czwartek, 30 grudnia 2010

Mój rok 2010

1. Rok temu, 29 grudnia 2009 wezwano mnie dość nagle, wieczorem do wciąż świątecznie opustoszałego gmachu Polskiego Radia - gdzie członek Zarządu PR (padło na tego "pisowskiego") wręczył mi uchwałę o zwolnieniu mnie z funkcji dyrektora Programu Drugiego. Moment zwolnienia z zasady nie jest przyjemny - tak mi go opisywali koledzy z PR1 i PR4, "czyszczeni" wcześniej przez ówczesny "pisolew", ale tak zupełnie szczerze - dla mnie była to jedna ze szczęśliwszych chwil w życiu: odchodziłem z funkcji, która nigdy nie dała tego, co zdawała się obiecywać rok wcześniej. Dwa miesiące po nominacji utraciłem niemal równocześnie wsparcie Zarządu (wystarczyło odejście Bogdana Kiernickiego, i natychmiast szala przechyliła się ku prezesowi z Samoobrony) oraz wszelkie nadzieje na jaki taki budżet - a więc stało się dla mnie jasne, że swoje projekty nowych pozycji programowych mógłbym realizować w zasadzie jedynie na rachunek szybko topniejących środków przeznaczonych na znane i uznane składniki oferty Dwójki, wzbudzając tym nie tylko uzasadnione pretensje, ale i naprawdę naruszając zasady sprawiedliwości. O innych okolicznościach ograniczających nawet te wąskie ramy nie ma co tu pisać, są zanadto związane z sytuacją wewnętrzną Programu. W każdym razie poczułem się jak człowiek, który został wezwany, by przebudowywać dom, a na miejscu zastał płomienie i dzwonki wzywające do gaszenia pożaru: z jednej strony już na wiosnę wiedziałem dobrze, że nie mam ruchu - z drugiej, mówiono mi, że ostatnią rzeczą, której w niepewnej sytuacji potrzebuje Program, jest moje odejście. Postanowiłem więc zostać, także z myślą, że albo wcześniej odejdzie nieprzychylny mi prezes, albo przeciwnie, tenże zwolni mnie sam. Tymczasem dbałem o to, by wśród naszych audycji były i te o Waugh, Raspail'u, Liebercie, Bąku, Małaczewskim, "powieściowej publicystyce" Wildsteina i Ziemkiewicza, by był co tydzień chorał w prezentacji Bornusa, czasami ciekawe rozmowy o filozofii, nagrania dobrych interpretacji polskiego śpiewu tradycyjnego... Sytuacja wyjaśniła się - negatywnie - na jesieni, kiedy po porozumieniu PiS-SLD władzę w Radiu objął człowiek SLD: nie chciałem z nim podjąć gry, dałem na piśmie sygnał, że współpracy na jego warunkach sobie nie wyobrażam... I w końcu 29 grudnia przyszedł spodziewany ruch drugiej strony, a potem jeszcze jedna egzekucja - spodziewana przeze mnie, a zaskakująca dla innych - w postaci zwolnienia mnie w ogóle z radia, w trybie najszybszym z możliwych.

W ten sposób na progu RP 2010 zostałem człowiekiem luźnym: w ciągu jednego roku pożegnała się ze mną moja uczelnia (motywując to tym, że jestem dyrektorem w radiu...) oraz radio (otrzymałem z kadr świadectwo, że jestem "nieprzydatny dla radia"...). Ujmując rzecz elegancko: zostałem freelancerem. :)

2. Zgodnie z moim solennym postanowieniem nie wróciłem do kierowania "Christianitas": nie tylko z tego powodu, że byłoby to moim zdaniem nieuczciwe względem Piotra Kaznowskiego, któremu tę funkcję przekazałem idąc do Dwójki - ale zwłaszcza dlatego, że w nim i kierowanym przez niego zespole młodszych redaktorów widzę prawdziwy rozwojowy potencjał dla pisma, a nie ma innego sposobu, by go rozwinąć, niż postawić wobec dość trudnego realu odpowiedzialności za pracę redakcyjną. Dlatego nie wróciłem na fotel naczelnego. Jest mi z tym bardzo dobrze, że pismo tworzy teraz zespół, z którym się świetnie rozumiem, a który ma mnóstwo nowych pomysłów (co widać po numerze o melancholii i co będzie widać po numerze o polityce). Mój następca mówi mi, że punkt siedzenia zmienił punkt widzenia: inaczej myśli się o piśmie, gdy się kieruje jego sterami. To dobrze.

Najbardziej cieszę się z tego, że udało się nam w "Christianitas" uniknąć sytuacji, które miały miejsce w innych podobnych środowiskach. Jest taki moment, w którym w piśmie trzeba się zdecydować na ryzyko nowego życia, zamiast inaugurować formułę zamkniętego pokolenia. Ta decyzja musi być poważna i trwała i nie może polegać jedynie na kooptowaniu wybranych młodych ludzi do własnego towarzystwa. Oczywiście ryzyko to ryzyko, zwłaszcza kiedy nowy zespół nie powstaje w warunkach typowej redakcji, lecz raczej w klimatach "partyzantki prawdy". Zawsze się ryzykuje, że coś zadziała, a coś nie zadziała. W naszym przypadku widać już dobrze, co zadziałało: są nowe inspiracje, nowa jakość treści i formy, nowe punkty widzenia dobrze łączące nasze zasady, z którymi startowaliśmy i byliśmy przez lat dziesięć, z narracjami i pytaniami obecnego czasu. W sumie przewiduję, że już w tej chwili pismo zaczyna wyraźnie swój bieg na czoło peletonu w swojej grupie.

3. Jak na wszystkich, zwalił się i na mnie 10 kwietnia. Gdy szedłem przez rynek w Brwinowie, śpiesząc wygłosić wykład o "zagubionej nadprzyrodzoności", zatrzymał się przy mnie samochód, a jego kierowca powiedział mi przez uchylone okienko o Katastrofie... To dziwne wspomnienie: gdy coś co jest strasznie realne, wydaje się nierealne tylko dlatego, że pruje codzienność... Nagle przestało być ważne, że to Prezydent, z którym moje środowisko prowadziło nie jeden zasadniczy spór ideowo-polityczny - a pozostało jedynie to, że to był MÓJ Prezydent, do czego dodawałem ocenę, że najlepszy z tych w nowej niepodległości.

Bezpośrednio pod wrażeniem Katastrofy napisałem notkę o Prezydencie, przed którym po drugiej stronie zabici oficerowie z Katynia stają na baczność... A jednak uważałem, że poza oczywistymi wyrazami żałoby jako "Christianitas" nie powinniśmy teraz wchodzić w rolę najaktywniejszych żałobników - byłoby to niesmaczne, w sposób oczywisty głos teraz należał przede wszystkim do ludzi "obozu prezydenckiego". Do nich należało ewentualne uruchomienie "resetu", faktycznego odtworzenia naszej dawnej solidarności, ale na prawach odnowionych przez wstrząs - tak jak, z innych powodów, do premiera należał ruch odpowiedzialności za całą sytuację. Ale ruchy te nie zostały wykonane, wszystko płynęło po dawnemu, tylko na innych emocjach.

Napisano w tamtych dniach wiele mądrych rzeczy i sformułowano sporo słusznych postulatów praktycznych. Ze swej strony upomniałem się o jedną drobną rzecz: proponowałem publicznie, aby po głównej Mszy niedzielnej odmawiane były odtąd modlitwy za Rzeczpospolitą i Prezydenta RP, zarzucone za czasów PRLu. Mam wrażenie, że nikogo to nie zainteresowało, w każdym razie nikt tego nie podjął mimo rozpropagowania pomysłu przez przyjazne media. Nie czuję się urażony, ale pamiętam, że ta obojętność wielu zaaferowanych ludzi była dla mnie jakimś pierwszym znakiem, że to poruszenie nie idzie w stronę rekonstruowania instytucji, takich mocno duchowych i takich mocno materialnych też.

Moją ocenę dalszych wydarzeń politycznych zawarłem w obszernym tekście, który ukaże się za jakieś dwa tygodnie w najnowszym numerze "Christianitas" - a nie będę próbował powtarzać tego tutaj. Napiszę tylko tyle, że to "kolejne nieudane powstanie" (tak nazywam ruch narodowy po 10 Kwietnia) było także jakimś końcem zjawiska, które gdzieś około 2004 roku zacząłem nazywać "archipelagiem ortodoksji radykalnej". To nie znaczy, że w tym miejscu jest obecnie lej po bombie: w dalszym ciągu obecne są, a nawet jeszcze bardziej aktywne i rozbudowane środowiska młodej katolickiej inteligencji, które miałem na myśli. Zmiana polega na tym, że rozwiała się nadzieja, iż będą one stanowiły katolicką opinię polityczną, tkankę liderów opinii zdolnych do tworzenia w debacie publicznej wspólnego nacisku na siły polityczne w stronę chrystianizacji ich agendy. W sumie stało się coś innego: politycznie ogół tych środowisk oddał się całkowicie PiSowi, często co prawda nie z entuzjazmu, lecz na zasadzie wyboru "mniejszego zła". Ale nie chodzi o popieranie PiSu, bo w końcu można sobie wyobrazić, że to poparcie będzie połączone z jakimś "lobbowaniem" spraw cywilizacji życia w tej partii. Chodzi jednak o to, że nie powstał ośrodek zachowujący zdolność do samodzielnego, z perspektywy katolickiej, oceniania i programowania życia politycznego. Jeśli zważyć, że poza tym jest "Tygodnik Powszechny", uczący katolików jak się adaptować do liberalizmu, oraz Radio Maryja, uczące katolików jak utożsamiać agendę katolicką z geotermią itp., to naprawdę straciliśmy okazję na jakąś nową jakość. Nawet liczących się liderów katolickich nie udało się przekonać - zupełnie po "kaczyńsku" - że opinia katolicka będzie się liczyła jedynie wtedy, gdy sama będzie szanowała swoją suwerenność. Tej suwerenności nie szanują, więc została im rola "zaplecza intelektualnego" dla PiSu albo PJNu.

A przecież ta suwerenność w niczym nie przeszkadzałaby wykonywaniu innych potrzebnych funkcji (np. upominaniu się o wyjaśnienie Katastrofy lub krytykowaniu PO).

Niedawno trafiłem na nasz list otwarty z 2006 do władz Rzeczypospolitej, wzywający do wpisania do konstytucji zasady ochrony życia od poczęcia. Zastanawiałem się, ilu ludzi podpisałoby ten list obecnie? Niestety niejeden zdążył od tego czasu odpłynąć daleko od tych perspektyw. Oczekiwania się zminimalizowały: w ostatnich wyborach wystarczało już tyle, że Jarosław Kaczyński przypominał, iż jest katolikiem... Za to, że jest katolikiem, ma być popierany przez uspokojonych katolików. Mało.

4. Kończy się ten straszny rok (strasznym nazwał go w swoim podsumowaniu Marek Jurek: straszny jak Sąd jest straszny). Zważono nas i okazaliśmy się zbyt lekcy. Znaki na niebie i na ziemi, które zinterpretowano pospiesznie jako znaki potwierdzenia naszej misji i akceptacji dla naszych ofiar, były moim zdaniem być może trzecim dzwonkiem alarmowym. W 2006 roku Ojciec Święty prosił na polskiej ziemi o wyraźny znak, przykład dla Europy. Zrozumieliśmy to, zdaje się, tak, że "wystarczy być" (wystarczy być Polakiem). Jeśli jednak polega to na powtarzaniu fraz o naszej wielkości, bez wielkich czynów duchowych także w polityce - to na co komu ta sól?

Jonasz postanowił nie iść do Niniwy. A my postawiliśmy na strategię "przeżycia", owszem z dumą. Wystarczy nam przecie zachować "naszą polską tożsamość".

W ofierze, która została od nas wzięta, jest i ostrzeżenie, i wyrównanie. Ale kolonizacji naszej świadomości katolickiej przez zeświecczone rachuby i strategie ten straszny znak nie powstrzymał. Bardzo, bardzo potrzeba nam dzisiaj dziesięciu sprawiedliwych. I przyjęcia krzyża, od którego nie uciekniemy ani do pomnika, ani tym bardziej do zgrywy.

5. Wrócę jeszcze na moment do sprawy osobistej. W tym roku jedną z moich udręk były sytuacje, gdy "Gazeta Wyborcza" publikowała na swoich łamach wyciągnięte z internetu, wyrwane z kontekstów i preparowane cytaty z moich wypowiedzi - czasem tak zgrabnie, żeby skonfliktować mnie z moimi przyjaciółmi i kolegami. Robią to zapewne nie bez złośliwej uciechy i ze złą wolą (gdyż nigdy nie podają tego z moich wypowiedzi, co nie pasuje im do jakiejś manipulacyjnej tezy). Uznałem, że mimo wszystko nie może to spowodować, że nałożę sobie knebel i nie będę pisał tego co myślę. Nakładanie sobie autocenzury przez kogoś kto do stracenia ma zasadniczo tylko poczucie zgodności słów z myślami i czynów z sumieniem, byłoby drogą donikąd. Pozostaję też bez przerwy wierny swej deklaracji złożonej po sprawie "Agaty": nigdy i w żaden sposób nie będę współpracował z mediami Agory, co wyklucza niestety także możliwość polemiki na ich łamach. Oni o tym wiedzą, i sposób w jaki z tego korzystają świadczy jedynie o praktykowanej tam etyce zawodowej dziennikarza.