W ramach dodawania różnych zeszłorocznych remanentów uważam za niezbędne napisanie tutaj jasno czegoś co od dawna i czuję, i respektuję, od 10 Kwietnia: straszną katastrofę smoleńską uznałem za zamknięcie osobistego resentymentu wobec Jarosława Kaczyńskiego.
Co prawda mając dobrą pamięć, nie jestem bardzo pamiętliwy, a posiadając świadomość także najgorszych stanów rzeczy, rzadko usprawiedliwiam nimi upuszczanie żółci, jednak naturalnie konfrontacja związana z próbą nowelizowania konstytucji RP, a w podobnym stopniu także sposób traktowania mojego środowiska przez rządzący PiS w 2007 - pozostawiły także osobistą niechęć do JK.
Z tą niechęcią nie miałem zamiaru jakoś specjalnie walczyć, ani jej hodować. Natomiast po 10 Kwietnia postanowiłem po prostu ją wytłumić.
Przychodzi mi to bez wielkiego wysiłku, gdyż w tzw. międzyczasie wygasły już we mnie pozostałości dawnych nadziei, tych z czasów victorii 2005. Gdy zatem odnoszę się dzisiaj do JK jako do człowieka, bez trudu znajduję dla niego nieudawaną sympatię i współczucie - ale to jest dość oczywiste. Natomiast mój reset dotyczy także JK jako przywódcy politycznego: co prawda nadal nie wiążę z jego przywództwem i ugrupowaniem żadnych osobistych "pierwszych wyborów", ale - być może właśnie dlatego - mogę sobie pozwolić na coś w rodzaju zrozumienia.
Nie mam za złe JK, że prowadzi politykę na miarę jego wizji Polski - a przecież przynajmniej do niedawna był mistrzem polityki energicznej, nastawionej - zasadniczo - na suwerenność Polski. Nie mam za złe, że JK próbuje do tej swojej polityki skaptować zarówno elektorat Napieralskiego (w znacznym stopniu nieudane), jak i przekonany elektorat katolicki (jak dotąd udane).
Podobnie, poważam i cenię wielu zwolenników JK - tych, którzy jak prof. Staniszkis są za JK właśnie dlatego, że odpowiada jakoś dokładniej ich światopoglądowi i przekonaniom.
Na pieńku mam jedynie z tymi, którzy dla wiary w JK pożegnali się z racjonalną, umiejącą liczyć i ryzykować polityką katolicką, solidarną ze swoimi wartościami w dobrej i złej doli. Z tymi, którzy uczą innych katolików, że sprawa chrześcijańskiej cywilizacji życia to jakieś wisienki na torcie, a elektorat chrześcijańsko-konserwatywny powinien siebie sam traktować jako "pannę brzydką i bez posagu". Nie nazywam tych ludzi zdrajcami, za to nazwa, którą bym im nadał, brzmi tylko trochę lepiej - lepiej dla ich sumienia, nienajlepiej dla ich pojętności.
Ale to przecież nie wina Jarosława Kaczyńskiego. Więc mój reset działa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz