niedziela, 28 grudnia 2008

KAI o moich planach

Katolicka Agencja Informacyjna wypuściła depeszę zrobioną z mojego mini-wywiadu telefonicznego na temat planów dotyczących Dwójki. Na tle różnych przypadków z przeszłości jest to jedna z najwierniejszych depesz KAI dotyczących mojej osoby - mogę powiedzieć, że się rozpoznaję w tym, co napisano (nawet mimo braku autoryzacji!). Choć to oczywiście tylko depesza, a nie referat programowy - więc chodzi o grube rysy, a nie subtelne niuanse (w rzeczywistości dyrektorskiej rządzić będą niewątpliwie te drugie).

Może tylko jedno małe dopowiedzenie: w wywiadzie dla KAI podkreślałem kilkakrotnie - co odnotowano w depeszy - brak potrzeby dokonywania jakiejś rewolucji w Dwójce PR. To podtrzymuję. Dodałbym jednak, że między rewolucją i konserwacją jest pewna wolna przestrzeń. Ja stawiam zasadniczo na konserwację dotychczas wypracowanego dobra, ale widzę także możliwość ulepszeń- i myślę, że w tej sprawie w pełni się zrozumiemy. O konkretach będzie jeszcze czas porozmawiać.

Czego nam brak w polskiej sferze publicznej (wypowiedź z 2003)

Był czas - rok 2003 - gdy uważałem za sensowne wzięcie udziału w ankiecie rozpisanej przez (początkującą) "Krytykę Polityczną". Dzisiaj uznaję to środowisko za przykład pewnego lewicowego ekstremizmu, przypominającego początkujących bolszewików - więc już bym raczej na ich łamy nie wszedł (no cóż, nie bywam na łamach, na których można dzielić miejsce np. z Leninem [tak jak unikam podobnych spotkań z fascynatami "brunatności"]). Natomiast podtrzymuję to, co wówczas napisałem, z poduszczenia redaktorów "Krytyki", na temat najpilniejszych potrzeb polskiego forum publicznego. Wciąż też twierdzę, że jednym z istotnych sprawdzianów inteligenckości jest zdolność do prowadzenia debaty, zwłaszcza tej oderwanej od bezpośrednich pożytków (np. politycznych) czy namiętności (też zresztą traktowanych jako jakiś pożytek) - za to sięgającej aż po nagrodę spojrzenia na prawdę. 
Tamten tekst sprzed lat wklejam teraz do blogu (z wyjątkiem fragmentu związanego ściśle z przebrzmiałymi okolicznościami czasu) z myślą o obecnej polskiej logosferze.

Czego brak w polskiej sferze publicznej

Ankieta „Krytyki Politycznej”

  

1. Zacznę tylko z pozoru skromnie: brak jest debaty (lub: debat). Kilka lat temu na pewno bym tak nie powiedział – zdawało mi się, że w końcu czego jak czego, ale dyskusji nie brak. Ale to najczęściej nie były – i nie są – debaty, spełniające podstawowe warunki racjonalnego sporu o prawdę. Coraz mniej środowisk stać na taką debatę – spokojną, choć nie beznamiętną; rzeczową, choć nie wąsko ekspercką; wolną, choć nie rozwydrzoną. Może jest tak dlatego, że zamiast szkół myślowych mamy ideologiczne plemiona? W każdym razie upadek debaty jest na pewno związany z postępującą stadnością naszego życia. Łaciński personalizm naszej kultury, kiedyś wygniatany przez bolszewię, w warunkach wolności odradza się zastanawiająco ospale. Ciekawe, że również tam, gdzie usiłuje się kultywować cywilizację łacińską, degeneracji ulegają najlepsze cechy owego personalizmu: osobiste poglądy stają się osobliwymi ekscentrycznościami, osobista odpowiedzialność przyjmuje postać łatwej osobności, trzymania się na boku, a osobista odwaga przypomina raczej żądzę adrenaliny lub mierzenia się z rozpaczą (a nie z przeciwnikiem!). Nie powiem, że to nasz polski charakter sarmacki – choć być może (jak zauważył niedawno Marek Jurek w swej analizie polskiej sceny politycznej) jesteśmy bardzo blisko czasów saskich. Natomiast nasi sarmaccy dziadowie z XVI-XVII wieku – oczernieni i wielcy - patrzą chyba na nas z dużym wyrzutem.

2.  A więc brak debaty. Ale po co debatować? Zwykłą logomachię potrafi i chce uprawiać byle pieniacz i socjopata. Żeby brać udział w debacie, trzeba mieć wyczuloną wrażliwość umysłu na prawdę, a nie tresowane formułki. Plemiona walczą do upadłego i rozpaczliwie w obronie swoich ideałów i… wodzów. Wyjść cało lub dołożyć innym – oto dzisiejsze horyzonty. Debata, żeby użyć słów Wieszcza, nie jest sztuką łatwą…

3. To ciekawe, ale mimo braku debaty nie brak w Polsce zdecydowanych poglądów i stanowisk. Oczywiście zasmucająco szybko – w jakimś powiązaniu z biednieniem społeczeństwa i jego wykorzenieniem z własnych tradycji  narodowych – rośnie brudna plama rzekomego „pragmatyzmu” i faktycznej bezideowości. Ale temperatura namiętności „dogmatycznych” jest wciąż wysoka – co cieszy. Natomiast niepokoi to, że ludzie ideowi, o zdeklarowanych poglądach najczęściej są zdolni jedynie do formułowania ogólnych manifestów – czasem rzeczywiście opisujących pewne tragedie moralne, czasem popadających w bardzo dalekie abstrakcje. Poniżej tego górnego „c” wszystko dla nich jest już brukiem, bliskim pogardzanego błota pragmatyzmu i zbyt twardym dla uskrzydlonej myśli, niepłodnej i niebrzemiennej. Cieszyłaby mnie w tym jednak domniemana bezinteresowność „ideologów”, młodzieńczy „idealizm” – ale praktyka (polityczna) uczy, że wielu takich jastrzębi wygłaszających górne frazesy ostatecznie woli raczej wtopić się w pogardzany tłum arywistów („dla bułeczki i masełka”…) niż zamieszkiwać w przeznaczonych im pustelniach, gdzie przynajmniej ich contemptus mundi miałby szansę przybrać cechę chwalebnej stałości.

4. Wspomniałem już o plemiennych wodzach. Bóg dałby, żeby wyrośli z nich – lub w ich cieniu – prawdziwi przywódcy! Na razie sam typ przywództwa jest poważnym brakiem: zamiast zachodniego (w sensie głębokiej genezy, a nie aktualnych wzorów) sposobu uprawiania działań zdefiniowanych wyznawanymi zasadami, mamy system „wtajemniczeń” (tworzący hierarchię) i „wiem, nie powiem” (tworzący autorytet). Być może przywództwo oparte na przejrzystości reguł i intencji – z dodatkiem zdolności koalicyjnej wobec konkretów dobra wspólnego – to np. dla świata polityki utopia rodem z gabinetów akademickich i sesji teoretyków. Ale tworzenie stronnictw raczej na autorytecie (charyzmacie) niż argumencie źle się kończy. Niestety w ślad za praktyką przywództwa manipulatorskiego idzie plaga chorobliwej społecznej podejrzliwości – skoro nie można wiedzieć, trzeba się domyślać, zbierać poszlaki. Jeśli to ostatnie staje się głównym sposobem rozeznania, zaczynamy budować zbyt wiele na skojarzeniach, podszeptach, pozorach.

5. Niebywale ważną rzeczą – last but not least – jest zakorzenienie elit czyli środowisk przywódczych, animujących debatę i wyprowadzających konkluzje. To kolejny brak, który wypada wspomnieć w tej ankiecie: zanika wiara w związek „elit” z życiem narodu. To prawda, że bolszewii udało się zaszczepić „masom” lekceważenie inteligencji, jej etosu. Ale również prawda, że sama inteligencja – najczęściej nowa inteligencja – więcej niż po trzykroć zapierała się swego narodowego powołania, a przede wszystkim wypierała się przed Czerwonym swego związku z „ciemnym” polskim Zaściankiem. Teraz nie ma się co obrażać na Zaścianek, że się po swojemu wyemancypował, poznał siłę swego głosu (także w eterze) i wydelegował swoich własnych przedstawicieli do Warszawki. Martwić należałoby się raczej tym, czy ten Zaścianek nie przypomina bardziej opuszczonego pegieeru – ale akurat tym mało kto z elit się martwi. Wolą żyć w atmosferze „zagrożenia ksenofobią” (to im daje poczucie misji cywilizacyjnej) – a Zaścianek też zasmakował w atmosferze „zagrożenia zdradą elit”. I tak żyją oddzielnie głowa i tułów.

...

Zapytano o braki – stąd ten krytyczny i ciemny ton mojej odpowiedzi. Obok tego istnieją różne motywy nadziei i szlaki odbudowy. Nad brakami zastanawiamy się tylko po to, aby im zaradzać. Nie po to, by wpadać w kolejną desperację.

środa, 24 grudnia 2008

Pierwsze reakcje

Po poprzednim wpisie pojawiły się dziś pierwsze reakcje na moją nominację na dyrektora radiowej Dwójki. Na część z nich - na salonie24 - mogłem odpowiedzieć. To miłe, że tak wiele było gratulacji i wyrazów zaufania - natomiast też dobrze, że niektórzy opowiedzieli również o swoich obawach czy zastrzeżeniach. Z takich krytycznych głosów zawsze starałem się korzystać, więc i tym razem nawet w ewidentnych złośliwościach niektórych internetowych anonimów umiem znaleźć coś pozytywnego: fakt, że Dwójka dla tych ludzi jest, najwyraźniej, tak ważna. Tym powinienem się cieszyć jako nowy dyrektor tej anteny: myślę, że gdy się tak złoszczą, to dają jakieś świadectwo przejęcia się tym radiem. Choć, z drugiej strony, dają temu wyraz czasem w sposób, którego tak bardzo nie lubią, gdy np. pojawi się tu czy tam po "moherowej" stronie. Ja tego stylu nie lubię niezależnie od tego, jakiej treści chce on służyć: jest to forma dewastująca wszelki dialog, jak hałas uniemożliwiający usłyszenie się.

W ciągu dzisiejszego dnia odebrałem też pierwsze spontaniczne telefony od osób opowiadających o swoich doświadczeniach z Dwójką: doświadczeniach wiernych słuchaczy lub współpracowników. To dobry znak, że z każdej takiej rozmowy wychodzi obraz anteny wysoko cenionej, z rozpoznawalnymi autorami i formami. Swoją drogą, nawet nie wiedziałem, że mam tylu zapalonych "dwójkarzy" wśród bliższych i dalszych znajomych.

Każda zbierana opinia jest ważna - choć są różnej wagi i tematu: jedni mówią o "dżinglu", a drudzy o Haydnie, jedni o przeglądach prasy, a drudzy o muzyce ludowej alo jazzie. Opinie pochodzące od słuchaczy to jedna strona medalu - na obejrzenie drugiej przyjdzie poczekać do czasu spotkań z Zespołem. Na to spotkanie czekam z ogromnym zaciekawieniem.

I tylko martwię się, że zanim do niego dojdzie, "Gazeta Wyborcza" straszy ludzi, przyprawiając mi gębę, a raczej wąsik z przepaską pirata. Nic innego nie mogłem się spodziewać po gazecie, którą kilka miesięcy temu wyróżniłem publiczną deklaracją, że z nią w żaden sposób nie będę współpracował. Teraz słodkie dzieło zemsty sprawuje nade mną specjalistka od mokrej roboty, p. Katarzyna Wiśniewska. Odkryła rzeczy wstrząsające w moim blogu - przede wszystkim to, że "chwaliłem Benedykta XVI" (rzecz u katolika zupełnie niezwykła). Cytowana w tekście p. Izabella Cywińska przyznaje, że wie o mnie niewiele, lecz na wszelki wypadek ostrzega przed moją "ideologią", a ponadto martwi się czy będę potrafił "rozmawiać z inteligencją".

No cóż, kiedyś dla niektórych ludzi "świat" to było to, co można ogarnąć okiem z dachu chałupy. Dziś zdarza się, iż "inteligencją" są jedynie właśni znajomi. A przecież świat - choć jest dziś globalną wioską - jest znacznie, znacznie szerszy. Co z inteligencją?

A jednak z takimi opiniami - podobnie jak z tymi w internecie, o których było wyżej - też warto się jakoś liczyć. Idę do Dwójki także po to, aby nawet osoba tak bywała jak Izabella Cywińska mogła spojrzeć znów trochę szerzej niż dotąd na świat. W końcu inteligent to człowiek, który wie, iż świat jest zwykle znacznie ciekawszy od naszych ludzkich schematów lub gazetowych ideologii. Jestem przekonany, że w Dwójce spotkam wielu ludzi głęboko o tym przekonanych.


poniedziałek, 22 grudnia 2008

W radiowej Dwójce

Otrzymałem dziś wieczorem wiadomość, że Zarząd Polskiego Radia postanowił powierzyć mi funkcję dyrektora i redaktora naczelnego II Programu. Funkcję tę obejmę w ciągu najbliższych dni.

Pamiętam Dwójkę nie tylko jako jej słuchacz - uciekający chętnie na skali radia do tego programu od różnych rzęzideł i gromowładnych serwisowni - ale również jako członek Rady Programowej PR na przełomie stuleci. Pozostały mi w pamięci nie tylko suche słupki i sprawozdania, które wtedy miałem obowiązek regularnie czytać, ale również po prostu widok ludzi, zespołu Dwójki - bo zdarzyło się, że Rada poprosiła ten zespół o spotkanie, żeby dowiedzieć się bezpośednio od nich, co się dzieje. Były to trudne chwile dla tej anteny: wyglądało na to, że w sytuacji wahania co do misji Radia "Dwójka" stanie się niczym więcej niż miejscem puszczania płyt z muzyką klasyczną, takim "radiem muzycznym". Pamiętam więc dyrektora Pałłasza, jak wyjaśnia nam sytuację - i jak cała Rada Programowa, mimo podziałów ideowych czy politycznych, rozumie dobrze stawkę i powagę sytuacji. Rada nie mogła wiele - ale co mogliśmy, to zrobiliśmy. Było wiadomo, że zmieniając radykalnie Dwójkę, coś wszyscy stracimy. Na szczęście nie straciliśmy.

A jak jest teraz? Znam tę antenę "ze słuchu", bo to inteligenckie radio. W kategoriach McLuhana, genialnego teoretyka mediów, można by oczywiście powiedzieć, że Dwójka to przykład tworzenia radia przede wszystkim dla ludzi uformowanych przez inne media (druk! odtwarzacz muzyki!) - ale tak właśnie funkcjonuje do dziś polska inteligencja. Dlatego Dwójka jest jakby "drukowana", nie eksploatuje wszystkich możliwości przekazu radiowego - a nie eksploatuje ich, bo takich ma słuchaczy. Myślę, że gdyby nagle zaczęła je eksploatować - oczywiście idąc dziś także w stronę włączania radia w przekaz multimedialny - nie odbywałoby się to z aplauzem obecnego wiernego słuchacza tej anteny, po swojemu "konserwatywnego" i strzegącego (mimo wszystkich manifestów nowoczesności) kanonów inteligenckości Ery Druku. Co prawda dzisiaj media idą w stronę elektronicznej "wioskowości", kultury szeptanych słów i gromkich przemówień - ale akurat Dwójka będzie przykładem pewnego oporu w tej sprawie: jest redutą miejskiej kultury tekstu, słów obracanych w pięknym tyglu literatury, i dźwięków skrupulatnie dobieranych ze składnicy filharmonii.

Trzeba być wiernym swemu słuchaczowi - a równocześnie zachęcać go delikatnie do pójścia krok dalej. Dzisiaj Dwójka jest anteną bardzo zadbaną i uładzoną, w bardzo dużym stopniu przystającą do oczekiwań swych słuchaczy. Nie wymaga żadnych rewolucji, żadnych "restauracji" (pomyślmy tylko o Trójce przed przyjściem Krzysztofa Skowrońskiego: stajnia Augiasza do oczyszczenia po kataklizmie!). Nie jest miejscem partyjnych przeciągów - jak to w przeszłości bywało nieraz z Jedynką, głównym kanałem interpretacji codzienności politycznej. Jednym słowem: Dwójka trzyma swój poziom i klasę, i wielka w tym zasługa jej obecnej "załogi", pracującej od dość dawna bez dyrektora, za to pod doświadczonym kierownictwem.

Czy to znaczy, że przyjdę do Dwójki tylko, aby konserwować zastany ład? Nie, raczej nie - chcę pewnych zmian i ich dokonam, jak Bóg da. O ile warstwa literacka czy muzyczna wymagają być może jedynie punktowych rozszerzeń czy wzmocnień - o tyle potrzeba tu więcej żywej debaty kształconych umysłów. Dwójka powinna być -w większym stopniu niż to się dzieje dzisiaj - inicjatorem i moderatorem zderzania różnych "wielkich głów" i różnych wielkich wizji, w Europie i w Polsce. 

Żyjemy w czasach co prawda dość "psich", jeśli chodzi o gotowość do naprawdę rzeczowych i rzetelnych dyskusji - ale każda instytucja mogąca chronić ich możliwość, powinna to czynić ze wzmożoną intensywnością. Codziennie wybuchają wśród nas bomby wielkich konfliktów cywilizacyjnych - oczywiście dialog ich nie rozwiąże ot tak; a jednak jest mozliwe - i wskazane - aby te wielkie spory toczyły się z jakimś głębszym backgroundem uzasadnień. Zwykle brakuje go nawet w poważnych dziennikach, a jeszcze bardziej w TV. 

Dwójka może tu odegrać swoją rolę: może transmitować, a nawet inicjować debatę "o zasadach" - choćby na pięć minut przed tym, gdy gdzie indziej będzie się dyskutowało zażarcie "o wnioskach". Gdy nieraz uczestniczyłem w tych gorących sporach, mówiliśmy sobie czasem z adwersarzami: jaka szkoda, że nie możemy tej dyskusji zacząć gdzie indziej, na innym poziomie, niejako w ukrytym łonie kultury - a nie w momencie gdy z kultury powstają masowe gesty i postawy. Trudno to robić w biegu programu telewizyjnego, w rytmie właściwego im "trybalizmu". Może więc radiowa Dwójka? Daleka od nieuniknionej szarpaniny bieżących walk - ale przecież powołana, by mówić, dlaczego ludzie są skłonni walczyć, spierać się, dyskutować, zmierzać do swych celów.

Chciałbym, żeby tak było - żeby w Dwójce w pięknym otoczeniu słów i dźwięków pieszczących słuch i duszę znalazło się wiecej wielobarwnego logosu. Jeszcze nie objąłem funkcji dyrektorsko-redaktorskiej, jeszcze muszę mieć trochę czasu na rozejrzenie się w realiach i w użyciu potencjałów - ale chcę Dwójki, która zamiast uciekać zupełnie na estetyczny Olimp ze strachu przed miałkością społecznej Agory, ma odwagę podnosić głos nawet tak, aby docierał on do cywilizacyjnego Areopagu. Dwójki, która stara się być wierna swej misji: być głosem słowa, kanonu, klasyki - dla dzisiejszego życia.

czwartek, 18 grudnia 2008

Zabijanie Adwentu

Od kilku lat w tym czasie przez media przechodzi fala zgoła rytualnych moralizmów na temat: czy komercja nie zabija nam świąt? czy promocje w supermarketach nie desakralizują Bożego Narodzenia? Te moralizatorskie kwestie są rozwiązywane zwykle czymś w rodzaju bezsilnego rozłożenia rąk ("takie mamy czasy!"), a potem jeszcze jedni powiadają, że po prostu "zmienia się sposób świętowania", a drudzy wrzucają dawkę uspokojenia: zawsze przecież można przeżyć święta "po Bożemu", czyli... hmmm... jak w ciepłych reklamach Plusa czy jakiejś kawy: w gronie rodziny, przy choince, śpiewając kolędy...

Ale ja nie o tym. Mnie chodzi o Adwent. Oczywiście i on jest ofiarą hipermarketowych santaclausów - ale nie tylko. W jego zabijanie włączają się, i to od dawna, także ludzie wyrzekający na komercję - a to w ten sposób, że przez Adwent przetaczają się "tradycyjne" Jasełka, opłatki, nie mówiąc już o emocjonujących aktywnościach w strefie św. Mikołaja. W ostatnim czasie obserwuję nawet swoisty front kontrofensywy kulturowej, której szlachetni organizatorzy jakby uwzięli się wypędzić celebracje komercyjne przy pomocy celebracji zakorzenionych. Jest to zderzenie dwóch wizji kultury Bożonarodzeniowej - i sekundowałbym oczywiście "tradycjonalistom", gdyby nie fakt, że w tej walce rozdeptuje się Adwent.

Adwent nie ma już swoich możnych obrońców. Odkąd w Kościele rozpozwszechnia się formuła o "radosnym oczekiwaniu", zmniejsza się nasza szansa na przeżywanie Adwentu jako "uważnego oczekiwania". I w tym kontekście oczywiście słynna "golonka w Wigilię" to raczej odkrycie "nowych form radości", a nie wywrócenie na opak samej idei wigilii jako takiej.

I tak to będąc ojcem dzieci uczęszczających do szkół i należących do harcerstwa, mam już za sobą lub za moment przed sobą kolejne jasełka, Mikołajowe prezenty itp. Wszystko to całkiem piękne, bez cienia "dziadka mroza" - ale nie w czas.

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Wydarzenie Roku: Nowy Ruch Liturgiczny


"Christianitas" nie przyznaje, jak dotąd, swojej dorocznej nagrody, która wskazywałaby wydarzenia, dzieła, osoby szczególnie zasłużone dla łacińskiej tradycji katolickiej w naszym kraju. To trzeba będzie zmienić - tym bardziej że jest coraz więcej inicjatyw godnych wyróżnienia. Jednak zanim taka nagroda "Christianitas" zacznie być rozdzielana, odczuwam już dziś mocną potrzebę sformułowania laudacji dzieła, które zrobiło na mnie już wielkie wrażenie - i które polecam wszystkim swoim czytelnikom jako przykład naprawdę dobrej pracy dla Sprawy.

Tak więc, drodzy Państwo, w kategorii Dzieła Szczególnie Zasłużone dla Tradycji Łacińskiej, moje własne, prywatne, osobiste wyróżnienie najwyższe otrzymuje w Roku Pańskim 2008 

serwis internetowy Nowy Ruch Liturgiczny.

Serwis NRL, tworzony pod patronatem Duszpasterstwa Tradycji Łacińskiej w Diecezji Rzeszowskiej, jest nie tylko czymś w rodzaju polskiej mutacji anglojęzycznego The New Liturgical Movement, lecz redagowanym samodzielnie instrumentem kompetentnej formacji liturgicznej i informacji o postępach ruchu odbudowy liturgii w Kościele. Myślę, że twórcy serwisu idą tą drogą, która wynika z dobrze nam znanych prac kard. Ratzingera i z nauczania Benedykta XVI. Samo określenie "nowy ruch liturgiczny" ma właśnie takie pochodzenie.

Mam poczucie, że zgrzeszyłbym zaniedbaniem, gdybym nie napisał tej noty. Co prawda od dobrych paru lat w przestrzeni realnej i wirtualnej nie brak różnych cennych inicjatyw (wspomnijmy choćby fidelitas.pl, Forum Krzyż czy katolicy.net, nie zapominając o weterance christianitas.pl), a niektóre zupełnie nowe (jak wszechstronny sanctus.pl czy serwis Instytutu Dobrego Pasterza) dają jak najlepsze nadzieje na przyszłość - to przecież przyznajmy, że właśnie młodziutki NRL staje się dla wszystkich źródłem bieżących informacji, podanych aktualnie, kompetentnie i estetycznie. Jako jeden z - za przeproszeniem - indultowych żubrów oraz redaktor "Christianitas", która postawiła w swojej agendzie właśnie "nowy ruch liturgiczny", mogę rzec, że o takich właśnie formach oddziaływania marzyło się, gdy w latach 90. startowała w Polsce "sprawa tradycji łacińskiej". Miło oglądać dzisiaj taki rozkwit!

Niedawne powstanie NRL można zresztą uważać - jak tak robię - za kolejny etap w procesie intensyfikacji tradycjonalistycznej obecności w internecie, etap już wcześniej mocno zaznaczony przez powstanie serwisu msza.net, tak bardzo pożytecznego już choćby ze względu na bogatą bazę informacyjną. Po czasach rozproszonych i cząstkowych "witryn" środowiskowych przyszedł czas serwisów będących skarbnicą wiadomości i pociechą dla wszystkich zainteresowanych.

Summa summarum, trzeba by rzec, że zapewne nie byłoby dziś tego już imponującego NRL, gdyby nie osiągnięcia wcześniejszych serwisów, z których niejeden do dziś trzyma formę.

Oczywiście takie efekty nie biorą się znikąd - potrzebują dużo solidnej pracy. Twórcom serwisu Nowy Ruch Liturgiczny należy się nasza wdzięczność, nasza modlitwa, nasze słowa otuchy w pracy - a więc ten ziemski, ludzki odblask tej prawdziwej nagrody, której w Polsce życzymy słowami "Bóg zapłać!"



piątek, 12 grudnia 2008

Kłopot z Szymonem Hołownią

Szymon Hołownia już w drugim wywiadzie wspomina, że pewien katolicki publicysta - "tylko jeden" - odmówił występowania z nim, dopóki on się udziela w programie "Mam talent". Nie czekam do trzeciego razu: wszystko wskazuje na to, że to ja jestem tym wspominanym publicystą - bo ja rzeczywiście odmówiłem przyjścia do programu Hołowni właśnie w związku z jego występami we wspomnianym programie rozrywkowym.

Jednak coś jest do sprostowania - bo wydaje mi się, że Pan Szymon źle mój message zrozumiał, zapewne z powodu jego nadmiernej lakoniczności. Otóż wcale - lub w bardzo nikłym stopniu - nie chodzi mi o sam fakt pokazywania się wyróżnianego dziennikarza katolickiego w programie wagi lekkiej. Zgniewało mnie coś innego: że decydując się na związane z tym ryzyko, Hołownia przegrywał na naszych oczach sprawę ważniejszą niż jego własny image. 

Nie chcę dyskutować o tym, czy Hołownia dobrze wypadł w roli quasi-clowna - nawet w tej roli można być świetnym. Chodzi o coś innego: o tę smutną lekcję bezradności, gdy kilkakrotnie po różnych antyreligijnych gadkach Kuby Wojewódzkiego (w tym jego stylu: "nie modlę się przed jedzeniem, bo moja mama dobrze gotuje" itp.) Hołownia potrafił jedynie topić niesmak pod przyklejonym uśmiechem prezentera. Po kilku takich zajściach miało się wrażenie, że w ogóle Hołownia jest tam głównie po to, aby Wojewódzki mógł pojeździć po katolach, tym samym przydając programowi następną nutkę transgresji.

W sumie: moim zdaniem Szymon Hołownia sam wszedł w sytuację, w której Wojewódzkiemu wolno było mówić coślina na język przyniesie - a Hołowni też, z wyjątkiem należnego odwinięcia się Wojewódzkiemu. Mówiąc zupełnie szczerze: mnie tamte gadki Wojewódzkiego aż tak bardzo nie gorszą - gorszy brak reakcji, równocześnie dowcipnej, celnej i stanowczej. Nie każdy musi być mistrzem telewizyjnej riposty (ja nim nie jestem) - ale Szymon Hołownia sam wszedł w sytuację, w której sztuka riposty była niezbędna, żeby zachować twarz.

I o to właśnie chodziło mi, Panie Szymonie, gdy postanowiłem szczerze Panu odmówić. Bez złości i bez chęci uprzykrzenia Panu życia - lecz widząc w tym jedyny wyraźny sygnał, że według mnie "coś jest nie tak". Obawiam się jednak, żę zaniedbałem dokładnego wyjaśnienia moich motywów. Teraz to uzupełniam. Dyskusja między nami na ten temat jest jak najbardziej możliwa, możę wskazana.

piątek, 5 grudnia 2008

Zobaczcie i posmakujcie





Kilka dni temu dostałem do rąk pierwszy egzemplarz długo oczekiwanej książki: albumowego wydania Ducha liturgii kard. Ratzingera. Jestem jego współredaktorem, więc powinienem być powściągliwy w ocenach tego, co nie pochodzi od samego Autora - ale nie potrafię. To cudo jest! 

Cacko: ważny tekst w dostosowanych do niego ramach. Widziałem to w różnych wersjach od miesięcy, wcześniej oczami wyobraźni - ale efekt finalny przebija nawet projekty. Genialnie proste było założenie, przyjęte przez wydawcę: pozwolić, aby ten sam logos, który przemawia przez słowa książki, przemówił w niej obrazami liturgii. Potem doszedł pomysł Filipa Łajszczaka, współredaktora: niech to będzie liturgia benedyktynów z Fontgombault, miejsca wybranego przez Autora na dyskusję o jego książce w 2001 roku. Opat udzielił zgodę na zdjęcia - a mnisi pokornie znieśli to zupełnie wyjątkowe wkroczenie z aparatem do serca służby Bożej. Wkroczył Paweł Kula, a więc ktoś z doskonałym wyczuciem tematu i ducha miejsca, no i genialny fotografik. Potem przyszło przymierzanie tekstu i obrazu - kamyczek do kamyczka w mozaice... I koniec końców - jest gotowa książka. Nie znajdziecie lepszego prezentu, mówię wam! 

Ktoś powiedział: to jest wydanie dla tych, którym nie chce się czytać, a wolą oglądać. Jedno nie wyklucza drugiego - ale to fakt, że to nowe wydanie Ducha liturgii jest "ikoniczne". Można teraz rzec: Przyjdźcie i zobaczcie, venite et videte. Videte et gustate.

Jak nic może być wszystkim

Byłem wczoraj - trzeba rzec: w nocy, bo już po północy - w Konfrontacji Doroty Gawryluk w Polsacie. Był dr Jarosz, lekarz, prof. Łuków, etyk z UW, ks. Kloch, rzecznik KEP, a ja jako "teolog" (ale jednak nie jako Milczarek). Rozmawialiśmy - o niczym. To znaczy nie, był temat jasno określony, którego wszyscy się trzymaliśmy - ale sam temat to jedno wielkie nic: "testament życia". Mówi się o nim od kilku dni, ale nadal nikt z mówiących nie wie, o czym ma mówić. Zupełnie rozumiem jednego z dziennikarzy telewizyjnych, który poza wizją powiedział mi: Bo tak szczerze to nie wiem, po co Gowin wrzucił te kilka zdań o tym "testamencie" - czy tylko po to, żebyśmy o tym teraz rozmawiali domyślając się co też miał na myśli?

Z braku laku dobra fantazja. W mediach niemal wszyscy fantazjują na temat pomysłu Gowina. Ojca chłopca, który stracił na jakiś czas przytomność, pyta się czy byłoby lepiej gdyby syn podpisał "testament" - a ojciec ze strachem, zupełnie zrozumiałym po takim pytaniu, zarzeka się, że syn nigdy czegoś takiego nie powinien podpisywać. W podtekście mamy więc przekaz taki, który zresztą zwerbalizował Marcin Król w "Dzienniku": w całej tej sprawie efektem ostatecznym będzie ułatwienie lekarzom decyzji o odłączaniu od aparatury pacjentów, którzy nie okażą się dostateczne "rokujący" lub których rodziny nie będą dość obrotne w argumentowaniu, iż ich krewniak zasługuje na wysiłki dychawicznej służby zdrowia. Obok intelektualnej estetyki obecnej w wystąpieniach Gowina istnieje właśnie ten realistyczny kontekst sprawy.

Przede wszystkim jednak nie wiemy - nie wiemy, nie wiemy, nie wiemy - co konkretnie nam się proponuje. Czy chodzi o oświadczenie, iż "w przypadku gdybym nie rokował dajcie sobie ze mną spokój" - czy może o wyjaśnienie, iż "jeśli nie będziecie w żaden sposób mogli mi pomóc w życiu, nie przeszkadzajcie mi umrzeć". To pierwsze to eutanazja, akt nieludzki - to drugie to przekreślenie tzw. uporczywej terapii, w pełni zrozumiałe. Jednak nawet w tym drugim przypadku - nie bardzo rozumiem, dlaczego tego faktycznie niepotrzebnego dręczenia umierających nie można wykluczyć jednym ruchem, zamiast gromadzić karteczki. Przecież tak czy siak decyzjębędzie musiał podjąć lekarz.

Rozmowa w programie była spokojna. Jednak zapewne gdybyśmy rozmawiali dalej, wyszłoby szydło z worka: gdy prof. Łuków mówił, iż lekarzom potrzebne jest zapoznanie się z wolą pacjenta, aby wiedzieli co mają robić - zbliżaliśmy się do perspektywy zgoła niepokojącej: lekarz jako zwolniony z instynktu moralnego i sumienia wykonawca, czasem egzekutor, "woli pacjenta". Jednych ratuje, innym "pomaga odejść". Nie wiem, czy to miał na myśli etyk z UW, ale w sumie nie zdziwiłbym się gdyby o to też chodziło. To zaś oznacza, że w praktyce przekreślamy uniwersalizm powołania lekarskiego, ten Hipokratesowy, nakazujący zawsze bronić życia. Lekarz staje się technikiem, zdolnym do manipulowania naszym organizmem w tę czy inną stronę. Brrrrrrr......

Nazwa "testament życia" pięknie brzmi - ale na razie sprawa ta przynosi same diabelskie zamieszania: gdy nie wiadomo ani co, ani kto, ani po co - nie wiadomo kto może mówić nie wiadomo co. Tylko po co? W tym sęk.

wtorek, 2 grudnia 2008

Wielki Dzień Czterdzieści i Cztery

Nadszedł. Dzisiaj wieczór promocyjny numeru pierwszego. Mimo że znam twórców "Czwórek" - z "Frondy", panie kochany, z "Frondy"! - o ich obecnym wspólnym dziele na razie nie wiem wiele, to jasne. Nawet gdy się już zna pierwszy efekt - jak zawsze w takich przypadkach dopracowany z szansą na najlepszą ocenę - trudno przewidzieć późniejszą szarą codzienność, następne numery. Tak, tak, pamiętam, jak blisko dziesięć lat temu wręczałem pewnemu tuzowi konserwatywnemu pierwszy numer "Christianitas" - a on się najpierw ceremonialnie ucieszył, a zaraz potem ujmując mnie kordialnie zapytał: "myśli pan, że to się utrzyma?" Jako redaktor nowalijki byłem tym pytaniem przygnieciony.

Habent sua fata... "i czasopisma". Dane wyjściowe pozwalają natomiast stwierdzić, że rozpocznie dziś swój żywot jawny inicjatywa temperamentna jak pierwsza "Fronda", jak ona zadziorna i rezolutna, trochę też filuterna. Zaczynają, jak trzeba, wysokim C i mocnym bum. Jeśli po tej eksplozji "napięcie będzie stopniowo rosło", "Czwórki" będą ważną podporą w nadchodzących dniach, będących, jak się zdaje, przez jakiś czas dniami smuty i zastoju w skali makro. 

Tego im szczerze życzę - sobie życząc wielu dobrych lektur w "Czwórkach"!

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Sposób na życie (3)

Wojciech Bąk - był taki poeta: zaczął obiecująco dla wszystkich, potem zawiódł salon skamandrycki swoim katolicyzmem ("to już nie poziom"), no a następnie, już po wojnie źle skończył. Gdy w latach 80. ukazał się spory wybór jego poezji, mocno weń wszedłem, w ramach swoich ówczesnych przechadzek po nieznanym ogrodzie tzw. literatury katolickiej. 

Bąk ma m.in. taką patetyczną modlitwę Zamień Twe oczy, która, jak miód pszczoły, przyciąga entuzjazm niektórych patetycznych dusz - jest w jej kulminacji prośba, aby "okrutny, miłowany Bóg" gdy tylko uzna służbę człowieka za spełnioną bądź już po prostu niepotrzebną, "rzucił na śmieci" taki stępiony "miecz". "Jak zawsze rzucasz serca sług..."

Odłożmy na bok literacką moc i niemoc tej poetyckiej frazy: w jej środku jest prawda - celowo wyostrzona do granic wytrzymałości, coś z ofiary Abrahama - prawda, z którą trzeba się mierzyć od początku każdej pracy "w imię Boże" - i od której zwycięstwa zależy sens tej pracy, wytrwanie w niej, być może pewien aspekt jej skuteczności. "On ma wzrastać, a ja się umniejszać" - pięknie brzmi, prawda? Bąk mówi to samo, ale chciałby to przenieść w konteksty rycerskiego etosu "oddania życia za Sprawę".  Prowadzi każdego "rycerza" do zgody na to, iż ma się umniejszyć totalnie i skutecznie - kiedyś lub może i w tej chwili, a może właśnie w momencie gdy zdawało się, iż będzie czas na świętowanie zwycięstwa w przyjaznym gronie.

Czy jednak mamy prawo prowokować Boga tym mówieniem Mu o Jego "okrucieństwie"? Oto jest ten skraj tajemnicy, w którą wszedł nasz Przewodnik, tak wewnętrznie Boski i tak nieodwracalnie ludzki: Eli, Eli, lema sabahtani! Bąk poszedł tą drogą w swym poetyckim ujęciu tej sprawy. Ja to odczytuję jak radykalizm ksiąg karmelitańskich, albo jak mocne frazy "rycerskie" tradycji ignacjańskiej. Zawsze to do mnie mocno przemawiało.

Jednak ile razy trzeba sobie przypominać o prawdzie tych wszystkich słów - ile razy, aby o niej nie zapomnieć wtedy, gdy są naprawdę potrzebne, jeśli są? W szkole Karmelu mówi się o tym etapie bliskości z Bogiem, w którym uzyskał On w duszy pełną zgodę na wszystkie Swoje wyroki - ale jeszcze nie wytworzył w umyśle człowieka jasności widzenia, że tak będzie lepiej rzeczywiście, także dla człowieka. Ekstaza zgody na śmierć odbiegła od naturalnego, wszczepionego przez Stwórcę, szukania szczęścia: wola zgadza się na "przybijanie","unieruchamianie", "unicestwianie" - a rozum jeszcze nie ma siły oczyścić tej zgody z rdzy nieeleganckiego, ostentacyjnego doloryzmu. To wysoka tama - spiętrzenie w gotowości na Krzyż musi być wysokie, choć potem ma się okazać, że zebrane wody popłyną drogą życia, nowego życia. Vidi aquam.

Zanim jednak to nastąpi, nie ma innego wyjścia, innego przejścia: trzeba znaleźć się zwycięsko w koszmarze, który Pan pozwala roztoczyć Swemu przeciwnikowi dla naszej próby. Wewnątrz tego koszmaru ma nastąpić owo zbawienne "cyk": wola ludzka ma wrócić w staw Bożej woli, wcześniej wybita grzechem.

Ma rację Bąk, jego myśl jest wierna Wcieleniu i łasce uczestnictwa w Krzyżu. Czy jego życie poszło za tą modlitwą? Requiescat.

środa, 19 listopada 2008

BIBLIO: wstępniak numeru 39 "Christianitas"


Od jakiegoś czasu dostępny jest numer 39 "Christianitas" - a w nim m.in. wstępniak:


Zachęcam do lektury zwłaszcza wszystkich tradycjonalistów - bo w artykule chodzi o integralność naszej postawy.

wtorek, 18 listopada 2008

"Nowe pokolenie katolików zaangażowanych w politykę"

O ile się nie mylę, akurat to zdanie Benedykta XVI z jego niedawnego przemówienia do Papieskiej Rady ds. Świeckich przeszło u nas jakby niezauważone (zobaczcie w depeszy polskiej sekcji Radia Watykańskiego - i spróbujcie tam to znaleźć!) - a przecież jest godne uwagi:
W sposób szczególny potwierdzam konieczność i pilność formacji ewangelicznej i towarzyszenia duszpasterskiego dla nowego pokolenia katolików zaangażowanych w politykę - aby byli spójni z wyznawaną wiarą, mieli moralny rygor, zdolność sądu w dziedzinie kultury, kompetencję zawodową i pasję służenia dobru wspólnemu.
Od kilku dni o tym fragmencie przesłania papieskiego pisze się na czołówkach serwisów. Ale u nas nie...
W tymże kontekście papieskiego nauczania zachęcam do lektury mojego wstępniaka z ostatniego numeru - Integryzm i integralność.

poniedziałek, 17 listopada 2008

Z otchłani "klerykalizmu"


Trafiłem właśnie na taki tekst:

Położenie Kościoła, naszkicowane przez wczorajszych referentów nie jest rozpaczliwe, ale jest poważne. Skonstatowaliśmy, że straciliśmy inteligencję i wielkie masy robotnicze a poczynamy tracić lud wiejski. Cofamy się ustawicznie pod naporem wrogów, a cofamy się dlatego wśród wysiłków defensywnych, że nie zdołaliśmy zorganizować kontrakcji, nie umieliśmy przejść do ofensywy i do zdobywania utraconych pozycji.

Po części sami nie zdawaliśmy sobie sprawy z rzeczywistego stanu rzeczy. Nieraz łudziły nas objawy pobożności tłumów i wmawialiśmy w siebie, że to chwilowe prądy, że więc nie ma co się silić na walkę z nimi. Gdzie zaś próbowano ofensywy, gdzie chcieliśmy uszanować pozycje wysunięte, gdy przystępowaliśmy do formowania batalionów szturmowych zwłaszcza w formie Akcji Katolickiej i prasy, doznawaliśmy bardzo często niepowodzenia z powodu braku oficerów. Nie brak żołnierzy, chętnych do walki. Wielu świeckich zdaje sobie sprawę z położenia Kościoła i zgłaszają się do walki o krzyż Chrystusowy. Chcą np. iść do boju całe legiony akademików, czekając na hasło bojowe, na krucjatę, a my z bólem serca tak często zwlekać musimy, bo dla tych chętnych mas nie mamy zdolnego oficera, nie mamy przygotowanego do walki ofensywnej kapłana. Jeszcze go mieć możemy do wojny pozycyjnej i obronnej, w której się dalej cofać będziemy, ale na wielką kampanię zdobywczą z dzisiejszym naszym klerem wyruszyć nie możemy.

Problem odrodzenia religijnego w kraju należy zatem sprowadzić w pierwszym rzędzie do zagadnienia kleru. Nie uda tam się żadna reforma kościelna, jeżeli nie zreformujemy kleru.

Wczorajszy referat i koreferat wyświetliły jaskrawo ujemne strony duchowieństwa. Sprowadzam je do następujących punktów: l) Duchowieństwa jest za mało; 2) Duchowieństwo jest niedostatecznie wykształcone; 3) Duchowieństwo nie rozumie swego zadania, nie umie skonstruować łączności swej z ludem, nie jest przygotowane do nowoczesnej akcji duszpasterskiej; 4) Duchowieństwo nie jest wyrobione wewnętrznie; 5) Duchowieństwo nie ma ducha gorliwości i poświęcenia, żyje tylko dla siebie i rodziny, którą się obarcza; 6) Duchowieństwo nie ma inicjatywy i aktywności i za mało pracuje.

Koniec, kropka. To kard. Hlond, w referacie wygłoszonym na Konferencji Episkopatu Polski w 1928 roku. Ciekawe, czy dzisiaj ktoś byłby w stanie mówić tak wprost?...

No ale przecież to wtedy były te ciężkie czasy Kościoła - a teraz jest dobrze, coraz lepiej, prawda? Czasy Kościoła klerykalnego mamy na szczęście za sobą, nieprawdaż?

Sposób na życie (2)

Mnóstwo było ognisk harcerskich w moim życiu - i dlatego też mnóstwo pieśni śpiewanych z innymi w ogniskowym ciemnoblasku. Jednak jaka to nie byłaby pora czy okazja, gdy kolejka życzeń doszła do mnie, zawsze sobie życzyłem "Biedy", piosenkę pełną nadziei i dającą okazję do żartów. 

Choć biedy dwieeee, nasza wszak młodość jeeeeeeest!
Nie martwmy sięeeeeeeeeee, bo to życia nie kreeeeeees! Etc.

Trudno sobie wyobrazić, by to było lekarstwo na jakieś rzeczywiście poważne biedy, gdyby przychodziły. Ale to nie lekarstwo, to raczej profilaktyka nadziei. W rdzeniu harcerstwa tkwi skautowe "skaut śmieje się i gwiżdże nawet w najgorszej sytuacji". 

U nas, w Polsce jest to zdradliwa postawa: za dużo bywało "najgorszych sytuacji", za dużo było ofiar - więc gdy "skaut śmieje się i gwiżdże", zaraz może dostać w twarz od martyrologów albo zostać przywołany do porządku przez strażników naszej beznadziei - albo, co w sumie może najgorsze, dokooptowany przez gombowiczystów. Nawet w harcerstwie już w latach 30. - świadkiem hm. Janusz Kuliński, którego broszurę wznowilismy w drugim obiegu w latach 80. - narzucił się czemuś styl uroczystego ponuractwa. Coś jakby Gondor. 

Ale i pojedynczy człowiek, i całe narody, żyją dzięki nadziei: przeskakując od słabiutkich ludzkich pociech do nadziei, która zawieść nie może. To droga od "nasza wszak młodość jest - nie martwmy się" do "przystąpię do Boga, który uwesela młodość moją".

sobota, 15 listopada 2008

TW Nierzeczywisty

Mamy sprawę TW "Filozofa", zidentyfikowanego jako abp Józef Życiński. Istnienie TW "Filozofa" jest nam znane już od dawna - a jego przyrodzona tożsamość została opisana właśnie teraz.

Czy będzie z tego afera? Chyba nie. Poprzednie - nigdy nie wyjaśnione do końca, nigdy nie opisane przez samych zainteresowanych w wyraźniejszych kategoriach sumienia i wyrazistych gestach odpowiedzialności przekraczającej sądowe standardy - zdemoralizowały nas wszystkich. Już się zgodziliśmy: najpierw, że w naszym Episkopacie jest "kilkanaście przypadków z problemami" - a teraz już i na to, że każdy z tych przypadków to "żaden problem".

Scenariusz jest zawsze ten sam. Teraz też: kanclerz kurii lubelskiej wyjaśnia, że "zarejestrowanie kogoś przez SB wcale nie oznacza rzeczywistej współpracy". To zdanie jest logiczne i dorzeczne - a jednak ja jakoś już dzisiaj mam siłę tylko na podsumowanie go taką złośliwą anegdotą: za czasów Franciszka Józefa byli na dworze wiedeńskim "tajni radcy nierzeczywiści" - cóż przeszkadza, żeby tak samo "nierzeczywistymi" byli przynajmniej niektórzy tajni współpracownicy SB, jeśli nie wszyscy? Co prawda to pierwsze to był zaszczyt, a to drugie to niehonor, a jednak co nierzeczywistość to nierzeczywistość: jednych umniejsza, a drugich ratuje.

A tak szerzej: czy nas wszystkich ma uratować nierzeczywistość?

W Katowicach o teologii politycznej

Byłem wczoraj uczestnikiem konferencji zorganizowanej na Uniwersytecie Śląskim wspólnie przez Komitet Nauk Teologicznych PAN i Polskie Towarzystwo Teologiczne - na temat: Czy w Polsce istnieje teologia polityczna?

Temat pasjonujący, czyż nie? Wybrałem się tam z wykładem o tym, czy polska filozofia potrafi być "służebnicą teologii politycznej". W sumie mówiłem o próbach budowania filozofii politycznej - realistycznej i chrześcijańskiej - na początku lat 90. przez Mieczysława Gogacza i o. M. A. Krąpca. Treści wykładu nie będę opisywał dokładniej - gdy będzie opublikowany, zasygnalizuję to tutaj. Mówiąc krótko: zwracałem uwagę, w jak dużym stopniu obaj mistrzowie tomizmu - w tym mój własny mistrz filozoficzny - znajdowali się na skrzyżowaniu rdzennej tradycji tomistycznej i "skrętu maritainowskiego". Być może jeszcze ważniejsze jest ich pójście - tutaj już pod naciskiem utrwalonej lektury Tomasza - w kierunku głównie moralizującego widzenia polityki (przy czym jest to oczywiście moralizm z fundamentem metafizycznym). Potrzeby filozofującej "fizyki politycznej" nie odczuwano.

Gdy przeglądałem niedawno, w związku z przygotowywaniem wykładu, książkę "polityczną" prof. Gogacza (Mądrość buduje państwo), uświadomiłem sobie, że jej warstwą najciekawszą jest osadzenie wykładu teoretycznego - w którym Autor czuje się najlepiej - w "konstrukcji dramatycznej" konfliktu między Christianitas i Rewolucją Francuską. U Gogacza jest to jakby archetyp wszystkich europejskich konfliktów współczesnych - jak u większości konserwatystów.(Co ciekawe, książka Gogacza powstawała na krótko przed tym, jak Jarosław Kaczyński w wywiadzie-rzece wygłosił diagnozę, iż z Markiem Jurkiem różni go stsounek do Rewolucji Francuskiej... Hmmm, i tak zostało, n'est-ce pas?). Gogacz jest egzystencjalnie bardzo solidarny z kulturą christianitas - za to w precyzującym wykładzie teoretycznym, projektującym "właściwą politykę", często jest bardzo blisko Maritaina i jego wizji chadeckich.

Wracając do sympozjum katowickiego. Z tego, co się naczytałem lub nasłuchałem, wnoszę, że droga do polskiej teologii politycznej jest jeszcze daleka. Jesteśmy w sytuacji, gdy formułowane są ciekawe myśli albo rejestrowane ważne elementy tradycji - ale to na pewno nie synteza.

Najczęściej widzianym gestem teologa rozważającego politykę jest gest moralizatorskiego roszczenia - roszczenia sprawiedliwości. Niestety zwykle dość teatralny - bo jakoś nie czuje się w tym realizmu "mowy prorockiej", powstającego na gruncie przekonania, że także w polityce rozstrzygają się sprawy życia wiecznego. Tymczasem teolog zwykle nie traktuje polityki jako rzeczywistości, traktuje ją wyłącznie jako matrix - i czasami decyduje się w tym matrixie "zagrać" jako moralista. Jednak czuje się w tym właśnie teatralizację (bo inaczej trzeba by po prostu uznać, że jest to skrajny idealizm marzenia, aby polityka toczyła się w sposób "apolityczny").

To zresztą nie jedyna postawa. Poza teatralnym gestem roszczenia mamy jeszcze fałszywy realizm pragmatyków - o którym mówił w orędziu pokojowym z 2007 Benedykt XVI. To typowa postawa politycznych chadeków. Chętnie demaskują teatralizm "proroków" - albo dla odmiany drapują ich w szaty fundamentalistów, integrystów. Dla "pragmatyków" czymś najbardziej niemoralnym jest bezkompromisowość, dyskwalifikująca w polityce jako "sztuce kompromisu". W tej logice postawa św. Tomasza More'a musi być nie do przyjęcia - lecz to on został ogłoszony przez Jana Pawła II patronem polityków... Taki patronat to nie tylko orientacja dewocyjna duszpasterstwa polityków, lecz także drogowskaz dla poprawnej teologii politycznej, nieprawdaż?

Poprawna teologia polityczna musiałaby przekroczyć zarówno abstrakcyjny moralizm, jak i fałszywy "realizm". W obu tych postawach jest jakieś umniejszenie polityki. Prawdziwa teologia polityczna musiałaby pozostać wierna zasadzie, że polityka to nie jest sfera, do której się wkracza, by wygłosić taki czy inny postulat (lub oświadczenie poselskie!) albo ubić taki czy inny interes - lecz że jest to sfera naturalna, chciana przez Stwórcę, w której Bóg potrzebuje "zdrowego powietrza" dobrych praw, aby zbawiać ludzi.

czwartek, 13 listopada 2008

Polityka alternatywna 1988-89

Polityka alternatywna polega też na tym, że ćwiczysz się w tym, aby nie traktować wydarzeń zależnych od ludzkich decyzji jak koniecznych zjawisk naturalnych - rozpoznajesz matrixową strukturę tego, co "musiało się tak zdarzyć". 

Ostatnio spędziłem kilka godzin na mówieniu do kamery o ostatnich dwudziestu latach (to na potrzeby filmu o Polsce niepodległej). Tym razem w zasadzie po raz pierwszy stanąłem wobec pytania: czy Kościół mógł się zachować inaczej w drugiej połowie lat 80.? 

Przypomnijmy sobie dane tamtego czasu. Był trójkąt czynników zmiany: czerwona władza, Kościół i opozycja solidarnościowa (w swej "głowie" spersonifikowana następująco: Wałęsa, Bujak, Geremek, Kuroń, Michnik...). Narracja zwycięstwa brzmi tak, że w sprzyjającej koniunkturze międzynarodowej (Reagan!) władza poczuła się zmuszona cofnąć pod naciskiem opozycji, której sekundował Kościół. Podstawową prawda tej narracji jest od kilku lat uzupełniana naszą wiedzą o tym, jak część obozu władzy projektowała te wydarzenia, aby osiągnąć jak najkorzystniejszą dla siebie "transformację". Ta uzupełniająca perspektywa pozwala na pójście krok dalej, z pytaniem: czy to, co się rzeczywiście wydarzyło w wypadkowej "ich" planów transformacji i "naszych" pragnień niepodległości, było wyborem jedynym możliwym, albo jedynym rozważanym projektem wyjścia z pata lat 80.? 

Myślę, że nie - i że o tym, co się ostatecznie stało (w którą stronę poszły wydarzenia), zdecydował faktycznie Kościół, czytaj: Jan Paweł II. Obstawiam, że pierwszym pomysłem władzy było dogadanie się z Kościołem na zasadzie: Kościół odwraca się od wspomnianej czołówki Solidarności, ale w zamian otrzymuje możliwość patronowania jakiejś partii chadeckiej lub chrześcijańsko-narodowej - i staje się partnerem porozumienia tworzącego nowy ład. Jeśli moje domysły są słuszne, wygląda na to, że do takiego rozwiązania byłby gotowy Prymas (jego wypowiedzi o "końcu Solidarności", bliskość prof. Macieja Giertycha wyznaczonego szefem prymasowskiej rady społecznej, swoją drogą także eksperymenty z "Dziekanią"...). I jeśli Kościół w Polsce odmówił propozycjom ugody bezpośrednio na linii Kościół-władza, to zrobił to pod wpływem (głównie) Papieża. 

To była różnica dwóch koncepcji. Ta papieska kładła nacisk na solidarność Kościoła z opozycją, nawet wtedy gdy kierowali nią ludzie, których można było podejrzewać, że zrobią to co faktycznie zrobili jakiś czas później: że po dogadaniu się z komunistami odwrócą się od Kościoła. Sądzę, że na początku komuniści woleli się umówić z Kościołem - ale gdy Kościół odmówił, nolens volens zdecydowali się dotrzeć do przywódców opozycji solidarnościowej, w sumie - do korowców. Dzięki Kościołowi dotarli, spotkali się, negocjowali - i umówili się z tą częścią opozycji, którą wcześniej pragnęli wyeliminować. 

Gdy ugoda nastąpiła, Kościół nie był już specjalnie potrzebny - ani jako parasol dla opozycji, ani jako przyzwoitka przy rozmowach. Rozpoczęła się jakby nowa epoka: "wojna religijna" liberałów nadwiślańskich z Kościołem, a równocześnie przedziwne odwrócenie sympatii: antydekomunizacyjna "gruba kreska", "Wyborcza" roztoczyła parasol bezpieczeństwa nad Jaruzelskim i Kiszczakiem.  Czyli sztama na linii michnikowszczyzna - postkomuniści, a "klerykałowie" wyrzuceni w ciemności zewnętrzne.

Tę dalszą historię już znamy. Wróćmy jednak do alternatywy. Czy mogło być inaczej? A konkretniej: czy Kościół mógł popchnąć historię inaczej? Jedynie pod warunkiem, gdyby zaryzykował bardziej - gdyby zechciał być nie świadkiem porozumienia, lecz jego stroną. Wtedy jednak złamane zostałyby "pryncypia posoborowe", koncepcja "niemieszania się" do polityki, rezygnacji z "sojuszu ołtarza z tronem". Ale czy nie zostały złamane i tak, tylko inaczej? W sytuacji magdalenkowo-okrągłostołowej Kościół zdecydował się na rolę taką, w której brał na siebie ryzyko bycia "współtwórcą" tego porozumienia - za to wyrzekał się istotnego wpływu na kształt Rzeczypospolitej. Episkopat wystartował z "katolickimi postulatami konstytucyjnymi" dopiero wtedy, gdy nie miał już "muskułów" wpływu. Natomiast jeśli chodzi o "sojusz ołtarza z tronem" - to przecież przez całą III RP ciągnie się ta smutna tradycja "wewnątrzsystemowości" całego szeregu hierarchów (abp Gocłowski i abp Życiński to postaci emblematyczne dla tej "unii"). W ten to sposób Kościół w Polsce tracił tak czy siak swoją cnotę, ale czynił to prawie zawsze "honorowo", zawsze dumny, że zarzuty wpływania Kościoła na ustrój państwa są "zupełnie bezpodstawne". 

Zapytajmy jeszcze raz: czy Kościół mógł zagrać inaczej? Teoretycznie - tak. Tylko, że trochę strach pomyśleć, czy nie zostałby szybko ograny. Niezależnie od wszystkich bardziej lub mniej rozsądnych obliczeń, "serce" narodu biło wtedy w Solidarności. Kościół musiałby stać się czymś więcej niż parasolem tego ruchu - musiałby przejąć jego aktywa dla nowej struktury. Czy jednak komuniści nie okazaliby się sprytniejsi od mało obrotnych "katoli"? Czy nie nacisnęliby wszystkich dostępnych klawiszy agentury i ośrodków wpływu, żeby spacyfikować tę ewentualną "chadecję" z Benderem, Siłą-Nowickim itp.? Jakoś nie mam siły, żeby powiedzieć, że to poszłoby dobrze - ale być może jestem małoduszny. No może gdyby żył Prymas Wyszyński...

Jestem natomiast przekonany, że Jan Paweł II chciał inaczej, w sumie tak, jak się wydarzyło - a potem z innymi ludźmi Kościoła był batrdzo zaskoczony, że niepodległościowe "kochajmy się" jednak się skończyło szybko. Pielgrzymka 1991 była szokiem także dla niego.

Na tym polega polityka alternatywna, że nic już nie sprawdzimy. Było jak było. Lepszy żywy wróbel niż martwy lew. A nikt nie zaręczy, że zrodziłby się lew.

Ale alternatywy warto ćwiczyć ex post. Relatywizują "konieczny bieg historii".


środa, 12 listopada 2008

Po co ta hucpa?

We wczorajsze Święto Niepodległości Warszawa pełna ludzi, atmosfera naprawdę świąteczna - inna zarówno w stosunku do czasu gdy była w nim gorycz opozycji "za komuny", jak i względem charakterystycznego dla lat 90. zapomnienia o historii. 

Byliśmy w Muzeum Niepodległości na koncercie-śpiewance prowadzonej przez Jacka Kowalskiego i zespół. Co się naśpiewaliśmy! Ostatnio tyle tych historycznych pieśni śpiewałem chyba na ogniskach harcerskich w latach 80. Jacek jak zwykle świetny w swoim komentarzu. Pieśni i piosenki najróżniejszych frontów i środowisk. Publiczność na stojąco przy Warszawiance, Rocie - i Pierwszej Brygadzie. 

W tym ostatnim przypadku poczułem się trochę "przycisnięty do muru" w swej endeckiej przeszłości. Owszem, jestem dziś gotów śpiewać Brygadę z szacunkiem i wdzięcznością dla ludzi, o których tam mowa, nawet ze zrozumieniem dla opowiadanego w niej wściekłego rozczarowania dla bierności Narodu. A jednak gdy niektórzy ludzie zaczęli na dźwięk Legionów wstawać, pociągając resztę - poczułem opór. "Były czasy gdy za to szło się do kicia"  - szepnęła mi pewna pani... 

...a mnie wtedy mignęła w głowie odpowiedź zbyt gorzka, dziś niezrozumiała i gorsząca: "Były też niestety czasy, gdy za nie wstanie na dźwięk Brygady brało się w pysk lub było się wyrzucanym ze szkoły". Ja o tym wiem, znam te fakty (choćby te "platerki", które wyrzucono ze szkoły i wysłano w świat z "wilczym biletem" - znana sprawa). Czy powinny one mieć dzisiaj znaczenie?

Kilka lat temu straciłem chęć na takie przerzucanie się historycznymi casusami, a topór historycznego sporu uznałem za łatwiejszy do zakopania... Niestety: kilka dni temu mieliśmy w Brwinowie uroczystość odsłonięcia odnowionego obelisku Marszałka Piłsudskiego - było to obchodzone jako antycypacja Dni Niepodległości. Byli biskupi, przedstawiciele władz Rzplitej, lokalni notable, kompania reprezentacyjmna, orkiestra - no i my, mieszkańcy, w podniosłych nastrojach. Odczytywano apel poległych - na tle zastępów bezimiennych najważniejszy był w nim Marszałek... potem doszedł Paderewski, Korfanty, Witos, Daszyński... i koniec! Milczenie o Dmowskim - a więc też o polskim Pomorzu, o zwycięskiej Wielkopolsce? O potężnej pracy obywatelskiej wokół Ligi Narodowej? O narodowym przebudzeniu ludu?... Po prostu dlatego, żeby mocniej zabłysł geniusz Komendanta?

Smutne jest takie dzielenie polskiej historii. Są już Legiony jako główna pieśń Wojska Polskiego (cho Legionów nie było tak dużo jak Błękitnej Armii czy powstańców wielkopolskich...). Jest Marszałek jako sprawca zwycięstwa 1920 (mimo znanych okoliczności jego utraty ducha w przeddzień...). To wzystko jest jakoś do przyjęcia. Dlaczego jednak rozrost tej tradycji ma się odbywać kosztem innej, na pewno co najmniej równie zasłużonej?

czwartek, 6 listopada 2008

MEMO7: Pamiętne rekolekcje

Są i takie Msze, których nie chciałbym już pamiętać: culpa rubet vultus meum. Gdy moja żona zapoznała się z ostatnim wpisem, o Mszach gregoriańskich (na których bywaliśmy razem), zaraz przypomniała mi zupełnie inną historię. Pamiętasz tamte Msze na naszych "rekolekcjach tomistycznych" w latach 90. - zapytała. - Najpierw zdziwiłam się, że wy sami sobie wybieracie czytania z Pisma. A potem przyszedł ten widok niebotycznie wysokiego księdza, naszego przyjaciela, pochylającego się nad obskurnym biureczkiem, które przykryte obrusem udawało ołtarz tej celebry na plebanii... Czy to pamiętasz?

Tak, pamiętam to, choć nie chcę pamiętać. Przedziwny mix liturgiczny oddawał dobrze rozchodzenie się dróg tych z nas, którzy osiedli na dobre w praktyce "Mszy w małych grupach", oraz tych, którzy wyruszyli na poszukiwanie tradycji. Ci drudzy... stanęliśmy w przejściu: możliwość wybierania czytań wykorzystaliśmy, żeby w nowej Mszy użyć czytań ze starej (a potem słyszało się pochwały, że czytania były "tak dobrze dobrane przez pana"); na naszą prośbę ksiądz odmawiał zawsze Kanon rzymski, w całości. I na tym był koniec wytrzymałości naszych przyjaciół: nie dało się ustawić krzyża na ołtarzu (stole?), o celebracji orientowanej nawet mowy by nie było - bo to był lefebryzm i już! Wystarczyło kiedyś, że Mszę - z pomocą bardziej pryncypialnego kapłana - przenieśliśmy do kościoła; od razu podniosły się głosy, że "w salce czuliśmy się bardziej wspólnotą". 

Na samym dnie jest też wspomnienie, któremu nie da się zgubić moja żona: że w owej przytulnej salce z powodu sztucznego tłoku naszego rekolekcyjnego tłumku przy Komunii księdzu wysypały się konsekrowane Hostie... Pobożny ksiądz przykucnął, Hostie pozbierał, Komunia ruszyła dalej. "Nic się nie stało"? A my zadawaliśmy sobie to nieznośne pytanie: czemu dawniej umyto by to miejsce dokładnie poświęconymi olejami, a potem oleje te spalono? Lex credendi, Kyrie eleison!  

niedziela, 2 listopada 2008

Brideshead betrayed

Widziałem nową ekranizację Brideshead revisited, kinową. Niestety złe zapowiedzi się potwierdziły: ten film jest zupełnie nową konstrukcją ideową, tylko zbudowaną z akcji powieści Evelyna Waugh. Interesujące, w jaki sposób zmieniono przekaz tego utworu. 

Pierwsze wrażenie: w stosunku do książki i do serialu wszystko jest teraz narysowane mocniej i grubiej: Sebastian nie jest już uroczy, lecz od początku jest mniej błyszczącą wersją Anthony'ego Blanche - bo homoseksualizm ma być tu dosłowny i bez niedopowiedzeń. To jednak może nie jest najgorsze - po prostu wybrano mocniejsze barwy, wulgarniejsze. 

Gorzej jest z innym wątkiem - katolicyzmem Flyte'ów - który również jest narysowany grubiej, lecz podlega także dewastującej prymitywizacji. Odnosi się wrażenie, że mamy tu to i tylko to, co jest w stanie uchwycić z katolicyzmu ktoś bardzo od niego odległy i lekceważący to, co o swojej wierze mają do powiedzenia sami katolicy. 

Być może jest to film dla Kuby Wojewódzkiego? Znajdują się w nim wszystkie klisze na temat stłumień wytwarzanych przez rzymską wiarę - w połączeniu z psychologią "zachowania własnej tożsamości". Niezależnie kto komu przyzna rację co do treści bycia katolikiem - każdy musi się zgodzić, że akurat tu film jest odwróceniem przesłania książki: w finale książki eksploduje odkrycie bliskości Boga - w finale filmu tryumfuje poczucie winy, typowa katolicka choroba. 

Nie wyobrażam sobie jak można byłoby mocniej przestawić drogowskazy w tej narracji - i nie mogę nie zapytać jak daleko wolno dokonywać takich zabiegów na dziele, które akurat w tej warstwie było przez Autora przemyślane gruntownie i zupełnie inaczej niż chcą autorzy filmu. Nie brak zresztą po prostu paskudnych przekłamań - jakichś idiotycznych zdań w kwestiach bohaterów. To przy pomocy takich zabiegów rodzina Flyte'ów staje się czymś w rodzaju upiornej rodziny Addamsów: pozostawiono i wzmocniono wszystko co katolik Waugh wydobył odważnie jako małość, śmieszność, dwuznaczność postaw portretowanych katolików - natomiast odjęto całą tajemnicę, misterium ich "inności". Poczucie winy - ot i wszystko, droga publiczności!  

piątek, 31 października 2008

Rozbiór endecji

Udział w niedawnej konferencji IPN na temat środowisk endeckich w PRL był nie tylko chwilą rewizyty własnej młodości szkolnej i studenckiej, ale - ponieważ czas płynie, a my z nim - przede wszystkim okazją do zobaczenia, co się z endecją stało.

To, co miałem tam przed oczami, nazwałbym "rozbiorem endecji". To zaś oznacza dwa fakty na raz: że czegoś takiego jak wielka, klasyczna endecja nie ma już - ca n'existe plus; a po drugie: że to, co endecją historyczną było, zostało dziś zajęte i przejęte przez inne, o wiele bardziej partykularne wizje.

Oczywiście wśród "zaborców" nie równe są prawa do przywłaszczania sztandarów narodowców. Co by nie mówić, istnieje tu zasada praw nabytych - i z tej perspektywy z pewnością "Myśl Polska", nawet ta dzisiejsza, ma swe prawa do znaku towarowego "endecja" i pewne oczywiste podobieństwo genetyczno-rodowe do dziedzictwa dawniejszej tradycji. O takich prawach czy pokrewieństwie nie można już natomiast mówić w przypadku Antoniego Macierewicza i "Głosu", chociaż na konferencji tak to wyglądało, jakby część KORu to była kontynuacja obozu narodowego (wolne żarty!). 

Gdy przyglądałem się dyskusji panelowej, zdominowanej bardzo retoryczną konfrontacją między prof. Maciejem Giertychem i min. Antonim Macierewiczem - pomyślałem właśnie to: że tamto dziedzictwo utknęło gdzieś w krwiobiegu polskiej myśli, i już nie krąży po nim jako ożywiający pokarm. Propozycja obecnego przy stole Marka Jurka - żeby niezależnie od pomyłek endeckich w końcu PRLu zastanowić się nad polityczną operatywnością tej szkoły ideowo-politycznej dzisiaj, w perspektywie wyboru między orientacją "transatlantycką" i "cizatlantycką" - utonęła bez echa w burzliwych sporach o to, czy mamy być pro- czy antyrosyjscy, no i oczywiście "kto rządzi Ameryką". Przy stole liczyła się konkurencja "kto miał rację", kto był/jest bardziej endekiem, a nie dyskusja co można zrobić dla Polski. 

Wielki obóz polityczny - kiedyś tytan "obrony czynnej" i odkrywca syntezy "nacjonalizmu chrześcijańskiego" - przechodzi definitywnie do historii. I tylko nie jest jeszcze pewne, w jakim stylu.

MEMO6: Msze gregoriańskie na Krakowskim

Tym razem będzie o wielu Mszach - ale takich, po których zostało mi wspomnienie łączne, rozmyte co do konkretów tej czy innej daty. 

To były Msze odprawiane w każdy czwartek w kościele pokarmelickim na Krakowskim Przedmieściu. Przełom lat 80. i 90.  bardzo mocno mi się z nimi kojarzy - tydzień w tydzień śpiewałem tam chorał w utworzonej właśnie świeckiej scholi prowadzonej przez ks. Kądzielę. 

Zbiegają się w związku z tym dwa nurty wrażeń. Pierwszy to pamięć o potężnym wpływie formacyjnym śpiewu gregoriańskiego: jeśli ktoś nie traktuje go jako przedmiotu tylko artystycznej stylizacji i perfekcjonizmu, ten medytacyjny śpiew ma moc przenikania do szpiku kości. Nigdy nie nauczyłem się czytać neum - śpiewałem zawsze z pamięci, ale pamięć miałem wtedy dosłownie przepełnioną tymi natchnionymi melodiami, były one ze mną i we mnie całymi dniami. Jednak dopiero na próbach scholi czuliśmy się tak jak powinniśmy: stawaliśmy się pudłami rezonansowymi Muzyki pełnej Słowa - za to w czasie Mszy, na chórze dochodziła do tego obawa własnej niemocy, niedostatku. 

Jest jeszcze drugi nurt wspomnień, który z tymi Mszami się zazębił nie tylko czasowo: jest to wrażenie kontrastu między prostą i głęboką duchowością przebijającą ze śpiewanych tekstów, karolińskich czy innych, a tą zamąconą i przeinterpretowaną duchowością, w której żyliśmy na co dzień. Kiedyś, najpóźniej w pokoleniu naszych rodziców odklejono nas od starego dziedzictwa - my buntowaliśmy się przeciw temu zerwaniu, ale ono działało: już nie byliśmy wewnątrz tamtego świata, staliśmy obok z poczuciem możliwości dystansowania się natychmiast do wszystkiego co okazywało się zbyt dotkliwe. 

Nasłuchałem się wtedy Drugiej Modlitwy Eucharystycznej po łacinie - pod tym względem te gregoriańskie celebry nie odstawały od zwyczajności posoborowej (za mojej bytności Kanon rzymski był odmawiany raz jeden - a celebrans poprzedził to wydarzenie specjalną zapowiedzią: "dzisiaj dla podkreślenia naszej więzi z papieskim Rzymem użyjemy Pierwszej Modlitwy Eucharystycznej"). 

Stojąc na chórze i wędrując spojrzeniem przez nawę ku prezbiterium, jakby przepływając obok figury anioła na granicy tych dwóch stref, myślałem nieraz, że muszę znaleźć sposób, aby wyrazić wdzięczność Księżom, którzy o tę Mszę łacińską dbali, utrzymali ją po przeniesieniu Seminarium na Bielany - i podarowali nam, młodym ludziom, którzy wtedy nigdzie indziej nie mieli sposobności "złapać kontaktu" z naszym odepchniętym dziedzictwem. Okazji podziękować nie było - ale obowiązek wdzięczności pozostał. Bóg zapłać.

czwartek, 23 października 2008

Czemu tak?

Na pustoszejącym peronie stacji Brwinów stała ludzką tajemnica. Stała i przeraźliwie krzyczała: "Tato, taaaatooo!" Tajemnica była chłopcem o nieokreślonym wieku, skrytym pod chorobliwym zapóźnieniem lub tylko zniekształceniem. Nad chłopcem-tajemnicą pochylał się ojciec o rysach jednego z najmniej powabnych bohaterów Sin City,  ogólnym wyglądem stojący jednak jakby oczko wyżej od swego synka, lecz w ruchach zdradzający gwałtowne obyczaje. Po twarzy chłopca płynęły łzy i wyrywał się swemu zdenerwowanemu ojcu, nie chcąc usiąść w wózku, na który był już wyraźnie za duży. Obok stała matka, jakby na drugim planie - więc wszystko rozgrywało się między ojcem i synem, właśnie wewnątrz tego rozdzierającego "taaatoo!" 
Przechodziliśmy wszyscy obok. Jakże naiwne i pompatyczne, nie do zniesienia byłoby w tej sytuacji powiedzenie, że każdy człowiek jest tajemnicą. Wystarczy mi dziś jedna krzycząca tajemnica, której nie da się zrozumieć bez Chrystusa. Nie mam się gdzie przed nią schować.  

...

Taaaaaatooooo nasz, który jesteś w niebie, nikogo poza Tobą nie mamy nazywać ojcem.

wtorek, 21 października 2008

MEMO5: Zderzenie z reformatorem

W drugiej połowie lat 80. moja parafia - św. Teresa na Tamce - otrzymała nowego proboszcza. Profesor w seminarium i autor popularnych książek o Mszy świętej, szybko przystąpił do "uporządkowania" naszych nie dość zbornych zachowań liturgicznych. Pouczał z ambony, żeby ludzie nie klękali na Baranku Boży ("to takie wiejskie!" - powiadał grzecznie). Przypominał, żeby wszyscy wstawali w czasie "procesji z darami", gdy jakiś wskazany przezeń pan z panią kroczyli środkiem ku celebransowi (najwidoczniej miał w głowie słynny reformatorski kanon o "pozycji ofiarnika" - choć z drugiej strony reforma miała wszystkim wybić z głowy całe to "ofiarowanie"!). Znak pokoju mieliśmy sobie przekazywać skinieniem głowy lub uściśnięciem dłoni - ale bez słowa, bo "Rzym początkowo zgodził się na pozdrowienie słowne, ale potem zostało to wycofane". Poza tym w czasie Mszy "z udziałem dzieci" stawał za pulpitem i przez mikrofon nakazywał, całkiem bezceremonialnie, opuszczenie miejsc siedzących przez starszych - mieli ustąpić dzieciom ("teraz jest ich Msza!").

Generalnie i zasadniczo wszyscy poddawaliśmy się tej reformatorskiej tresurze - bo i autorytet proboszcza działał, i poza tym miało się to poczucie, że to wszystko on wyczynia, aby Bóg był sprawniej uwielbiony... Co zresztą zrobić? Ale przyszedł dzień, kiedy czar prysł - przynajmniej dla mnie.

To było na pewno w 1987, już po wprowadzeniu nowego polskiego mszału ołtarzowego. Nasz proboszcz zarządził zmianę najbardziej dotkliwą: już nie mieliśmy podchodzić, jak dotąd, do balustradki, aby przyjąć Komunię na klęcząco - teraz obowiązywała "procesja", czyli po ludzku mówiąc: przyjmowanie Komunii w kolejce. Jak w kolejce, to na stojąco oczywiście. Wtedy to był jeszcze szok: przychodzi ksiądz i mówi, żeby już nie klękać ("można przyklęknąć wcześniej"), i że tak jest bardziej liturgicznie. Tak, że się czuło, że jak się nie klęka, to się przystępuje do jakiegoś lepszego świata!

Miałem kolegę, który mimo tych dyscyplinujących instrukcji podszedłszy do Komunii - uklęknął. Proboszcz odsunął się od niego nieco w bok i komunikował następnych. Jemu Komunii nie udzielił. Nikt już nie próbował iść w ślady nieszczęśnika - ja też nie, grzecznie podszedłem jak chciał Proboszcz, klękając po drodze.

Ale to mną wstrząsnęło. Po Mszy zaszedłem do zakrystii. Mówię grzecznie do Księdza Proboszcza: "Chciałem poprosić, abym mógł przyjmować Komunię na klęcząco". "Ach tak... Owszem, możesz. Tylko, wiesz, to będzie w najgorszym stylu takiej kościółkowej dewocji".

Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć - nigdy dotąd nie miałem takiej rozmowy z księdzem (księża, którzy mnie formowali na katechizacji i poza nią, uczyli mnie gestów adoracji i ostrzegali przed ich porzucaniem). 

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć - bo przecież właśnie kilka dni wcześniej czytałem wszystkie te dokumenty kościelne o postawach przy przyjmowaniu Komunii: we wszystkich - rzymskich i polskich - podkreślano, że podstawowa jest pozycja klęcząca, a inne są jedynie dopuszczalne w określonych warunkach. Wiedziałem to dobrze przychodząc na tę rozmowę.

Przełknąłem ślinę i wydusiłem z siebie przez ściśnięte gadło: "Jednak dokumenty kościelne zalecają właśnie przyjmowanie Komunii na klęcząco... Ostatnio mówi o tym wyraźnie instrukcja Episkopatu Polski z marca tego roku". Nie chciałem się wdawać w harde dysputy teologiczno-liturgiczne - prosiłem o uznanie autorytetu, który był nie tylko ponad mną, ale i nawet ponad moim proboszczem.

Wtedy Proboszcz mnie zadziwił: powiedział mi po prostu, że "nie było takiego dokumentu". Powiedziałem mu jeszcze raz, o który tekst chodzi - i że musiał się z nim zetknąć, bo otrzymali go wszyscy proboszczowie w teczce kurialnej. "Nie było takiego dokumentu" - odpowiedział raz jeszcze, wbijając we mnie swe pewne spojrzenie.

Nie za bardzo byłem w stanie rozmawiać dalej - bo powiem szczerze, że nie potrafiłem sobie wyjaśnić całej tej sytuacji, której do dziś nie ośmielam się nazwać jak należy. Stałem ogłupialy i osłupiały. Usłyszałem jeszcze: "Czy ty nie widziałeś, jak Komunii udziela Papież w Rzymie? Ludzie podchodzą i przyjmują na stojąco. W telewizji to pokazywali".

Od tej pory już nic nie było jak dawniej.

poniedziałek, 20 października 2008

Pomysły na życie (1)

Niewielka książeczka, niebieska: Święty Maksymilian Kolbe, Myśli i rozważania. Dla mnie przez kilka lat liceum coś jakby katechizm. 

W książeczce taka myśl: "Życie człowieka ma trzy etapy: nauka, działanie, cierpienie". 

"Definicja" św. Maksymiliana nie jest (tylko) opowieścią o tym, co następuje po czym, wbrew pozorom liniowości. Ona opisuje "atom" ludzkiego życia tutaj, jego trzy dynamiki obecne w każdej drobince witalności godnej człowieczeństwa: nauka zmierza do mistrzostwa, działanie - do skuteczności. To dwie dynamiki "konstruktywne". Do czego zmierza cierpienie? Z pewnością poza nasze plany. 

Gdy wiedziesz palcem po tym zdaniu, czujesz ludzką oczywistość dwóch pierwszych z trzech kluczowych słów - a potem coś się zmienia. Jakbyś otworzył w nocy okno, przez które do wygrzanego pokoju wchodzi zimne powietrze. Przychodzi z ciemności, owiewa ciało swoim mroźnym dotykiem, budzi gęsią skórkę... To należy do innego porządku - z którym liczyć się musi każdy śmiertelnik, ale którego nikt z nas nie przenika, to jest jak zetknięcie się z czymś wciąż oczywistym, a już niepojętym. 

