czwartek, 30 kwietnia 2015

O dzielnym Marku

Niedawno minęły imieniny Marka. Postanowiłem sobie napisać tym razem o pewnym Marku, moim przyjacielu. O Marku Jurku.

Trzeba chwytać okazję: tym razem Marek ani nie startuje w wyborach, ani nie znajduje się w sytuacji bardzo złej lub bardzo dobrej; ani nie jestem obecnie jego bliskim współpracownikiem, czyli osobą związaną na co dzień planami, ambicjami, akcjami - czyli jest to jeden z tych rzadkich w ostatnich latach momentów, gdy łatwiej mi o nim pisać z całym podziwem i wdzięcznością na jakie zasłużył. Dlatego po raz pierwszy napiszę o nim zupełnie zwyczajnie, bez ograniczeń, które zwykle przeszkadzają w pisaniu o ludziach bliskich.

Marek jest jednym z najwybitniejszych polskich polityków - należących do ligi tych, którzy znają głębokie zasady swych działań i pozostają im wierni w najtrudniejszych momentach. Jest trochę podobny do Władysława Studnickiego - nie w ideach, lecz w tym, że nawet najtrafniejsze jego zdania nie są podchwytywane i nie przynoszą mu podziwu tłumów, chociaż żyją i nurtują w myśleniu innych polityków, którzy nieraz przetwarzają je w swoje wynalazki. Dzieje się tak nie tylko przez tajemnicę charakterów, lecz i dlatego że Marek jest politykiem chrześcijańskim w społeczeństwie, które ma bardzo mętne pojęcie o tym, czym jest chrześcijaństwo w polityce.

O uwarunkowaniach w uznaniu autorytetu Marka przez naszą rachityczną opinię katolicką pisałem - po Smoleńsku i po wyborach prezydenckich 2010 - w "srebrnym" numerze Christianitas. Podtrzymuję to.

Do Marka mam stosunek taki jak do starszego brata: duży respekt i podziw. Zawdzięczam mu zrozumienie tego, czym może być realna polityka konserwatywna (tak ją nazwijmy) w epoce absolutnej dominacji ideologii demokratycznej - a w zderzeniu z cywilizacją śmierci. W ten sposób stał się Marek osobą decydującą o stylu środowiska Christianitas w relacji do zagadnień polityki.

A jednak nie we wszystkim się zgadzaliśmy. Przy tych okazjach odczułem, że Marek lubi dyskusję i wcale nie szuka ludzi bezmyślnie mu potakujących. Chociaż z drugiej strony - widziałem to nieraz - bardzo ceni prostą lojalność.

Z całą odpowiedzialnością i pamięcią o sądzie Bożym powiem, że nie poznałem - zawęźmy na wszelki wypadek: nie poznałem wśród osobistości życia publicznego - człowieka tak wielkiej prawości, i to w tym ciepłym stylu świętego Tomasza Morusa. Prawość nie zabezpiecza przed błędami, nie czyni nieomylnym - ale to jednak marka jakości moralnej. Dodam, że trudno by mi było wymienić wielu tak samo wrażliwych intelektualnie, zawsze gotowych do rozważenia argumentów stawianych dyskusji przez adwersarza. Ze świadomością, że nie wystarczy powtarzać standardy swego obozu ideowego, lecz konfrontować je z dzisiejszym światem.

Napisałem już rzeczy potężne - i bez obawy, że piszę na wyrost, dając się ponosić sile przyjaźni.

Raz jeden, przez półtora roku współpracowałem z Markiem blisko i na co dzień na jego własnym terenie pracy: gdy był on marszałkiem sejmu, a ja byłem jego doradcą, od października 2005 do maja 2007. Ubolewam, że nie potrafiłem dotrzymać mu kroku, gdy potrzeba było wytężyć wszystkie umiejętności międzyludzkiego kontaktu w perswazji na rzecz nowelizacji konstytucji RP, tej wzmacniającej ochronę życia.

Potem aż do dziś idziemy razem, ale już nie na wiele przydałem się akcji politycznej, którą przez cały czas uznaję za pierwszorzędnie ważną. Przepraszam, Marku.

Tyle mniej więcej chciałem napisać od lat - lecz ciągle nie był to "właściwy czas". Nie są to jakieś wyszukane myśli, lecz po prostu kiedyś musiałem spełnić ten obowiązek.