środa, 19 listopada 2008

BIBLIO: wstępniak numeru 39 "Christianitas"


Od jakiegoś czasu dostępny jest numer 39 "Christianitas" - a w nim m.in. wstępniak:


Zachęcam do lektury zwłaszcza wszystkich tradycjonalistów - bo w artykule chodzi o integralność naszej postawy.

wtorek, 18 listopada 2008

"Nowe pokolenie katolików zaangażowanych w politykę"

O ile się nie mylę, akurat to zdanie Benedykta XVI z jego niedawnego przemówienia do Papieskiej Rady ds. Świeckich przeszło u nas jakby niezauważone (zobaczcie w depeszy polskiej sekcji Radia Watykańskiego - i spróbujcie tam to znaleźć!) - a przecież jest godne uwagi:
W sposób szczególny potwierdzam konieczność i pilność formacji ewangelicznej i towarzyszenia duszpasterskiego dla nowego pokolenia katolików zaangażowanych w politykę - aby byli spójni z wyznawaną wiarą, mieli moralny rygor, zdolność sądu w dziedzinie kultury, kompetencję zawodową i pasję służenia dobru wspólnemu.
Od kilku dni o tym fragmencie przesłania papieskiego pisze się na czołówkach serwisów. Ale u nas nie...
W tymże kontekście papieskiego nauczania zachęcam do lektury mojego wstępniaka z ostatniego numeru - Integryzm i integralność.

poniedziałek, 17 listopada 2008

Z otchłani "klerykalizmu"


Trafiłem właśnie na taki tekst:

Położenie Kościoła, naszkicowane przez wczorajszych referentów nie jest rozpaczliwe, ale jest poważne. Skonstatowaliśmy, że straciliśmy inteligencję i wielkie masy robotnicze a poczynamy tracić lud wiejski. Cofamy się ustawicznie pod naporem wrogów, a cofamy się dlatego wśród wysiłków defensywnych, że nie zdołaliśmy zorganizować kontrakcji, nie umieliśmy przejść do ofensywy i do zdobywania utraconych pozycji.

Po części sami nie zdawaliśmy sobie sprawy z rzeczywistego stanu rzeczy. Nieraz łudziły nas objawy pobożności tłumów i wmawialiśmy w siebie, że to chwilowe prądy, że więc nie ma co się silić na walkę z nimi. Gdzie zaś próbowano ofensywy, gdzie chcieliśmy uszanować pozycje wysunięte, gdy przystępowaliśmy do formowania batalionów szturmowych zwłaszcza w formie Akcji Katolickiej i prasy, doznawaliśmy bardzo często niepowodzenia z powodu braku oficerów. Nie brak żołnierzy, chętnych do walki. Wielu świeckich zdaje sobie sprawę z położenia Kościoła i zgłaszają się do walki o krzyż Chrystusowy. Chcą np. iść do boju całe legiony akademików, czekając na hasło bojowe, na krucjatę, a my z bólem serca tak często zwlekać musimy, bo dla tych chętnych mas nie mamy zdolnego oficera, nie mamy przygotowanego do walki ofensywnej kapłana. Jeszcze go mieć możemy do wojny pozycyjnej i obronnej, w której się dalej cofać będziemy, ale na wielką kampanię zdobywczą z dzisiejszym naszym klerem wyruszyć nie możemy.

Problem odrodzenia religijnego w kraju należy zatem sprowadzić w pierwszym rzędzie do zagadnienia kleru. Nie uda tam się żadna reforma kościelna, jeżeli nie zreformujemy kleru.

Wczorajszy referat i koreferat wyświetliły jaskrawo ujemne strony duchowieństwa. Sprowadzam je do następujących punktów: l) Duchowieństwa jest za mało; 2) Duchowieństwo jest niedostatecznie wykształcone; 3) Duchowieństwo nie rozumie swego zadania, nie umie skonstruować łączności swej z ludem, nie jest przygotowane do nowoczesnej akcji duszpasterskiej; 4) Duchowieństwo nie jest wyrobione wewnętrznie; 5) Duchowieństwo nie ma ducha gorliwości i poświęcenia, żyje tylko dla siebie i rodziny, którą się obarcza; 6) Duchowieństwo nie ma inicjatywy i aktywności i za mało pracuje.

Koniec, kropka. To kard. Hlond, w referacie wygłoszonym na Konferencji Episkopatu Polski w 1928 roku. Ciekawe, czy dzisiaj ktoś byłby w stanie mówić tak wprost?...

No ale przecież to wtedy były te ciężkie czasy Kościoła - a teraz jest dobrze, coraz lepiej, prawda? Czasy Kościoła klerykalnego mamy na szczęście za sobą, nieprawdaż?

Sposób na życie (2)

Mnóstwo było ognisk harcerskich w moim życiu - i dlatego też mnóstwo pieśni śpiewanych z innymi w ogniskowym ciemnoblasku. Jednak jaka to nie byłaby pora czy okazja, gdy kolejka życzeń doszła do mnie, zawsze sobie życzyłem "Biedy", piosenkę pełną nadziei i dającą okazję do żartów. 

Choć biedy dwieeee, nasza wszak młodość jeeeeeeest!
Nie martwmy sięeeeeeeeeee, bo to życia nie kreeeeeees! Etc.

Trudno sobie wyobrazić, by to było lekarstwo na jakieś rzeczywiście poważne biedy, gdyby przychodziły. Ale to nie lekarstwo, to raczej profilaktyka nadziei. W rdzeniu harcerstwa tkwi skautowe "skaut śmieje się i gwiżdże nawet w najgorszej sytuacji". 

U nas, w Polsce jest to zdradliwa postawa: za dużo bywało "najgorszych sytuacji", za dużo było ofiar - więc gdy "skaut śmieje się i gwiżdże", zaraz może dostać w twarz od martyrologów albo zostać przywołany do porządku przez strażników naszej beznadziei - albo, co w sumie może najgorsze, dokooptowany przez gombowiczystów. Nawet w harcerstwie już w latach 30. - świadkiem hm. Janusz Kuliński, którego broszurę wznowilismy w drugim obiegu w latach 80. - narzucił się czemuś styl uroczystego ponuractwa. Coś jakby Gondor. 

Ale i pojedynczy człowiek, i całe narody, żyją dzięki nadziei: przeskakując od słabiutkich ludzkich pociech do nadziei, która zawieść nie może. To droga od "nasza wszak młodość jest - nie martwmy się" do "przystąpię do Boga, który uwesela młodość moją".

sobota, 15 listopada 2008

TW Nierzeczywisty

Mamy sprawę TW "Filozofa", zidentyfikowanego jako abp Józef Życiński. Istnienie TW "Filozofa" jest nam znane już od dawna - a jego przyrodzona tożsamość została opisana właśnie teraz.

Czy będzie z tego afera? Chyba nie. Poprzednie - nigdy nie wyjaśnione do końca, nigdy nie opisane przez samych zainteresowanych w wyraźniejszych kategoriach sumienia i wyrazistych gestach odpowiedzialności przekraczającej sądowe standardy - zdemoralizowały nas wszystkich. Już się zgodziliśmy: najpierw, że w naszym Episkopacie jest "kilkanaście przypadków z problemami" - a teraz już i na to, że każdy z tych przypadków to "żaden problem".

Scenariusz jest zawsze ten sam. Teraz też: kanclerz kurii lubelskiej wyjaśnia, że "zarejestrowanie kogoś przez SB wcale nie oznacza rzeczywistej współpracy". To zdanie jest logiczne i dorzeczne - a jednak ja jakoś już dzisiaj mam siłę tylko na podsumowanie go taką złośliwą anegdotą: za czasów Franciszka Józefa byli na dworze wiedeńskim "tajni radcy nierzeczywiści" - cóż przeszkadza, żeby tak samo "nierzeczywistymi" byli przynajmniej niektórzy tajni współpracownicy SB, jeśli nie wszyscy? Co prawda to pierwsze to był zaszczyt, a to drugie to niehonor, a jednak co nierzeczywistość to nierzeczywistość: jednych umniejsza, a drugich ratuje.

A tak szerzej: czy nas wszystkich ma uratować nierzeczywistość?

W Katowicach o teologii politycznej

Byłem wczoraj uczestnikiem konferencji zorganizowanej na Uniwersytecie Śląskim wspólnie przez Komitet Nauk Teologicznych PAN i Polskie Towarzystwo Teologiczne - na temat: Czy w Polsce istnieje teologia polityczna?

Temat pasjonujący, czyż nie? Wybrałem się tam z wykładem o tym, czy polska filozofia potrafi być "służebnicą teologii politycznej". W sumie mówiłem o próbach budowania filozofii politycznej - realistycznej i chrześcijańskiej - na początku lat 90. przez Mieczysława Gogacza i o. M. A. Krąpca. Treści wykładu nie będę opisywał dokładniej - gdy będzie opublikowany, zasygnalizuję to tutaj. Mówiąc krótko: zwracałem uwagę, w jak dużym stopniu obaj mistrzowie tomizmu - w tym mój własny mistrz filozoficzny - znajdowali się na skrzyżowaniu rdzennej tradycji tomistycznej i "skrętu maritainowskiego". Być może jeszcze ważniejsze jest ich pójście - tutaj już pod naciskiem utrwalonej lektury Tomasza - w kierunku głównie moralizującego widzenia polityki (przy czym jest to oczywiście moralizm z fundamentem metafizycznym). Potrzeby filozofującej "fizyki politycznej" nie odczuwano.

Gdy przeglądałem niedawno, w związku z przygotowywaniem wykładu, książkę "polityczną" prof. Gogacza (Mądrość buduje państwo), uświadomiłem sobie, że jej warstwą najciekawszą jest osadzenie wykładu teoretycznego - w którym Autor czuje się najlepiej - w "konstrukcji dramatycznej" konfliktu między Christianitas i Rewolucją Francuską. U Gogacza jest to jakby archetyp wszystkich europejskich konfliktów współczesnych - jak u większości konserwatystów.(Co ciekawe, książka Gogacza powstawała na krótko przed tym, jak Jarosław Kaczyński w wywiadzie-rzece wygłosił diagnozę, iż z Markiem Jurkiem różni go stsounek do Rewolucji Francuskiej... Hmmm, i tak zostało, n'est-ce pas?). Gogacz jest egzystencjalnie bardzo solidarny z kulturą christianitas - za to w precyzującym wykładzie teoretycznym, projektującym "właściwą politykę", często jest bardzo blisko Maritaina i jego wizji chadeckich.

Wracając do sympozjum katowickiego. Z tego, co się naczytałem lub nasłuchałem, wnoszę, że droga do polskiej teologii politycznej jest jeszcze daleka. Jesteśmy w sytuacji, gdy formułowane są ciekawe myśli albo rejestrowane ważne elementy tradycji - ale to na pewno nie synteza.

Najczęściej widzianym gestem teologa rozważającego politykę jest gest moralizatorskiego roszczenia - roszczenia sprawiedliwości. Niestety zwykle dość teatralny - bo jakoś nie czuje się w tym realizmu "mowy prorockiej", powstającego na gruncie przekonania, że także w polityce rozstrzygają się sprawy życia wiecznego. Tymczasem teolog zwykle nie traktuje polityki jako rzeczywistości, traktuje ją wyłącznie jako matrix - i czasami decyduje się w tym matrixie "zagrać" jako moralista. Jednak czuje się w tym właśnie teatralizację (bo inaczej trzeba by po prostu uznać, że jest to skrajny idealizm marzenia, aby polityka toczyła się w sposób "apolityczny").

To zresztą nie jedyna postawa. Poza teatralnym gestem roszczenia mamy jeszcze fałszywy realizm pragmatyków - o którym mówił w orędziu pokojowym z 2007 Benedykt XVI. To typowa postawa politycznych chadeków. Chętnie demaskują teatralizm "proroków" - albo dla odmiany drapują ich w szaty fundamentalistów, integrystów. Dla "pragmatyków" czymś najbardziej niemoralnym jest bezkompromisowość, dyskwalifikująca w polityce jako "sztuce kompromisu". W tej logice postawa św. Tomasza More'a musi być nie do przyjęcia - lecz to on został ogłoszony przez Jana Pawła II patronem polityków... Taki patronat to nie tylko orientacja dewocyjna duszpasterstwa polityków, lecz także drogowskaz dla poprawnej teologii politycznej, nieprawdaż?

Poprawna teologia polityczna musiałaby przekroczyć zarówno abstrakcyjny moralizm, jak i fałszywy "realizm". W obu tych postawach jest jakieś umniejszenie polityki. Prawdziwa teologia polityczna musiałaby pozostać wierna zasadzie, że polityka to nie jest sfera, do której się wkracza, by wygłosić taki czy inny postulat (lub oświadczenie poselskie!) albo ubić taki czy inny interes - lecz że jest to sfera naturalna, chciana przez Stwórcę, w której Bóg potrzebuje "zdrowego powietrza" dobrych praw, aby zbawiać ludzi.

czwartek, 13 listopada 2008

Polityka alternatywna 1988-89

Polityka alternatywna polega też na tym, że ćwiczysz się w tym, aby nie traktować wydarzeń zależnych od ludzkich decyzji jak koniecznych zjawisk naturalnych - rozpoznajesz matrixową strukturę tego, co "musiało się tak zdarzyć". 

Ostatnio spędziłem kilka godzin na mówieniu do kamery o ostatnich dwudziestu latach (to na potrzeby filmu o Polsce niepodległej). Tym razem w zasadzie po raz pierwszy stanąłem wobec pytania: czy Kościół mógł się zachować inaczej w drugiej połowie lat 80.? 

Przypomnijmy sobie dane tamtego czasu. Był trójkąt czynników zmiany: czerwona władza, Kościół i opozycja solidarnościowa (w swej "głowie" spersonifikowana następująco: Wałęsa, Bujak, Geremek, Kuroń, Michnik...). Narracja zwycięstwa brzmi tak, że w sprzyjającej koniunkturze międzynarodowej (Reagan!) władza poczuła się zmuszona cofnąć pod naciskiem opozycji, której sekundował Kościół. Podstawową prawda tej narracji jest od kilku lat uzupełniana naszą wiedzą o tym, jak część obozu władzy projektowała te wydarzenia, aby osiągnąć jak najkorzystniejszą dla siebie "transformację". Ta uzupełniająca perspektywa pozwala na pójście krok dalej, z pytaniem: czy to, co się rzeczywiście wydarzyło w wypadkowej "ich" planów transformacji i "naszych" pragnień niepodległości, było wyborem jedynym możliwym, albo jedynym rozważanym projektem wyjścia z pata lat 80.? 

Myślę, że nie - i że o tym, co się ostatecznie stało (w którą stronę poszły wydarzenia), zdecydował faktycznie Kościół, czytaj: Jan Paweł II. Obstawiam, że pierwszym pomysłem władzy było dogadanie się z Kościołem na zasadzie: Kościół odwraca się od wspomnianej czołówki Solidarności, ale w zamian otrzymuje możliwość patronowania jakiejś partii chadeckiej lub chrześcijańsko-narodowej - i staje się partnerem porozumienia tworzącego nowy ład. Jeśli moje domysły są słuszne, wygląda na to, że do takiego rozwiązania byłby gotowy Prymas (jego wypowiedzi o "końcu Solidarności", bliskość prof. Macieja Giertycha wyznaczonego szefem prymasowskiej rady społecznej, swoją drogą także eksperymenty z "Dziekanią"...). I jeśli Kościół w Polsce odmówił propozycjom ugody bezpośrednio na linii Kościół-władza, to zrobił to pod wpływem (głównie) Papieża. 

To była różnica dwóch koncepcji. Ta papieska kładła nacisk na solidarność Kościoła z opozycją, nawet wtedy gdy kierowali nią ludzie, których można było podejrzewać, że zrobią to co faktycznie zrobili jakiś czas później: że po dogadaniu się z komunistami odwrócą się od Kościoła. Sądzę, że na początku komuniści woleli się umówić z Kościołem - ale gdy Kościół odmówił, nolens volens zdecydowali się dotrzeć do przywódców opozycji solidarnościowej, w sumie - do korowców. Dzięki Kościołowi dotarli, spotkali się, negocjowali - i umówili się z tą częścią opozycji, którą wcześniej pragnęli wyeliminować. 

Gdy ugoda nastąpiła, Kościół nie był już specjalnie potrzebny - ani jako parasol dla opozycji, ani jako przyzwoitka przy rozmowach. Rozpoczęła się jakby nowa epoka: "wojna religijna" liberałów nadwiślańskich z Kościołem, a równocześnie przedziwne odwrócenie sympatii: antydekomunizacyjna "gruba kreska", "Wyborcza" roztoczyła parasol bezpieczeństwa nad Jaruzelskim i Kiszczakiem.  Czyli sztama na linii michnikowszczyzna - postkomuniści, a "klerykałowie" wyrzuceni w ciemności zewnętrzne.