Gdy próbujesz to uchwycić, wtedy już wychyliłeś się przez okno - na swoją zgubę lub na swoje szczęście: albo lecisz w dół na głowę, albo poczujesz tylko zimny cucący powiew ze stopami opartymi w ramach swego losu tutaj. Jedno małe słowo "cierpienie" w ściegu krótkiej definicji biegu ludzkiego życia - otwiera okno w pomieszczeniu zbyt dusznym dla człowieka, zbyt uporządkowanym jak na prawdę o człowieku. 

Czy często dzisiaj otwiera się takie okna? Pozamykano je w wielu modlitwach Kościoła lepkim optymizmem "nauki" i "pracy", nawet Rany Pańskie na krzyżu się zasklepiły - są i nie są: cierpienie bywa nauką, bywa działaniem, bywa nawet darem - byleby nie było cierpieniem. Słabniemy bez powiewu z zewnątrz - a wydajemy się sobie sami mocarzami, gotowymi do "nauki" i "działania".


sobota, 18 października 2008

MEMO4: Inauguracja 22 X 1978

Miałem 12 lat. Z tego dnia mam dość dziwne wspomnienie bytności w dwóch światach. Najpierw: dom. Tutaj była transmisja telewizyjna Mszy inaugurującej pontyfikat Jana Pawła II. W okienku PRLowskiej oficjalności stanął Papież ze swoim "Nie lękajcie się", płynęła Msza, sunęli kardynałowie składający publiczne homagium. 

Msza w TV - nie bardzo wiadomo, co robić! Wrażenia przy klękaniu przed telewizorem - równocześnie dziwne i podniosłe. Nie było wideo - włączyłem magnetofon (na którym na co dzień odtwarzało się Abbę, pieśni patriotyczne, Jarocką lub Kabaret Dudek itp.), żeby nagrać to wszystko święte (potem przez wiele dni po szkole spisywalem z taśmy nazwiska kardynałów, w kolejności ich podchodzenia do Papieża - chciałem się ich nauczyć). 

Jeszcze się nie skończyły uroczystości, i wkroczył inny świat: szkoła. Co prawda była niedziela, ale zorganizowano nam tego dnia wycieczkę do muzeum (jakiego, nie pamiętam). Dziś gdy składam te fakty, wydaje mi się, że rozumiem jak to było: zapewne szkołom nakazano jakoś zająć dzieci tego szczególnego dnia - żeby nie dotknęła ich papieska "klerykalizacja" - ale tę wycieczkę w mojej szkole urządzono tak, aby nie kolidowała z tym najważniejszym: transmitowaną Mszą. 

Mimo to powstało z tego dla mnie straszne zmartwienie: po powrocie do domu powiedziano mi, że na samym końcu Papież udzielił wszystkim obecnym odpustu zupełnego. Przy mojej dość nikłej edukacji religijnej pojąłem z tego tyle, że przez wycieczkę szkolną ominęło mnie coś w rodzaju solidnego odpuszczenia wszystkich grzechów, likwidującego wszystkie rozterki co do tego, czy wszystkie spowiedzi były dostatecznie szczere i pełne. 

Chodziłem przez szereg dni z myślą, że okazja takiego uwolnienia przeszła obok mnie tak blisko - aż w głowie zaświtała myśl możliwa tylko w naszym wieku mediów elektronicznych: a może gdyby powtórzyć sobie całą uroczystość z magnetofonu, to otrzyma się to cudowne coś, odpust? Słowo daję, że chwyciłem się tego pomysłu z wielką nadzieją. Po najbliższej lekcji religii w salce przy kościele zdobyłem się na odwagę, by zapytać o to księdza. Pozbawił mnie wszelkich złudzeń. Za to na poprawną wiedzę o odpustach musiałem jeszcze trochę poczekać. No i okazało się, że Papież jeszcze wiele, wiele razy udzielał błogosławieństw i odpustów, spoza naszego magnetofonu.  

piątek, 17 października 2008

Uważajcie na swoje modlitwy

Kiedyś usłyszałem lub przeczytałem zdanie, które pozostało ze mną do dziś: Pan Bóg wysłuchuje tylko najlepszych naszych modlitw. Słucha także różnych miałkich żądań albo namiętnych marzeń, części z nich pozwala się zdarzyć - ale zatrzymuje uwagę (tak powiedzmy, w nieco antropomorfizującym stylu psalmicznym) jedynie wtedy, gdy zdarzy się nam dotknąć rzeczywistego dobra - gdy usłyszy w modlitwie człowieka swoją własną melodię. Wtedy mówi swoim aniołom: "go!"... tzn. chciałem powiedzieć: ite!

Czy z tego należy się cieszyć - że tak jest? Oczywiście tak - chociaż czasem nie prowadzi to do wesołych wniosków, a może być trudne. Cholernie.

Uważajmy na swoje modlitwy - bo czasem to one stworzą ramy naszego życia, gdy ze stosu bzdur Ręka Pańska wyplącze rzadkie chwile wielkości, wypasione na łąkach Logosu.

W mojej ulubionej książce Chestertona - Napoleon z Notting Hill - jest w zakończeniu myśl, że gdy dziecko obejmie zwykłe drzewo i powie z powagą (dziecięcą, a więc plączącą prostotę z kokieterią), że dla niego "jest ono wszystkim", wtedy istotnie korzenie tego drzewa dotkną piekieł, a jego korona sięgnie nieba. Drzewo jak drabina Jakuba - bo Pan Bóg bardzo często wysłuchuje dziecięcych oświadczeń.

My często bywamy takimi dziećmi, wyznaczamy jednym gestem pole, w którym rozegra się nasze życie. Tylko że potem już dziećmi być nie chcemy, już "nie tacy naiwni" biegamy od drzewa do drzewa, za plecami zostaje to jedyne Drzewo w środku ogrodu, miejsce spotkania... Biega się wokół, mnożą się gesty, słowa, prawdziwa inflacja!

Wtedy w Niebie nadal stawiają tylko na nasze najlepsze modlitwy: słowa, w których jest szarpnięcie się ku złożonym obietnicom. Słowa, które powtarzaliśmy jak zaklęcie, mają wejść w nasze życie jak ostry hak ratunkowy. Na tyle głęboko, by szarpnięcie stalowej nici wyrwało nas z gęstego mułu, w który pogrążąmy się tutaj z każdym energicznym ruchem, koniecznością życia.

Uważaj, bo wyciągniesz, w górę, ręce swoich modlitw - a inny cię opasze i poprowadzą cię dokąd chcesz, nie chcesz... 

Anioł sprawdzi mocnym szarpnięciem, czyś gotów i czy hak mocno trzyma. W górę serca.


"Odkrycie" drugiego zamachu na JP2

Media "odkryły" drugi zamach na papieża Jana Pawła II - w Fatimie w 1982. Ja nie muszę odkrywać, bo po prostu pamiętam jak to pokazywali w TVP w 1982: jakiś szalony ksiądz rzuca się na Papieża z nożem. 

W mediach "odkrywają" więcej: że szaleniec był "lefebvrystą", "schizmatykiem". Równie dobrze można by powiedzieć, że BYŁ katolikiem - bo ks. Krohn najpierw był katolikiem, jako taki przystąpił do lefebvrystów (którzy wówczas nie dawali żadnych powodów, żeby ich nazywać schizmatykami), aby w końcu porzucić i lefebvrystów, i Kościół po prostu, bo został sedewakantystą - i w tym to stanie zaatakował Papieża. 

A co robił przed zamachem? Oooo, to ciekawa historia. Media jej jeszcze nie "odkryły": ks. Krohn, wyobraźcie sobie, jeździł po Polsce w 1981, bywał blisko "Solidarności", oprowadzali go redaktorzy "Tygodnika Powszechnego" - i zdaje się, że był jakoś prowadzony przez tzw. Firmę, taką stabilną instytucję peerelowskiego systemu bezpieczeństwa. Jednym słowem: wystarczy na wiele odcinków "odkrywania". Może np. taką "mądrość" proponuję jako nius: "Jan Paweł II zaatakowany przez zamachowca z kręgów Tygodnika Powszechnego". Jak to Tygodnik się zamachnął z abp. Lefebvrem do spółki...

No to czekam na następne odcinki...

 

czwartek, 16 października 2008

MEMO3: W środku lasu (1982)

To było na obozie harcerskim warszawskiej Czarnej Jedynki w Starym Osiecznie, w sierpniu 1982, w pierwsze lato po wprowadzeniu stanu wojennego. W Jedynce, mimo różnych intensywnych sporów ideowych, nigdy nie było wątpliwości, że w niedzielę idzie się na Mszę. Tym razem miała być Msza polowa, niedaleko podobozów. 

Na sporej polanie ustawiono zaimprowizowany "ołtarz" - którym był faktycznie zrobiony przez harcerzy stół z drzewa, używany w namiocie samej komendy szczepu. To dobrze opisuje tamtą atmosferę i naszą liturgiczną (nie)wrażliwość wdrukowaną przez duszpastertwa młodzieżowe - a równocześnie nieudawany entuzjazm. Ale idźmy dalej: Mszę przyjechał odprawić dla nas ksiądz wyznaczony przez miejscową kurię. Okularnik, młody jakby niedawno po święceniach, robiący wrażenie skupionego księdza (wyczuwalna różnica na tle wielu "równiachów", których wówczas było coraz więcej). 

Mam w pamięci wyjaśnienie, że ksiądz na tę Mszę polową uzyskał zgodę z kurii - krzepiący znak, że jesteśmy tu pod opieką Kościoła. Msza była śpiewana - po harcersku, tzn. przy gitarach (znów zgrzyt...), z melodiami Katarzyny Gaertner (miały to do siebie, że było w nich odległe wspomnienie gregoriany). Ale z tej Mszy zapamiętałem zwłaszcza jedno - i do dziś mi się ona z tym kojarzy: dostrzegłem, że na zaimprowizowanym ołtarzu ksiądz ustawił krucyfiks. Był naprawdę niewielki - a jednak natychmiast przykuł uwagę, bo to było coś... no niezwykłego, tak to trzeba powiedzieć. 

W kościołach, do których chodziłem w Warszawie w ciągu roku, krucyfiksy nigdy nie stały na stołach-ołtarzach - albo jako krzyże procesyjne stały gdzieś obok, albo wisiały jakoś w głębi, albo po prostu sprawiały wrażenie jeszcze jednego elementu dekoracyjnego prezbiterium. I dlatego, tak szczerze, mimo wszystkich katechizmowych nauk jednak nie kojarzyłem Mszy tak wprost z Ofiarą Krzyża. Kojarzyłem ją przede wszystkim z Wieczernikiem, a Krzyż był jakoś trochę na zewnątrz tego pakietu podstawowych mszalnych skojarzeń, ukształtowanych przez katechezę i obraz prezbiterium, zachowania celebransa. Trochę tak, jakbyśmy we Mszy wracali do Wieczernika, aby spożyć Komunię św. A Krzyż? To była jakaś rzeczywistość, o której w mglisty sposób myślało się, że była niezbędna, abyśmy mogli spożywać Komunię w naszych wieczernikach. I tyle.

A tu nagle - na ołtarzu krzyż. Przyznam się bez bicia, że sądziłem, iż to jest jakaś prowizorka w związku z polowym charakterem tej Mszy, może po prostu gest pobożności księdza - ale pamiętam też wyraźnie, że pomyślałem, iż tak mogłoby być zawsze - nie wiedziałem, że tak wygląda zaniedbywana normalność liturgiczna, prawo Kościoła opiekujące się duszami słabych, mniej zorientowanych, szukających pouczenia w swej wierze. Z tej Mszy pozostała wracająca potem przez lata tęsknota za tą "drobnostką": krzyżem na ołtarzu.  Za znakiem Ofiary w samym środku tej cudownej Akcji, której powagę podważają wspólnie sceptyk, trefniś i mądrala.

środa, 15 października 2008

W Kropce nad i

Wczoraj stałem się bohaterem "Kropki nad i": Monika Olejnik przepytując abp. Henryka Muszyńskiego skonfrontowała go z moją opinią - zacytowaną w "Rzepie" - że w kontekście faktu rejestracji jako TW "Henryk" Arcybiskupa, który ma otrzymać godność Prymasa, staje przed nami trudne pytanie o siłę charakteru kogoś, kto ma być najbardziej honorowym hierarchą w Polsce. Arcybiskup uznał moje prawo do takich wątpliwości - ale równocześnie odparł, że dziwi się, iż o sprawie wypowiadają się osoby nie mające o niej dostatecznej wiedzy.

Nie jestem twórcą wątpliwości wokół osoby Arcybiskupa Gnieźnieńskiego - one powstają zupełnie naturalnie, a pytania mnożą się jak króliki: dlaczego to wyznanie dopiero teraz? dlaczego mamy wierzyć bardziej publicznemu oświadczeniu esbeka - a nie wewnętrznym papierom esbeckim? czy esbecy w latach 70. rozdawali swe wizytówki przy okazji rozmów w biurze paszportowym? czy podawali na tych wizytówkach swe adresy domowe? czy takie wizytówki przechowywało się pieczołowicie przez trzydzieści lat, wędrując z jednego mieszkania do drugiego? Itp., itd.

W ubiegłym roku przetoczyła się przez Polskę dyskusja w związku z aktami abp. Wielgusa. Dla mnie groźniejsza od wiedzy o jego "teczce" była jego postawa, sposób tłumaczenia się i reagowania, gdy sprawa wyszła na jaw. Wyglądało po prostu na to, że stawszy się Arcybiskupem Warszawskim w takim stylu, abp. Wielgus będzie już zawsze zakładnikiem tajemnic swojej komitywy z SB oraz niewolnikiem swego (uzasadnionego) zażenowania, niezdolnym do prowadzenia pewną ręką Archidiecezji, ze zdolnością do wchodzenia w odważną konfrontację z możnymi tego świata (np. z "Gazetą Wyborczą, do której uciekł po pomoc przeciw publicystom katolickim). Moim zdaniem, choć przeżył na pewno w tamtych dniach coś z czyśćca - było to i tak lepsze niż ewentualne gnicie na świeczniku wysokiej funkcji.

W jakim stopniu to wszystko dotyczy teraz abp. Muszyńskiego? Nie ustawiam tego pytania w płaszczyźnie "winy" - lecz w płaszczyźnie "przeszkody". Kto pamięta to pojęcie? Mówiło się np. o przeszkodach do święceń: kandydat wcale nie musiał zrobić niczego obiektywnie złego - ale nie dopuszczano go do stanu kapłańskiego po prostu dlatego, że ciągnął za sobą coś niestosownego, niekompatybilnego z godnością kapłańską. Wykazy takich "przeszkód" zmieniały się w zależności od wrażliwości moralnej epoki, jakichś dręczących dany czas trudności. Ja bym właśnie w płaszczyźnie "przeszkód" do obejmowania wysokich godności kościelnych widział niejasne kontakty z SB.

Czy to oznacza odepchnięcie od tych godności całych roczników? Ależ nie, bo wbrew refrenowi z "Gazety Wyborczej" podchwytywanemu dziś przez usłużnych felietonistów kościelnych, nie było tak, że "każdy musiał". Jeśli sprawa konszachtów z bezpieką lub ocierania się z bezpieką dotyczy w naszym Episkopacie podobno kilkunastu osób, to już samo to pokazuje, że nie wszyscy musieli, nie wszyscy chcieli, nie wszyscy mają taką przeszkodę w życiorysie. W związku z tym proste pytanie: czy tych kilkunastu "trafionych" hierarchów nie mogłoby się zwyczajnie powstrzymać przed drogą w kardynały, prymasy i arcybiskupy? Drogi do świętości by to im nie zagrodziło - a kariera kościelna to przecież coś znacznie mniejszego, prawda?

Nigdy nie uważałem, że jeden abp Wielgus ma być winnym za wszystkich - podczas gdy TW Filozof, TW Rzymianin i inni chodzą, perorują, kongresują o wartościach, jakby nigdy nic. Paradoksalnie, uważam, że abp Wielgus jest dziś - moralnie - w sytuacji dla niego jednak zdrowszej niż tamci, "którym się udało" - a jednak nie zmienia to faktu, że tylko on przeszedł przez tę publiczną kompromitację. Inni są nadal zapraszani, jako autorytety, do mediów, które tak bardzo walczyły z "agenturą wśród biskupów" (zasłużony koncern ITI!). Trudno nie dostrzec tu podwójnych standardów: abp Wielgus był dobrym celem, bo - mylnie - uznano go za biskupa konserwatywnego; gdy się jest hierarchą "otwartym", najwyraźniej można liczyć na taryfę ulgową.

Oczywiście nie jestem za tabloidowym kompromitowaniem ludzi, za bezlitosnym ogłaszaniem kogoś "kapusiem", za niechrześcijańskim zaszczuwaniem ludzi szukających spokoju i ciszy na rozliczenie się z własnymi słabościami. Burza wokół abp. Wielgusa wynikła z tego, że - być może popychany przez jakąś rękę, zachęcany przez kogoś zainteresowanego - parł on mimo wszystko na szczyty kościoła warszawskiego, a nas obdzielał kolejnymi wersjami swego życiorysu. Akcja wywoływała reakcję.

Nie wiem, czy abp Muszyński w swoim zachowaniu sprzed lat widzi jakąś przeszkodę do godności Prymasa Polski, ku której zmierza - właśnie przeszkodę, a nie winę. Gdy jednak zapytano mnie w imieniu "Rzepy" o opinię, pomyślałem sobie o takim "suwaku godności", który przez ostatnie dwa wieki przesunął się od Prymasa Poniatowskiego z XVIII wieku do Prymasa Wyszyńskiego z wieku XX - i poczułem, że byłoby bolesne, gdyby zaczął on przesuwać się na tej drodze wstecz, choćby trochę. Tak jak to przyznał abp Muszyński, mogę mieć taką opinię. Choć przecież nie jest to w ogóle w moich rękach, dzięki Bogu.

wtorek, 14 października 2008

Niespełnione dzieło katolickiego ekumenizmu

Pisałem już kiedyś - w prasie katolickiej - że ekumenizm przypomina ruch esperancki: pewna grupa ludzi wkłada dużo wysiłku w to, żeby mówić w sposób, w jaki nikt poza nimi nie mówi i czego nikt poza nimi nie rozumie - a pewna inna grupa ludzi wkłada dużo starania w to, by zaistniała teologia, która nie opisuje konturowo wiary żadnego kościoła, żadnej grupy chrześcijan, poza ekumenistami. Taka prawda: gdy w końcu te szanowne komisje, pełne m.in. szlachetnych idealistów, dochodzą do jakichś konkretniejszych "konkordii", są one tak niesamowicie wieloznaczne jak słynna formuła nauki o usprawiedliwieniu, po stronie katolickiej podpisana na wszelki wypadek nie przez kogoś dźwigającego odpowiedzialność za doktrynę wiary, lecz przez koordynatora rozmów ekumenicznych - i opatrzona uroczystymi zastrzeżeniami, które pozostawiają czytelnika w rozterce czy cała ta ugoda nie była tylko efektem życzliwej nieuwagi po obu stronach. 

No tak - ale mimo tych wszystkich marnych efektów trwa wielkie halo wobec nawet skromniutkich przybliżeń ekumenicznych. Od lat jesteśmy informowani o każdym najdrobniejszym kręgu na wodzie, jeśli tylko można go przypisać ekumenicznemu chlup: wiadomo, że ludzie się zjeżdżają, spotykają, odprawiają modły, słuchają homilii wygłaszanych przez "biskupów" nie chcących być biskupami i "księży", którzy nigdy nie chcieli mieć święceń kapłańskich - ale otrzymują nie wiedzieć czemu upoważnienie do głoszenia wewnątrz akcji liturgicznej (dokładnie w tym samym czasie, gdy mędrcy-liturgiści perorują, że "po Soborze" obowiązuje zasada, że homilię głosić powinien jedynie celebrans danej liturgii... tzn., ekhem, "przewodniczący liturgii")... No a na końcu, jak na kongresie esperanckim, apel: starajmy się mówić tym językiem także w swoich środowiskach, aby było większe zrozumienie wzajemne, abyśmy byli jedno. Bo fakt faktem: gdyby wszyscy nauczyli się esperanto, łatwiej byłoby się dogadać - a gdyby wszyscy przerzucili się na ekumenizm, liczba różnych katechizmów spadłaby skokowo. Wielka racjonalizacja.

Naprawdę szkoda, że pewne realne dobro - uważam, że zniesienie pewnej nuty wrogości jest realnym dobrem - jest zakrywane tumanem wizji w stylu o. Hryniewicza.

A co by było, gdybyśmy zamiast szarżować z takim ekumenizmem a la esperanto, spróbowali zamiast wielkich wizji w stylu "chrześcijaństwo zjednoczone w roku 2000 (realizacja chwilowo odłożona)" zrealizować plan tak skromny, lecz realny: katolicyzm zjednoczony z Kościołem wszystkich czasów? Biskupi rezygnujący z wydawania dekretów przeciw "schizmatyckiemu Bractwu Św. Piusa X" - i w ogóle powstrzymujący się od wpychania lefebvrystów w narożnik dla schizmatyków? Wielkoduszność w przyjmowaniu nawet przesadnych oskarżeń pod adresem Vaticanum II? Przyznanie, że być może gdy abp Lefebvre odchodził ze swoją grupą w cień systematycznego nieposłuszeństwa, szedł tam z jakimiś prawdami i dobrami, które po prostu nie były chciane i kochane w codziennej rzeczywistości Kościoła tamtych dni?

To byłby prawdziwie katolicki sprawdzian ekumenizmu - ale martwię się, że mało komu na tym zależy. Kiedyś, lata temu, miałem nadzieję, że - poza kard. Ratzingerem - zainteresowani takim darem dla Kościoła są choćby sami lefebvryści, sekowani i tłuczeni jak popadło - ale nie, im też już bardzo dobrze i wygodnie się zrobiło w roli odrzuconych, a oczekiwania urosły w międzyczasie do poziomu co najmniej "uroczystego potępienia błędów Vaticanum II". Daleko odeszli od swojego założyciela, który na innym poziomie ustawiał płaszczyznę rozmowy z papieżami. Teraz na wzór Jonasza przysiedli sobie - i czekają aż Niniwę szlag trafi, za karę, za błędy, za obrzydlistwa (no a wtedy oni odrodzą prawdziwy Kościół itd.). Nie ma chętnych do zrobienia małego dobra. Jest ono za małe jak dla tych wielkich ludzi.

poniedziałek, 13 października 2008

MEMO2: Jasna Góra, sierpień 1991

Ciąg dalszy memuarów mszalnych. A ponieważ wczoraj były obchody papieskie i wieczorem koncert na kanwie wspomnienia Światowych Dni Młodzieży - więc osobiste wspomnienie z Mszy papieskiej Światowego Dnia Młodzieży na Jasnej Górze w 1991.

Jak zwykle przez te wszystkie lata "janowopawłowe" nie miałem żadnej specjalnej karty wstępu (zwykle byłem w harcerskiej "białej służbie"), więc po prostu wszedłem z przyjaciółmi pod Wały, tak jak można było najdalej wejść. Trafiliśmy do sektora hiszpańskiego. Zaczyna się Msza - no i wrażenia dość szczególne: stoimy w jakieś pięć osób, a dookoła cały sektor hiszpańskiej młodzieży... leży w śpiworach lub siedzi po turecku, sobie rozmawiając i przekąszając. Trochę słabo słychać Papieża, ale można mniej więcej nadążać za biegiem Mszy. Dość poirytowany zachwaniem moich zagranicznych sąsiadów, zerkam na nich uważniej - i nagle zauważam, że wielu z nich ma na uszach walkmany: słuchają hiszpańskiej transmisji radiowej z tej Mszy. Dzisiaj kojarzy mi się to trochę z obrazem wielu z nas, śledzących Mszę tradycyjną z mszalika: Msza jest przed oczami - ale oczy są wlepione w książkę - a tam Msza była jako tako słyszalna, ale Hiszpanie musieli jej słuchać przez radio.

Nagle coś się dzieje: wszyscy dookoła podrywają się w jakimś dzikim porywie, coś wrzeszczą - nawet ci, zakutani w śpiwory horyzontalnie, teraz w tychże śpiworach skaczą jak uczestnicy wyścigu w workach. Oto Papież powiedział coś do nich po hiszpańsku - więc krzykom "Viva Espana!" nie ma końca. Za chwilę kończy się ta forma "uczestnictwa czynnego" w liturgii - i wracają do leżenia i siedzenia. Nawet Przeistoczenie nic w tym nie zmieni. Potem Komunia - tu chętni wszyscy...

A wcześniej było jeszcze coś takiego: przed Komunią przesunęliśmy się do polskiego tłumu, nieco dalej od Klasztoru. Przez potężne głośniki entuzjastyczny głos poleca: "A teraz chwyćmy się za ręce i podnieśmy je razem do góry!"... No i ta nasza garsteczka kilku osób nie posłuchała się tego polecenia: stoimy wśród naszych rówieśników, ręce złożyliśmy do modlitwy - więc dookoła zaczyna się poszturchiwanie: "Co, z kołchozu przyjechaliście, czy co?" - takie miłe docinki. A potem wtopa: Papież zaczyna Ojcze nasz... po łacinie. Śpiewaliśmy z nim w pięć osób. Dookoła milczenie ludzi trzymających się za ręce - nikt ich nawet nie próbował uczyć ojczystego języka Kościoła rzymskiego (może zamiast tego ćwiczono choreografię bujania się z rękami w górze?).

Tak bardzo, bardzo chcieliśmy przyjąć tego dnia od Papieża jak najwięcej. Jednak bycie tam na miejscu nie było najlepszym rozwiązaniem: słowa Ojca Świętego - te mądre słowa o kontemplacji, Krzyżu, ikonie - ginęły w falach rozmów o czymkolwiek, ponad głowami młodych ludzi posilających się w samym środku Mszy, tulących się do siebie w śpiworach. Na pewno - tak się pocieszałem - gdzieś tam bliżej było inaczej, ale to co widziałem wokół świadczyło o całkowitym braku zainteresowania SŁOWEM Papieża - wystarczył papieski piknik pod Jasną Górą.

Jest i post scriptum: wróciłem do Warszawy podłamany tym wszystkim. Odwiedzając znajomą siostrę zakonną - świątobliwą, otwartą głowę - już otwierałem usta, żeby jej zwierzyć swoje bóle... Nie zdążyłem: siostra tak pięknie się uśmiechała, promieniowała radością - i mówiła już w progu: "Ten Światowy Dzie Młodzieży! Co za entuzjazm, co za uwaga i skupienie tej młodzieży! Widziałam wszystko w telewizji..."

Medium is the message.