Z przeczytanej wreszcie do końca książki-rozmowy Cezarego Michalskiego z Jadwigą Staniszkis wraca jej ciągła autoprezentacja jako "autystki". Przez ostatnie lata urosło to u Pani Profesor w dość upartą deklarację mającą wyjaśnić niejedno w jej życiorysie - ale i trochę rozmiękło pod ironią publiczności, domyślającej się w tym "autyzmie" raczej mechanizmu obronnego, nie defektu (widać to również w reakcjach Michalskiego).
Ja też jestem "autystą", ale właśnie z tej zaangażowanej pozycji współ-czucia z Panią Profesor skłonny jestem sądzić, że jej/nasz "autyzm" nie jest autyzmem. Nie jest przerażeniem światem zewnętrznym, nie jest wycofanym odbieraniem go jako koszmaru. W tym, co Jadwiga Staniszkis mówi i pisze, jest zbyt wiele fascynacji ludźmi i ich relacjami, społeczeństwem i grą społeczną.
Ten "autyzm" ma z autyzmem faktycznym jedną cechę wspólną: dystans do zewnętrzności. Jest - być może a-normalnym, może wyśrubowanym na granicę normalności - stanem poluzowania między "tym jak myślę"/ "tym jak przeżywam" a różnymi "my". To nawet nie jest sfera bytu - raczej sfera myśli, świadomości: "autyści" nie odbierają istnienia całościom zbiorowym, jednak do "my" wchodzą bardziej furtką zindywidualizowanej świadomości niż bramą zbiorowych namiętności.
Wbrew pozorom nie jest to - ośmielam się sądzić - jakiś ciasny racjonalizm. Chyba raczej uboczny skutek cechy bardziej dla "autyzmu" specyficznej. My, "autyści" mamy wzmożoną - a-normalną? - aktywność analityczną. Wielu z nas kultywuje ją właśnie jako pewne dobro, naturalne w naszym "ja", zaś potrzebne wielobarwnym "my". Wtedy inwazję namiętności - ryk gniewu, bębnienie dowcipasów, chuć "pokrzepiania", tresurę "ducha zespołu" - traktujemy jako zagrożenie dla trudno dostępnego "dobra narodowego". Chronimy to dobro skrupulatnie - aby potem nie móc otrzymać zaufania od "my", podrażnionego rzekomą obojętnością, odmową akcesu do "armii oczywistości oczywistych".
"Autyści", których mam na myśli, to zatem ludzie bez szczególnego defektu "sociabilności", lecz z nadwrażliwością analityczną, obciążani regularnie strasznym błogosławieństwami: "obyś wiedział pierwszy" oraz jego odmianą: "obyś chcial wiedzieć mimo wszystko". Emocjonalne "my" wyrzuca ich ze swego ekscytującego tanga, tak jak "brać" skutecznie pozbywa się "niepijących".
A oni wciąż się plączą na odległość kamienia, kasandryczą, jeremiadyzują. Bo tak naprawdę są zawsze wewnątrz "my", oddani mu umysłami - i zadziwieni, że ktoś nie wie, że "mocniej nie można".
Istnieje bowiem głęboka różnica między "autyzmem" Staniszkis i "autyzmem" Lesława Maleszki, perwersyjnie wybitnego analityka Służby Bezpieczeństwa. Pierwszy wiąże się z męką odkrycia jak się jest ze swoją wiedzą bezsilnym wobec grawitacji "procesów społecznych" (bezsilnym w kategorii natychmiastowego sprawstwa, a nie bezsilnym moralnie - bo indywidualna odwaga moralna zawsze "działa", a z czasem może naprawdę wejść w fazę społecznej "masy krytycznej"). Drugi, "autyzm" perwersów klei się ze sztuką manipulowania ludzkimi słabościami - dla osiągania rozkoszy przy oglądaniu swej demonicznej "sprawczości", zwykle w skali mikro.
Jak widać, "autyzm" na ogół ułatwia poznanie prawdy. Czy ułatwia jej mówienie? Wciąż: tak. Czy mówienie prawdy głośno? Tu zaczyna się problem.
Jedną z ciekawszych opowieści Staniszkis jest wyznanie, że nigdy nie zdecydowała się opublikować w Polsce analizy - pisanej w dobie "karnawału" 1980/81 - w której wnioskiem było twierdzenie, że "Solidarność" nie ma potencjałów niezbędnych do przetwarzania systemu PRLowskiego. Pani Profesor powtarza to w różny sposob w kilku miejscach: byłam zaangażowana, jeździłam po zakładach pracy, wygłaszałam przemówienia; nie byłabym w stanie powiedzieć tamtym ludziom tego, co wiedziałam.
"Autyści" zwykle więcej wiedzą niż ośmielają się mówić "na zebraniach". Czasami się odważą, zagra w nich jakaś ambicja "by powiedzieć to głośno". Ale wtedy czują się jakoś nie na miejscu. Zwykle mają rację: po co komu "taka" prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz