Co jakiś czas odkrywam stany rzeczy mocno mnie zaskakujące. Czasami takimi "stanami rzeczy" są stany świadomości, w istocie odbiegające od stanów rzeczy. Tak jest na przykład w sprawie mojego stosunku do Jarosława Kaczyńskiego - właśnie w tym przypadku zauważane przeze mnie stany świadomości mocno odbiegają od stanu rzeczy.
Być może jest tak dlatego, że faktycznym stanem rzeczy jestem zainteresowany przede wszystkim sam - natomiast wielu tych, którzy się na ten temat tu czy ówdzie wypowiadają, skupia się raczej na swoich środowiskowych stanach świadomości. Stąd dość frapujące rozbieżności. Na przykład stan świadomości publicystów "konserwatyzm.pl" jest taki, że Jarosław Kaczyński jest przedmiotem mojej narkotycznej fascynacji, czymś w rodzaju miłości ślepej i nieszczęśliwej. A z kolei stan świadomości dyskutantów forum rebelya.pl jest raczej, by tak rzec, wręcz przeciwny - to znaczy w najlepszym wypadku sądzi się tam, że obdarzam byłego premiera czymś w rodzaju podłej i podstępnej nienawiści.
Te stany świadomości wedle mojej najlepszej wiedzy są bardzo odlegle od stanu faktycznego.
Są ludzie, którzy lubią się bawić takimi szalonymi rozbieżnościami - rozbieżnościami w skrajnie różnym odbiorze tych samych wypowiedzi i rozbieżnościami między odbiorem jakimkolwiek a intencjami wpisanymi w nadany komunikat. Dla mnie to nie zabawa. Lubię gdy jest jak jest. Dlatego postanowiłem jednak gdzieś krótko zdefiniować to, co myślę o JK. Tak dla "prawdziwościowego" porządku, bo przecież nie łudzę się, że taki wpis cokolwiek może zmienić w "gębie", którą mam przyczepioną tu czy tam.
Z prawdą jest jednak jakoś tak, że żadna ignorancja, żadne prawdy lekceważenie i żadna pomyłka tak zupelnie nie może się bez niej obyć: zawsze jest czymś "na motywach prawdy". Otóż oba wspomniane stany świadomości uważam za całkowicie niezgodne ze stanem faktycznym - natomiast za coś prawdziwego uważam zawarte tam implicite założenie: że Jarosław Kaczyński jest dla mnie osobą ważną.
Zdefiniujmy tę ważność, jednak na tyle precyzyjnie, aby to nie byl tylko jakiś banał: Jarosław Kaczyński jest dla mnie najważniejszym politykiem reprezentującym (dzisiaj) "Solidarność" (a słowo to znaczy dla mnie samoograniczające się powstanie antykomunistyczne opisane zasadniczo datami skrajnymi 1979-1981).
W mojej definicji ważności JK mieszczą się zarówno moje powody szacunku, jak i powody sporu z tym politykiem.
Polska opinia prawicowa od dawien dawna dzieli się na tych, którzy oceniają "S" pozytywnie i z wdzięcznością - oraz na tych, którzy mają do "S" tyle zastrzeżeń, że w sumie może nawet wątpią czy była Polsce potrzebna. Osobiście - choć bez popadania w emfazę i bezkrytyczny zachwyt - jestem po tej pierwszej stronie: uważam, że pierwsza "S" była wielkim ruchem niepodleglościowym, ruchem narodowym Polaków - choć na miarę dokonanej prze lata PRLu dewastacji umysłowości i języka. Należę zresztą do pokolenia, które zostało dosłownie przebudzone do świadomości narodowo-republikańskiej właśnie przez karnawał "S", antycypowany już w czerwcu 1979 pielgrzymką papieską.
Wiem, że w roku 1980 Jarosław Kaczyński - w odróżnieniu od swego brata - nie odgrywał roli pierwszoplanowej, być może nawet drugoplanowej. Mimo to uważam, że to on jest dzisiaj politycznymk dziedzicem tego, co można by nazwać "świętym ogniem" "S". Nie chodzi tu przecież o to, kto kim był w 1980, lecz o to, kto kim jest dzisiaj. Zresztą nie chodzi mi nawet o to, kim jest personalnie, w swej osobowości JK - tylko o to, że z tą osobowością jest on dzisiaj przywódcą i depozytariuszem nadziei ludzi, wśrod których duch "S" jest dla mnie najbardziej autentyczny.
"Solidarność" miała oczywiście cały olimp przywódców-symboli z Sierpnia'80 - wśród których nawet śp. Lech Kaczyński nie zajmował pierwszego miejsca. Jednak jedni z nich pozostali potem głównie symbolami, natomiast inni, choć kontynuowali "solidarnościową" politykę, w tym czy innym etapie zdradzali - już nie tylko jakiś trudniej uchwytny etos, ale i minima "samoograniczającej się rewolucji". Zachowali miejsca w albumach i w kolejce do odznaczeń. Ale zostali w tych albumach, podczas gdy dynamika "S" sunęła dalej.
Wielu podziwia w JK jego hazardowe umiejętności gry. Wydaje mi się, że ten czar już na mnie nie działa. Natomiast zamiast dać się czarować - podziwiam Pana Jaroslawa jako obecnego chorążego panny "S".
I dokładnie tam, gdzie mieści się mój podziw, tam rownież rozkwita moja gorycz. Podziw wynika z tego faktu, że JK reprezentuje politykę, która zawsze chciała wyzwalać "S" z kontraktu Magdalenki: z kompromisu z komunistami. Gorycz natomiast z tego, że inna "Magdalenka" - niepisany, lecz żelazny układ kompromisu z ideologią laicyzmu i "cywilizacją śmierci" - pozostała nienaruszona, jak sprawa tak nieważna lub nierealna jak dla wielu oponentów Kaczyńskiego obalenie Magdalenki politycznej.
Innymi słowy: to JK poprowadził to, co było politycznym duchem "S", od tamtego wczesnego etapu "samoograniczającej się rewolucji" do etapu antykomunistycznej świadomości potrzeby "nowego państwa" - i za to chapeau bas, tym bardziej że zrobil to wbrew wplywowym "legendom "S""; rownocześnie jednak to, co bylo cywilizacyjno-moralnym duchem "S", pozostawił - wraz z innymi - na poziomie "samoograniczonej rechrystianizacji", uczestnicząc faktycznie w układzie blokującym przejście od ograniczeń post-komunistycznych do tego, czym byłaby "S" według nadziei bł. Księdza Jerzego i (bł.) Jana Pawła II. Co więcej, uważam, że jego obecna pozycja w środowisku Radia Maryja powoduje, iż w tymże środowisku nastąpił, jeśli chodzi o sprawę katolicką, widoczny regres, właśnie jakby do poziomu sentymentalnej panny "S" z początku lat 80.: nie są to już ci ludzie, którzy w latach 90. potrafili rzucić skutecznie wyzwanie establishmentowi np. w sprawie ochrony życia. Są zajęci czymś innym.
JK jest dziś wodzem tej "S", której część rozwinęła się z podlotka w matronę, ale część druga chce być nieświadoma i naiwna jak kiedyś. Podczas gdy w jednej części JK działal na rzecz uwolnienia "S" od jej bezkształtnej "ateoretyczności" (copy. by J.Staniszkis), to w drugiej utrzymywał siebie i innych w tymże stanie. W stanie, który świetnie zilustrowała jego deklaracja z kampanii prezydenckiej, gdy na konkretne pytanie o regulacje prawne dotyczące in vitro potrafił jedynie puścić oko i rzucić iście wałęsowską deklarację, iż jest katolikiem (deklarację, którą też trzeba docenić, lecz jednak nie na poziomie poważnego polityka - rzecznika nadziei opinii katolickiej).
Oto moja definicja znaczenia Pana Jarosława. Ni mniej, ni więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz