Przez wiele miesięcy nie napisałem ani jednego tekstu publicystycznego, ani jednej szerszej wypowiedzi o aktualnych sprawach publicznych. W tym czasie jedynie wpisy na facebooku, również rzadsze niż kiedyś, oraz zupełnie innej natury prace autorskie (książka-album o Księdzu Jerzym, prace nad koncepcją edukacji klasycznej dla Kolegium Św. Benedykta itp.).
W końcu stare zobowiązanie zmusiło mnie do napisania znowu tekstu "do druku". Drobne 10 tysięcy znaków, o sprawach znanych mi od podszewki i nieraz - choć w innych aspektach - opisywanych przed laty...
Siedziałem godzinami przed pustym ekranem. Potem kolejne godziny przed ekranem z wrzuconymi czterema banalnymi zdaniami, które miały mi ułatwić pójście dalej.
Ale nigdzie dalej nie chciało mi się iść - zniechęcały do tego banalne zdania. Próbowałem więc wykpić się jakimś recyklingiem: może coś napisane dawniej dałoby się, hmm, zaktualizować?
Nie dało się, jak na złość.
Zacząłem stukać. Litera po literze, słowo po słowie, Najpierw wszystko bolało, jak "w mięśniach i kościach" dawno nie używanych nóg. Po dwóch, trzech akapitach zaczęła jednak gdzieś w tle "grać muzyka". Ta "muzyka" doprowadziła szczęśliwie do końca tej krótkiej autorskiej przechadzki - na której końcu brzmiała już mocniej niż protest "mięśni".
Postawiłem kropkę, tekst wysłałem. Odetchnąłem.
Jeszcze nie ciągnie mnie do następnego spaceru. Za mało wiosny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz