poniedziałek, 31 stycznia 2011

Wokół złotego cielca własnych ideałów

Kilka tygodni temu miałem przyjemność uczestniczyć w spotkaniu zorganizowanym pod auspicjami opata tynieckiego i Dominikańskiego Ośrodka Liturgicznego, z obecnością gościa specjalnego: biskupa Stefana Cichego, przewodniczącego komisji liturgicznej Episkopatu. Rozmawialiśmy o stanie służby Bożej, ale szczególnie utkwiła mi w pamięci chwila, gdy jeden z uczestników podjął sprawę „Mszy z udziałem dzieci”. Na sali szybko utworzyła się spontaniczna koalicja rodziców proszących władze kościelne o jak najszybsze ograniczenie „radosnej twórczości”, która zbyt często „ubogaca” te liturgie. Ktoś zwrócił uwagę: jako rodzic mam często wrażenie, że te nakierowane na dzieci wysiłki i gry dają rzeczywiście mnóstwo efektów i że niektóre z nich są całkiem dobre – tylko że nie są to te efekty, których pragniemy we Mszy.
Utkwił mi w pamięci ten motyw: Msza, która odwraca uwagę od Mszy. Czy może być coś takiego? Chyba tak, skoro niedawno ks. Nicola Bux, teolog i współpracownik Ojca Świętego, wydał książkę pod mocnym tytułem: „Czy można chodzić na Mszę i nie stracić wiary?”
O co chodzi we Mszy przede wszystkim? Może powiem za prosto: o bycie z Jezusem w Jego ofierze, aż do spotkania ze Zmartwychwstałym. Dziś osłabł pewien ogrójcowy, wielkoczwartkowy motyw czuwania z Jezusem – czuwania, które „nic nie daje”, bo  w jego trakcie „nic się nie dzieje”. Pamiętamy, że mieli z tym kłopoty sami Apostołowie, którzy zamiast „czuwać i modlić się” kilka kroków za Panem dokonującym swego ofiarowania, czuli się jakoś niesporo i sennie.
Myślę czasami, że Apostołowie mogli być bardziej pomysłowi – jak parę wieków wcześniej lud Izraela, który nie mogąc się doczekać Mojżesza, urządził sobie pod przewodem swej starszyzny złotego cielca, czyli takie jakieś zastępcze sacrum. Można rzec, że Apostołowie byli jednak na tyle trzeźwi, iż  nie próbowali sobie w ten sposób „zająć czasu” w Ogrójcu. A przecież niewiele rozumieli, cierpieli, zasypiali…
Pytanie, na ile my dzisiaj „czuwamy i modlimy się”, umocnieni darami Ducha Świętego – a na ile szukamy sobie czegoś, co bardziej po ludzku uzasadni nam bywanie w kościele.
Ludzkie motywacje zawsze były i są rozmaite, a życie trwa między innymi po to, by te motywacje mogły się korygować. Jednak poważniejszy kłopot pojawia się wtedy, gdy wbrew własnej logice Mszy pojawiają się w niej ambicje zastępcze, jak „przeczytać jak najwięcej”, „nauczyć się jak najwięcej”, „jak najmocniej przeżywać”, „odczuć wspólnotę”, albo ekumeniczne „budować pomosty między wierzącymi”, albo patriotyczne „umacnianie świadomości narodowej” itp.
Izrael roztańczony wokół złotego posągu mógł robić wrażenie „efektu duszpasterskiego”. Mimo to więcej duszpasterstwa działo się wtedy, gdy Jezus odwracał się co jakiś czas do przysypiających Apostołów, mówiąc do nich: „czuwajcie i módlcie się”.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Jednym z podstawowych problemów z mszą -- przynajmniej na mojej prowincji -- są kazania. Bardzo wielu księży nie ma dosłownie nic do powiedzenia. (Być może z braku wykształcenia, być może z lenistwa.) Zapełniają czas katolicką nowomową mówiąc, co im ślina na język przyniesie (a nieraz przy okazji głoszą jakieś anachronizmy i zwykłe życiowe głupoty). (Znam księdza, którego kazania są tak zbudowane, że przypadkowa zamiana kolejności zdań nic by w ich sensie nie zmieniła.) Czytanie kazania z "Oremusa" byłoby o wiele bardziej owocne.

Nie wiem, co jest nie tak z formacją księży w seminariach, ale podejrzewam, że -- paradoksalnie;) -- za dużą wagę przywiązuje się do retoryki i homiletyki, czyli do formy, a za małą do treści (tzw. contentu). Oni na prawdę nie wiedzą co mówić! (Mam stały kontakt z dwiema parafiami i jest to prawda w odniesieniu do 4/5 księży - zarówno tych starszych, jak i młodszych.)

Pozdrawiam,
P.