryterium sama dla siebie. O takiej rozumności-logiczności, która sama jest przejawem swojej podstawy: ducha, logosu. Jeśli chodzi o rozumność, to jako uprzywilejowany ślad duchowości. A więc przekład "prawdy duchowe" nie jest na pewno tak zręczny jak oryginał, ale zdaje się chwytać istotę sprawy. Użycie słowa "prawdy" wydaje się uzasadnione - o wiele bardziej niż słowa "nauka".
Słowo rationabilia, przy którym zatrzymałem się na dłużej, pada w zdaniu, które opisuje jakby warunek niezbędny do tego, aby spełniać wolę Bożą: stała medytacja tego, co duchowe, uchwytne dla ducha.
Nieustanne ważenie, przeżuwanie, rozmyślanie, smakowanie, pamiętanie, rozważanie "tego, co duchowe", jest w modlitwie opisane jako stan, w którym można otrzymać tę łaskę: spełniać to, co Bogu się spodobało. W tym miejscu następuje - w oryginale łacińskim - ciekawy ruch. Jednym ciągiem powiedziano: "abyśmy to, co Tobie się podoba, mową spełniali". Specyfika łacińskiej modlitwy pozwala natomiast, aby na samym końcu dodać, jakby po pauzie: "i czynami". Et factis.
Spełnienie tego, co się Bogu podoba, ma swoją inną logiikę i uwarunkowania, gdy dokonuje się słowami - a inną, gdy realizuje się w czynach. Dlatego dobrze, że rytm modlitwy trochę rozdzielił te dwie tak samo konieczne płaszczyzny. Podobno "słowami" łatwiej. Być może dlatego o "czynach" powiedziano na samym końcu, aby to słowo pozostało nam w uszach.

niedziela, 6 lutego 2011

Domownicy Boga

Alikwoty+


Są takie szczęśliwe dni, gdy starsza i zwykła forma rytu rzymskiego zbiegają się w jednej i tej samej modlitwie. W tym roku 5. Niedziela po Epifanii (Mszał "starszy") zbiegła się z 5. Niedzielą Zwykłą (Mszał "zwyczajny"), a obie one mają identyczną kolektę, jedną z tych, którymi Kościół rzymski modli się od "czasów niepamiętnych".
Jest to oracja przepełniona uczuciami rodzinnymi. Zaczyna się nawet od słowa "rodzina" - ale w dość niezwykłym sensie: jesteśmy tam wszyscy, Kościół, przedstawieni Bogu jako "Jego rodzina". Odpowiednio do tego pada prośba o coś co zawsze ma posmak jakiejś rodzinnej zażyłości, bliskości, czci... czy ja zresztą wiem jak to przetłumaczyć? Tłumaczą: dobroć, a dokładniej: ojcowska dobroć. Ale w oryginale stoi: pietas. Gdy słowo to jest nazwą jednego z darów Ducha Świętego, mówi się: "pobożność", ale faktycznie w tym darze chodzi o to, że mamy zdolność odnoszenia się do Boga jako do Ojca, Abba. Teraz zaś, w naszej kolekcie, o pietas pomyślimy jakby od drugiej strony: że jest to takie odniesienie, jakie ma ojciec do dzieci, w ogóle rodzice do "swoich". Wspólnota odniesień rodzinnych.
Familiam tuam, quaesumus, Domine, continua pietate custodi. "Prosimy Cię, Panie, strzeż nieustannie rodziny Twojej z ojcowską dobrocią".
Panie, Twoja rodzina liczy na Twoją ojcowską dobroć. Nieustanną.
Co dalej? Czytajmy najpierw prostą konstrukcję celową po łacińskim ut:
aby "była [ona] zawsze chroniona Twoją opieką", tua semper protectione muniatur.

Coś tu nie gra? Owszem, wygląda na to, jakby Pan Bóg miał nas strzec, abyśmy... byli strzeżeni. Jest jednak coś jeszcze, rodzaj wtrącenia w tym zdaniu po "aby":
quae in sola spe gratiae caelestis innititur.
Wiadomo: chodzi o to, że rodzina Pańska "polega wyłącznie na nadziei łaski niebieskiej". Ale jaką rolę odgrywa to jakby wtrącenie w biegu całej modlitwy, która zdaje się zaczynać i kończyć tym samym?
Tłumacze jak to tłumacze, starają się coś "naprawić". W polskim tłumaczeniu - tym samym, które mam w mszaliku przedsoborowym i posoborowym - pojawia się konstrukcja, która tworzy coś w rodzaju układu: "a ponieważ całą nadzieję pokładamy w łasce niebieskiej, otaczaj nas zawsze Twoją opieką".
Takie tłumaczenie przyjęto i zatwierdzono - widać nie jest takie złe. Ale może nie jest zbyt wierne oryginałowi? Wydaje mi się, że niezbyt wierne.
W tej modlitwie to - przecież po ludzku niezwykłe - zachowanie Kościoła (to, że "polega wyłącznie na nadziei łaski niebieskiej") nie jest elementem transakcji, nie jest też stawianym własnymi siłami "krokiem dobrej woli", czymś co miałoby nam zaskarbić ojcowskie uczucia Boga. Choć tak mogłoby sugerować wspomniane tłumaczenie, jest inaczej: to zachowanie jest skutkiem łaski, wynika z tego, że mówimy nie o ludzkim zbiorowisku, lecz o "rodzinie Pana". I to jest istota: że naszym obecnym celem jest wytrwanie w tym: że koniec końców polegamy wyłącznie na nadziei łaski niebieskiej.
To jest niełatwe, to jest po ludzku niebywałe, to jest trudne do zachowania w codzienności? Owszem, i właśnie dlatego prosimy o jeszcze jedną łaskę: abyśmy byli nieustannie chronieni. Ta ochrona jest nam potrzebna po to, abyśmy nie przestali "polegać wyłącznie".
Spróbujmy zatem przetłumaczyć trochę inaczej:
Prosimy Cię, Panie, strzeż rodzinę Twoją ciągłą ojcowską dobrocią, aby ta, która polega wyłącznie na nadziei łaski niebieskiej, była zawsze chroniona Twoją opieką.
Początek i koniec tej kolekty mówią o osłonie, pancerzu. Życie opowiedziane jest w środku. Jak to w lapidarnych starożytnych tekstach: tak wiele powiedziano w tak krótkich słowach.