czwartek, 26 czerwca 2008

Decyzje Ewy Kopacz

Trwa wielowątkowa dyskusja po "sprawie Agaty" - a jednym z ważnych wątków jest to, co ujawniło się w serii wystąpień biskupów i moralistów kościelnych, pacyfikujących wszystkie odruchy sumienia dotyczące konieczności ochrony życia także w warunkach niedoskonałego prawa. Najbardziej smutne jest wyzierające z tych wypowiedzi pozbawienie (zwolnienie?) nas z indywidualnej odpowiedzialności moralnej (gdy czołowy polski moralista, następca Karola Wojtyły na katedrze etyki, mówi, że, no cóż, ale pani minister, choć katoliczka, musiała uczestniczyć w organizowaniu aborcji, "bo takie jest prawo", włos się jeży, i z powodu nieznajomości prawa, i z powodu zamilczenia wyższości prawa naturalnego nad stanowionym). Jest na ten temat dosadny tekst naszego christianitasowego redaktora, Michała Barcikowskiego w blogu Christianitas w salonie24.

A ja zacząłem się zastanawiać, czy wiemy jaki jest osobisty pogląd p. Kopacz, nie-ministerialny. Owszem, są jej głosowania w sprawie ubiegłorocznego wniosku o wzmocnienie ochrony życia w Konstytucji. Posłanka Kopacz, wówczas razem z PO w opozycji, nigdy nie głosowała "za" którymkolwiek wnioskiem tego typu. W pierwszy czytaniu odczuwała może pewne rozterki - wstrzymała się od głosu. W drugim czytaniu rozterki już zniknęły: głosowała przeciw.

Dziś przeczytałem słowa pani minister Kopacz, że "legalna aborcja jest dobra". Pani minister podbija stawkę. Popierają jej zdanie najznamienitsi katoliccy moraliści?

środa, 25 czerwca 2008

Kto spełnił najgorszy sen Agaty?

"Rzepa" drukuje mój tekst o sprawie "Agaty" (teraz widzę, że obok jest artykuł Wandy Nowickiej). Jak zwykle, zamieszczam tu tekst w "wersji reżyserskiej":

To stało się kilka dni temu, na naszych oczach: czternastoletniej dziewczynce, zaskoczonej swoją ciążą i borykającej się z niezrozumieniem najbliższych, wpływowe medium i autorytety naszego państwa wręczyły kwit na aborcję i bilet do kliniki, w której ministerstwo zdrowia znalazło lekarzy nie mających wątpliwości, że skoro prawo państwowe na to zezwala, jedno z dwóch żyć ludzkich można zadeptać.
To było jak w jakimś monstrualnym Big Brother’ze, tylko że zamiast podekscytowanej publiczności głosującej za „usunięciem” lub „pozostawieniem”, to dziennikarze „Gazety Wyborczej” usadowili dziecko Agaty na „gorącym krześle” i zrobili z niego „najsłabsze ogniwo”, do wyrzucenia.
Urządzili spektakl, w którym fakty liczyły się niemal tak niewiele jak przyzwoitość i dobroć. Pisano o „ciąży z gwałtu” – gdy naprawdę chodziło o poczęcie dziecka w trakcie wielomiesięcznego „chodzenia” z chłopakiem, którego zdjęcie zdobi do dziś bloga dziewczyny. Pisano, że Agata jest zdecydowana na aborcję – gdy naprawdę wahała się bardzo, mimo nacisku ze strony matki, która miała jej zagrozić wyrzuceniem z domu. Pisano, że aborcji jej „odmówiono” – gdy naprawdę to również ona sama początkowo odmówiła na nią zgody. Pisano, że ksiądz i obrońcy życia „zaszczuwają” dziewczynę – gdy naprawdę oferowali jej opiekę i wsparcie finansowe w wypadku urodzenia dziecka (hałaśliwi zwolennicy rzekomej „wolności wyboru” proponowali jedynie sponsorowanie aborcji). Pisano, że przedstawiciele organizacji antyaborcyjnych utrudniają Agacie „podjęcie świadomej decyzji” – gdy naprawdę to nie oni, lecz ludzie Wandy Nowickiej ograniczyli się do wymachiwania transparentami i poszturchiwania dziewczyny, by „skorzystała ze swych praw”. Złamano podstawowe standardy, posługiwano się metodycznie nieprawdą.
Czy prawdziwymi przyjaciółmi Agaty byli Miller, Urban i Nowicka, oferujący pomoc w aborcji za granicą? A może był nim red. Pacewicz, zainteresowany sprawą o tyle, o ile zaiskrzy w niej „realizacja prawa do aborcji”, albo red. Szostkiewicz dostrzegający tu tylko okazję do krucjaty o świeckość państwa? Czy ktokolwiek z tego towarzystwa pojął sytuację dziewczyny inaczej niż gehennę ucieczki przed niechcianym ciężarem? Czy ktoś z nich spróbował zobaczyć w tej dramatycznej historii człowieka szukającego pomocy, a nie prostej licencji na zabijanie? Swojej koleżance, która próbowała pomóc Agacie uchronić się przed aborcją chcianą przez jej matkę, dziewczyna napisała: „Dziękuję ci za to, że powiedziałaś pani X. Dziękuję ci za to, że próbowałaś mi (nam?) pomóc ale na nic to się zdało. Jutro mam aborcję w szpitalu na Lubartowskiej, nie mogę zrobić już nic, nie chcę tego. Mam tylko nadzieję, że po tym wszystkim nie popadnę w depresję i nie zrobię sobie krzywdy”. Parę dni później, gdy „Wyborcza” już wywalczyła swoje aborcyjne panaceum dla Agaty, napisała ona na swym blogu: „Najgorszy sen się spełnił”. Żyjemy zatem w świecie, w którym dorośli, władający naciskiem mediów, starają się spełniać sny dzieci – nawet jeśli są to ich najgorsze sny, to jest im zupełnie obojętne.
To samo można powiedzieć o minister Ewie Kopacz i usprawiedliwiającym ją teraz premierze Donaldzie Tusku. Pani minister zaznaczyła się jedynie jako menadżer biura usług aborcyjnych. Jest to nadgorliwość, gdyż polskie prawo nie przymusza nawet urzędników o nadmiernie cichym głosie sumienia do wynajdywania szpitali, świadczących usługę likwidacji nienarodzonych dzieci. Wbrew temu, co chcą nam wmówić działacze proaborcyjni, w Polsce nie ma bowiem „prawa do aborcji” (obowiązująca ustawa jedynie nie przewiduje karalności aborcji w niektórych przypadkach, natomiast nigdzie nie orzeka się pozytywnego uprawnienia do aborcji, które musiałoby być egzekwowane przez władzę państwową – przynajmniej to udało się ustalić poprzez ekspertyzy autorytetów prawniczych wypowiadających się w roku ubiegłym w toku debaty o nowelizacji Konstytucji).
Niestety minister Kopacz błędnie zinterpretowała swoje zadania. Ponieważ na dodatek publicznie bagatelizuje zasadniczy konflikt zachodzący między swoją deklarowaną przynależnością do Kościoła a współudziałem w dokonaniu aborcji, nic dziwnego, że nawet bardzo powściągliwy w tych sprawach abp Gocłowski – ten sam sławiony niedawno we wszystkich TVNach za rozsądek i liberalizm – zareagował dość precyzyjnie: „Uważam, że pani minister zachowała się niezwykle dziwnie. Żadna ustawa nie nakłada na panią minister tego typu zobowiązań. Nie wiem, dlaczego pani minister wskazała któryś ze szpitali gdańskich. Jeśli rzeczywiście wskazała, to bezpośrednio uczestniczyła w tym fakcie, który powoduje tego typu konsekwencje [ekskomuniki]. … Ja bym tylko zacytował kanon, który powoduje, że konsekwencjami dla tych, którzy w taki sposób uczestniczą w tego typu procederze, są takie a takie kary kościelne”.
Przypomnijmy, że nie pozostawiający wątpliwości przepis o ekskomunice za współudział w aborcji został wprowadzony na wyraźne życzenie Jana Pawła II i nie jest to żaden „relikt średniowiecza”, tylko wymóg spójności życia.
Jednak problem proaborcyjnej nadgorliwości urzędników Rzeczypospolitej jest tu swoiście wtórny względem siły medium zaangażowanego w sprawę w sposób zgoła precedensowy. W tej sprawie „Wyborcza” przekroczyła granicę, oddzielającą zaangażowaną aksjologicznie publicystykę od tabloidowego otaczania konkretnego dramatu obłudnym tańcem "przyjaciela ludu". Jednak zważywszy w jakiej to sprawie dziennikarze medium Michnika zdecydowali się być rycerzami dobrej opieki, powiedzieć to trzeba inaczej i dobitniej, słowami zapożyczonymi od jednego z uczestników internetowego Forum Frondy: „Wyborcza” właśnie przekroczyła istotną moralną granicę, analogiczną do tej, która dzieliła kiedyś dywagacje antysemitów o potrzebie pilnego "rozwiązania kwestii żydowskiej" - i instruktażowe prelekcje i ćwiczenia dla batalionów bojowników o czystość rasy. Tym razem jest to przejście od proaborcyjnego teoretyzowania do proaborcyjnego poszturchiwania.
Wiem, że to porównanie jest dotkliwe. Czy jest jednak nieuprawnione? Lata temu słyszałem Adama Michnika, pokrzykującego na publicznym spotkaniu, że zestawienie statystyk aborcyjnych i statystyk zbrodni hitlerowskich to tylko „banalizacja Shoah”. A jednak właśnie będąc głęboko wstrząśnięty nazistowskim okrucieństwem „fabryk śmierci” (i zbrodniami komunizmu), Jan Paweł II porównywał do nich dzisiejszą banalizację śmierci najmniejszych: „Po upadku ustrojów zbudowanych na ‘ideologiach zła’ wspomniane formy eksterminacji … wprawdzie ustały, utrzymuje się jednak nadal legalna eksterminacja poczętych istnień ludzkich przed ich narodzeniem. Również i to jest eksterminacja zadecydowana przed demokratycznie wybrane parlamenty i postulowana w imię cywilizacyjnego postępu społeczeństw i całej ludzkości” (Pamięć i tożsamość, s. 20).
Ideologia głoszona przez lata stanęła oko w oko z pewnym konkretem. Z poziomu aborcyjnej politgramoty „Wyborcza” wezwała swych wyznawców do udziału w gorącej wspólnocie rytualnego spełnienia "prawa do aborcji". Rytuał zakończył się krwią, i w ten sposób ludzi takich jak Pacewicz, Pochrzęst, Szlachetka, Środa czy Gretkowska spaja obecnie moralny współudział w czymś w rodzaju "mordu założycielskiego": doświadczenie wspólnego doprowadzenia czternastolatki do zabicia jej dziecka będzie miało swoją moc.
To już nie jest taka czy inna publicystyka, której konkretnych efektów zwykle nie daje się wyśledzić. Tym razem były to głosy popychające pewnego małego człowieka do tego, by się pozbył człowieka jeszcze mniejszego. Obłuda mówienia, że chodzi o "wolny wybór" prysła już w momencie, gdy ta sama „Wyborcza” rozkręciła obrzydliwą kampanię przeciw ks. Podstawce - czyli przeciw człowiekowi, który przyszedł do Agaty, żeby jej powiedzieć, że po urodzeniu dziecka sama zdecyduje chce czy nie chce je samemu wychowywać. To właśnie ks. Podstawka był w tej sprawie opanowanym rzecznikiem wolnego wyboru, tyle że zakładającego, iż trzeba tu ratować dobro wszystkich. W tym samym czasie Agacie nie proponowano w „Wyborczej” nic dobrego, nic pocieszającego, nic konkretnego - poza ukrytym w fałdach gadania o "prawie do aborcji" wzruszeniem ramion w geście "co za problem, weź się dziewczyno i wyskrob, good luck!".
I tak to płachty „Wyborczej” już nie szeleszczą, są na to zbyt wilgotne od krwi. Gazeta ta nie ma od dawna znaczka „Solidarności” - ale mogłaby teraz sprawić sobie nowy znaczek, z logo federacji proaborcyjnej, koniecznie z rzymską sentencją „viribus unitis, wspólnymi siłami”. Tego znaczka-znamienia na pewno „Wyborczej” nikt by nie pozbawił.
Coś się stało - i nie wolno tego przeoczyć. Traktowałem „Gazetę Wyborczą” jako świat mi obcy, lecz obecny w zasięgu wspólnej debaty. Teraz żegnam się z tymi złudzeniami: nie zamierzam już nigdy przyjmować zaproszeń któregokolwiek z mediów Agory lub udzielać mu jakichkolwiek komentarzy, prasowych czy radiowych. Wzywam też innych, aby przynajmniej w ten sposób dali świadectwo. Nie potrafiliśmy osłonić dwojga dzieci przed doradcami z Czerskiej - miejmy teraz tę przyzwoitość, by odwrócić się na pięcie i oddalić od nich na odległość uwalniającą od współpracy z tymi współpracownikami nieszczęścia. Owszem, to jest gest oskarżenia. Owszem, to jest gest wykluczenia. Owszem, to jest gest pomsty. Dostępny nam gest, należny tym, którzy weszli z butami za wszelkie czerwone linie, cienkie i grube, po to, by - jak to słusznie rzekł niezwykle w takich razach ostrożny abp Życiński - "zabić dziecko". Po prostu.

wtorek, 24 czerwca 2008

Jak działa "kompromis"

Jutro pójdzie w "Rzepie" moje podsumowanie sprawy czternastolatki "Agaty" (i jej dziecka), cokolwiek liftowane przez redakcję, ale w wersji, w której zmieściło się wszystko, co istotne.

Na marginesie tego tekstu mam jednak kilka uwag, tym razem dotkliwych nie tylko dla "Gazety Wyborczej" et consortes. Są to jednak uwagi, które trudno mi zamilczeć.

1. W komentarzach do "sprawy Agaty" słychać było, że chodziło w niej o "podważenie kompromisu" w sprawie aborcji. Faktycznie jednak jest dokładnie odwrotnie: cała sprawa czternastolatki pokazała dokładnie JAK DZIAŁA TEN "KOMPROMIS": jeśli chodzi o prawną stronę tej sprawy, wszystko odbywało się na podstawie jednego z wyjątków od karalności zabijania nienarodzonych. Można więc powiedzieć: to właśnie takiego świata, takiego rozwiązywania podobnych spraw chcą ci, którzy wierzą bardziej w kompromis niż w dobro życia ludzkiego.

2. W ubiegłorocznej próbie nowelizacji Konstytucji RP chodziło o wyraźne potwierdzenie godności ludzkiej każdego z nas od poczęcia. Gdyby ten zapis w Konstytucji już dzisiaj był, naprawdę trudno byłoby tak skutecznie zaciemnić fakt, że chodziło o DWIE osoby ludzkie, a nie tylko o jedną, nieco większą.

3. Sprawa najsmutniejsza: gdy w roku ubiegłym Prezydent Kaczyński i jego brat, Premier Kaczyński przeciwdziałali wzmocnieniu ochrony życia w Konstytucji, chętnie powoływali się na hipotetyczny przykład "czternastolatki" (której przecież prawo "nie może nakazywać" urodzenia dziecka). Zresztą o tej "czternastolatce" mówi Jarosław Kaczyński od lat 90. - aby wyjaśnić, że jest przeciw pełnej ochronie prawnej nienarodzonych. Niekiedy jednak nasze efektowne hipotezy konkretyzują się w przerażający sposób. I tak nie zazdroszczę JarKaczowi, że ta jego hipoteza - podpierająca wywód o koniecznym "kompromisie" - właśnie się ziściła na oczach nas wszystkich. Trzeba by zapytać: czy tego właśnie chcieliście?

4. Uwaga ostatnia: pani minister Kopacz wykazała się nadgorliwością i przekroczyła granice wynikające z jej obowiązków (polskie prawo nie wymaga od służby publicznej udziału w planowaniu i wykonywaniu aborcji - teza przeciwna jest tylko poglądem proaborcyjnej Federy). Ponieważ jest katoliczką, słusznie mówi się o ekskomunice dla niej. I teraz bolesne pytanie: jak by się w tej sytuacji zachowała pani minister Kluzik-Rostkowska?... Opatrzność oszczędziła nam (i jej) odpowiedzi na to pytanie.

"Szansa nonkonformizmu" - w "Dzienniku"

Kilka dni temu "Dziennik" opublikował mój artykuł o sytuacji Kościoła w nowej niepodległości - po części w reakcji na wcześniejszy tekst dziennikarza tej gazety Bogumiła Łozińskiego. Widzę, że tej mojej reakcji dziennik.pl nie zamieścił (jest tam tekst Łozińskiego i polemika Marcina Przeciszewskiego) - w związku z tym zamieszczam cały tekst tutaj, w wersji "reżyserskiej".


Gdy blisko dwadzieścia lat temu startowała nasza nowa niepodległość, Kościół w Polsce musiał zmierzyć się z dwoma zadaniami szczególnie ważnymi z punktu widzenia jego najściślej pojętej misji: z ponownym zdefiniowaniem systemu przekazu wiary (w tym zwłaszcza katechezy, wracającej do szkoły) i z rozwinięcie pracy charytatywnej. O ile pierwsza kwestia wciąż wydaje się niestety daleka od efektywnego rozwiązania, o tyle w drugiej dziedzinie Kościół wspaniale kontynuował model swojej solidarności z narodem, dobrze przećwiczony w latach 80. Można bez przesady powiedzieć, że to mnóstwo inicjatyw kościelnych Polski parafialnej zamortyzowało upadek systemu PRL-owskiej księżycowej gospodarki, dając materialne i psychiczne wsparcie najbardziej poszkodowanym. Równocześnie okazywało się, że w Polsce jedynym masowym przejawem wyśnionego na różnych konferencjach "społeczeństwa obywatelskiego" są parafialne stowarzyszenia charytatywne, kluby sportowe, akcje wakacyjne, bractwa trzeźwościowe, jadłodajnie, czytelnie i kursy dla bezrobotnych.
Pierwszym zaskoczeniem dla modnych w latach 90. proroków nieuchronnego konfliktu Kościoła i demokracji było więc odkrycie, że to katolicyzm stanowi w Polsce najżywszy potencjał republikańskiej, lokalnej odpowiedzialności za dobro wspólne. Razem z silną tradycją historycznej konsubstancjalności katolicyzmu i polskości czynnik ten przyczynił się na pewno do minimalizacji postępów laicyzacji typu „zachodniego” oraz do zachowania szczególnej pozycji Kościoła. Także dziś problemem wcale nie jest ani jakiś ofensywny polski zapateryzm, ani spodziewana kiedyś przez niektórych masowa laicyzacja postaw bogacących się Polaków. Czy to oznacza, że Kościół w Polsce przeszedł przez ostatnich dwadzieścia lat bez większych dolegliwości?
Niestety nie. Jedną z najtrudniejszych prób lat 90. było zetknięcie się Kościoła z soft power, czyli z kwintesencją nowoczesnej demokracji medialnej: władzą interpretacji wydarzeń, wykonywaną przez najsilniejsze, opiniotwórcze media. W Polsce lat 90. o obecnej jakiej takiej pluralizacji ideowej rynku mediów można było tylko pomarzyć – było w zasadzie tylko jedno duże medium od początku do końca świadome swojej misji zmieniania świata: „Gazeta Wyborcza”, czyli ówczesna gazeta nad gazetami, orkiestra autorytetów i wielka fabryka objaśnień rzeczywistości.
Czynnika wpływu „Wyborczej” nie da się pominąć nie tylko w historii III RP, ale także Kościoła w III RP. Pewnych ciągnących się do dziś zahamowań, lęków czy przesądów pokutujących w środowiskach kościelnych nie sposób wytłumaczyć bez intensywnej perswazji, którą uprawiano na łamach tej gazety – czy to w sprawie aborcji, czy w kwestii obecności hierarchii w życiu publicznym, czy nawet w zakresie interpretacji pontyfikatu Jana Pawła II.
Prawdopodobnie najbardziej spektakularnym popisem siły perswazyjnej „Wyborczej” w stosunku do Kościoła było skuteczne wytłumienie przesłania Jana Pawła II z jego pielgrzymki w 1991 roku (gdy Papież przyjechał zaproponować Rzeczypospolitej budowę państwa na fundamencie Dekalogu). Innym skutecznym przejawem soft power było wytłumaczenie polskim biskupom, że nie opłaca im się zabieranie samodzielnego głosu w sprawach publicznych (to znaczy wytłumaczenie, że gwałt na demokracji dzieje się, gdy abp Michalik mówi w kazaniu o kryterium katolickim w wyborach, a Jan Paweł ostrzega przed demokracją bez wartości – za to czymś najzwyklejszym w świecie jest gdy abp Życiński upomina się o tekę ministerialną dla Balcerowicza, a bp Pieronek płazuje polityków prawicy).
Jednak najbardziej dalekosiężnym skutkiem wpływu medium Adama Michnika na polski katolicyzm jest głęboka ingerencja w procesy wewnętrznej komunikacji Kościoła – i w końcu narzucenie temu ostatniemu własnych kryteriów oceny poszczególnych zjawisk życia katolickiego.
O co tu chodzi, wspaniale pokazuje przykład sytuacji Radia Maryja. Dziś znamy dobrze blaski i nędze tego medium, któremu z punktu widzenia Kościoła można by stawiać pytania o instrumentalizację wielkich haseł, żyrowanie nimi środowiskowych interesów lub mieszanie istotnego przekazu ze zbyt negatywnymi emocjami. Jednak w latach 90. Radio było ostro krytykowane w zastępstwie całego Kościoła, a ówczesne medialne nagonki na toruńską rozgłośnię były często lekcjami upokarzania katolicyzmu realnego i nonkonformistycznego – lekcjami mającymi odstraszyć katolicką inteligencję od solidarności z ludowym nurtem katolickiego zaangażowania. Lekcje te uruchomiły falę posłusznego dystansowania się szeregu autorytetów kościelnych od Radia Maryja – tylko po części z powodu faktycznych błędów o. Rydzyka, a w znacznym stopniu zwyczajnie z obawy przed zaliczeniem do flekowanej „czerni”. Katolickie autorytety zamiast formułować własne oceny krytyczne, często przyłączały się po prostu do nagonek z kręgu „Wyborczej”, w których tak naprawdę winny był nie styl o. Rydzyka, tylko Katechizm i encyklika Evangelium vitae.
Przykład Radia Maryja jest tylko ilustracją pewnego szerszego procesu, w którym chodziło zawsze o wyszukanie, napiętnowanie i ośmieszenie ośrodków katolickiego nonkonformizmu. Na naszych oczach działo się coś z tego, przed czym w końcu lat 90. ostrzegał kard. Ratzinger: „Przede wszystkim rośnie groźba chrześcijaństwa zaadaptowanego, które zostaje z radością podchwycone przez społeczeństwo jako przyjazny człowiekowi sposób bycia chrześcijaninem i przeciwstawione rzekomemu fundamentalizmowi ludzi, którzy nie potrafią mieć tak opływowych kształtów. Narasta groźba dyktatury opinii - kto nie trzyma z innymi zostaje odizolowany, dlatego nawet zacni ludzie nie śmią się już przyznać do takich nonkonformistów”.
w pierwszym dziesięcioleciu nowej niepodległości doszło do ukształtowania się patologicznego systemu, w którym wielu zgodziło się odgrywać fałszywe role: prononsowani katoliccy intelektualiści utrzymywali swą pozycję jeśli angażowali się w kolejne akcje "antyfundamentalistyczne", Radio Maryja polubiło rolę prześladowanej "ostatniej nadziei dla Polski", absolutnego autorytetu rozżalonych. A biskupi? Episkopat Polski jako całość stopniowo wycofywał się z debaty o Polsce, wydając pytyjskie komunikaty - natomiast poszczególni biskupi stawali się patronami i zakładnikami swych ulubionych środowisk: jedni mieli za to okienko w „Wyborczej”, a drudzy oklaski na pielgrzymkach Radia Maryja – przy czym z reguły ani jedni ani drudzy nie mówili „swoim” nic trudnego, raczej mówiąc dokładnie to, czego oczekiwała dana publiczność. Pacyfikowany przez krytykę liberalną, Kościół hierarchiczny uznał za błąd swoje zaangażowanie w początku lat 90. w rekonstrukcję świeckiej społeczności chrześcijańskiej (określane w utrwalonej czarnej legendzie jako „zbytnie zaangażowanie w politykę”), i odtąd już gros swej aktywności poświęcał defensywnemu potrzymywaniu status quo oraz zabiegom o korzystanie przez instytucje Kościoła z funduszy celowych. Nie powstało z tego ani żadne ogólnopolskie kościelne medium, ani żadna prężna organizacja formacyjna (choć były nadzieje związane z Akcją Katolicką). To zresztą ciekawe, że większość strukturalnych osiągnięć Kościoła związanych wprost z jego misją zostało wypracowanych do roku 1993, czyli w tym po wielekroć wyklinanym okresie kościelnych błędów i wypaczeń.
Co to wszystko ma do obecnej kondycji Kościoła w Polsce? Tylko tyle, że jeśli rzeczywiście coś mu realnie grozi, to przede wszystkim swoista „anglikanizacja”: stan religii uznawanej powszechnie za nieusuwalny składnik życia narodowego – ale niejako za cenę wypłukiwania jej z treści wymagających indywidualnej odwagi moralnej, osobistego nonkonformizmu, zdolności krytycznej względem systemu lojalności doczesnych.
„Anglikanizacją” jest także rozczłonkowanie Kościoła na kilka różnych „kościołów”, jakby chodziło o różne „kanały tematyczne” katolicyzmu (na jednym nadawano by wciąż filmy grozy o najeździe „obcych” na piękne „u Pana Boga za piecem”, na drugim trwałyby pogodne fety ku czci JP2 i apele o wsparcie Świątyni Opatrzności, a na trzecim toczyłyby się nieustanne debaty „za i przeciw Vaticanum II”). Ta fragmentacja wcale nie musi być efektem niechęci czy nawet różnicy zdań – wystarczy już samo niezrozumienie, nadawanie „na innych falach”. Dalszym etapem jest separacja kilku „kościołów” i stopniowa sekciarska degeneracja każdego z nich, oczywiście przy zachowaniu pewnej formalnej jedności.
Oczywiście nawet w najbardziej zintegrowanej wspólnocie ludzkiej zawsze widoczne będzie pewne zróżnicowanie, odpowiadające zresztą różnym zakamarkom człowieczeństwa, znanym psychologii: po pierwsze, nurt „dziecięcej” fundamentalnej, bezwarunkowej wierności zasadom; po drugie, nurt „rodzicielskiej” zaradności w zachowywaniu wspólnoty; wreszcie po trzecie, nurt „dorosłego” zmysłu znajdowania się w ciągle nowych warunkach, podejmowania osobistej odpowiedzialności za trudne wybory. Upraszczając, w Kościele będą to: nurt katolicyzmu ludowego, nurt instytucjonalny lub hierarchiczny i nurt inteligencji katolickiej.
Te trzy elementy potrzebują się i warunkują. Niestety już od połowy lat 90. "dzieci" Kościoła uczyły się, iż mają sobie radzić same na podwórku, "rodzice" uznali, że wystarczy jeśli zapewniają rodzinie jaki taki byt, a "dorośli" nabywali fatalnego obyczaju obgadywania swego domu u niechętnych sąsiadów. Ta dysfunkcja rodzinna polega nie tylko na permanentnej kłótni, lecz na tym, iż wszyscy wyciągają korzyści właśnie z kłótni - jedni by utrzymywać dyscyplinę we własnych szeregach, a inni by usprawiedliwiać bierność obawą "rozpętywania wojny religijnej". Ten układ trudno uzdrawiać, bo jego uczestnicy czerpią zeń zbyt wiele paradoksalnych korzyści, plusów ujemnych i dodatnich. W tym problem.
Na jakim etapie jesteśmy dziś w Polsce? Jeśli symbolicznym patronem i przewodnikiem katolicyzmu „kilku podstawowych prawd” jest o. Tadeusz Rydzyk (osoba bardzo zasłużona dla uformowania w latach 90. aktywnej i szerokiej opinii katolickiej), czy nie jest niepokojące, że od jakiegoś czasu dla Ojca Dyrektora ważniejsze od tychże fundamentalnych prawd jest załatwianie sobie dotacji na badania wód geotermalnych? Jeśli symbolem katolicyzmu intelektualnej odwagi bywał ks. prof. Tomasz Węcławski, czy nie jest czymś zgoła przerażającym, że ten ceniony autor podręczników teologii od jakiegoś czasu jest publicznym apostatą od wiary w Chrystusa? Jeśli naturalną funkcję rodzicielską pełnią w Kościele biskupi (w Polsce dziedziczący zasługi Prymasa Tysiąclecia i uformowani pod Janem Pawłem II), czy nie jest czymś zatrważającym, że ostatnio najsilniejsze poczucie ich kolegialnej jedności mieliśmy w momencie, gdy unikali uczciwego rozliczenia się z komunistyczną przeszłością?
Na szczęście to nie jest pełna prawda o Kościele w Polsce, choć z całą pewnością wrażenie zreferowane wyżej nie jest tylko konfabulacją nieprzychylnych Kościołowi mediów. Choć dobrych ludzi nie brak, każde wspomniane środowisko ma kłopot z odrzuceniem patologii, którą zdążyło polubić.
Jak powiedziałem wyżej, obecny stan rzeczy jest w znacznej mierze wynikiem złamania i rozproszenia katolickiego nonkonformizmu lat 90. Dziś nową szansą na przebudzenie tego nerwu jest Benedykt XVI, który właśnie w mądrym nonkonformizmie widzi ważną cechę chrześcijaństwa. Widać to zarówno w ubiegłorocznej zachęcie do kultywowania w Kościele jego oryginalnej łacińskiej tradycji liturgicznej, jak i w woli realnego oczyszczenia duchowieństwa z "lawendowej mafii" odpowiedzialnej za nadużycia seksualne w USA, jak i wreszcie we wspieraniu katolickiego oporu społecznego wobec cywilizacji śmierci i dechrystianizacji w Europie. W każdym z tych aktów zaangażowania następcy Piotra jest element burzenia fałszywych schematów postępu w Kościele, fałszywych lojalności grupowych i fałszywych kompromisów cywilizacyjnych - zwykle otrzymujących wsparcie i medialną legitymizację spoza Kościoła. Pozostaje nam tylko zapytać kto i w jakim stopniu jest w polskim Kościele gotów podjąć te sygnały i pojąć ten program w jego całym rozmiarze.
Czas też wrócić w Kościele do rozmowy, w której role nie są rozdawane przez interesownych podpowiadaczy. W latach 20. niemiecki teolog Romano Guardini wyobrażał sobie, jak poważną rozmowę o wierzę prowadziliby: uniwersytecki profesor teologii próbujący łączyć ortodoksję i nowoczesne metody naukowe, działacz lokalnego Caritasu uformowany przez pobożność ludową oraz entuzjasta ruchu liturgicznego pragnący zbliżyć wiernych do społecznie przeżywanego misterium. W roku 2001 kard. Ratzinger uznał, że ta rozmowa wciąż jest zadaniem. Czy jest zadaniem wykonalnym w Polsce? Czy jest np. możliwe, by zrozumieli się, zaczęli wzajemnie uznawać i szanować oraz korzystać jeden od drugiego: proboszcz-administrator dbały o katechezę i pracę charytatywną, biskup-teolog przejęty promocją cywilizacji życia w przestrzeni publicznej i młody duszpasterz zafascynowany Benedyktowym "powrotem do tradycji" w liturgii i duchowości? Tego nie wiem. Ale przyznajmy, że pontyfikat Benedykta XVI bardzo sprzyja temu spotkaniu.