Tę dalszą historię już znamy. Wróćmy jednak do alternatywy. Czy mogło być inaczej? A konkretniej: czy Kościół mógł popchnąć historię inaczej? Jedynie pod warunkiem, gdyby zaryzykował bardziej - gdyby zechciał być nie świadkiem porozumienia, lecz jego stroną. Wtedy jednak złamane zostałyby "pryncypia posoborowe", koncepcja "niemieszania się" do polityki, rezygnacji z "sojuszu ołtarza z tronem". Ale czy nie zostały złamane i tak, tylko inaczej? W sytuacji magdalenkowo-okrągłostołowej Kościół zdecydował się na rolę taką, w której brał na siebie ryzyko bycia "współtwórcą" tego porozumienia - za to wyrzekał się istotnego wpływu na kształt Rzeczypospolitej. Episkopat wystartował z "katolickimi postulatami konstytucyjnymi" dopiero wtedy, gdy nie miał już "muskułów" wpływu. Natomiast jeśli chodzi o "sojusz ołtarza z tronem" - to przecież przez całą III RP ciągnie się ta smutna tradycja "wewnątrzsystemowości" całego szeregu hierarchów (abp Gocłowski i abp Życiński to postaci emblematyczne dla tej "unii"). W ten to sposób Kościół w Polsce tracił tak czy siak swoją cnotę, ale czynił to prawie zawsze "honorowo", zawsze dumny, że zarzuty wpływania Kościoła na ustrój państwa są "zupełnie bezpodstawne". 

Zapytajmy jeszcze raz: czy Kościół mógł zagrać inaczej? Teoretycznie - tak. Tylko, że trochę strach pomyśleć, czy nie zostałby szybko ograny. Niezależnie od wszystkich bardziej lub mniej rozsądnych obliczeń, "serce" narodu biło wtedy w Solidarności. Kościół musiałby stać się czymś więcej niż parasolem tego ruchu - musiałby przejąć jego aktywa dla nowej struktury. Czy jednak komuniści nie okazaliby się sprytniejsi od mało obrotnych "katoli"? Czy nie nacisnęliby wszystkich dostępnych klawiszy agentury i ośrodków wpływu, żeby spacyfikować tę ewentualną "chadecję" z Benderem, Siłą-Nowickim itp.? Jakoś nie mam siły, żeby powiedzieć, że to poszłoby dobrze - ale być może jestem małoduszny. No może gdyby żył Prymas Wyszyński...

Jestem natomiast przekonany, że Jan Paweł II chciał inaczej, w sumie tak, jak się wydarzyło - a potem z innymi ludźmi Kościoła był batrdzo zaskoczony, że niepodległościowe "kochajmy się" jednak się skończyło szybko. Pielgrzymka 1991 była szokiem także dla niego.

Na tym polega polityka alternatywna, że nic już nie sprawdzimy. Było jak było. Lepszy żywy wróbel niż martwy lew. A nikt nie zaręczy, że zrodziłby się lew.

Ale alternatywy warto ćwiczyć ex post. Relatywizują "konieczny bieg historii".


środa, 12 listopada 2008

Po co ta hucpa?

We wczorajsze Święto Niepodległości Warszawa pełna ludzi, atmosfera naprawdę świąteczna - inna zarówno w stosunku do czasu gdy była w nim gorycz opozycji "za komuny", jak i względem charakterystycznego dla lat 90. zapomnienia o historii. 

Byliśmy w Muzeum Niepodległości na koncercie-śpiewance prowadzonej przez Jacka Kowalskiego i zespół. Co się naśpiewaliśmy! Ostatnio tyle tych historycznych pieśni śpiewałem chyba na ogniskach harcerskich w latach 80. Jacek jak zwykle świetny w swoim komentarzu. Pieśni i piosenki najróżniejszych frontów i środowisk. Publiczność na stojąco przy Warszawiance, Rocie - i Pierwszej Brygadzie. 

W tym ostatnim przypadku poczułem się trochę "przycisnięty do muru" w swej endeckiej przeszłości. Owszem, jestem dziś gotów śpiewać Brygadę z szacunkiem i wdzięcznością dla ludzi, o których tam mowa, nawet ze zrozumieniem dla opowiadanego w niej wściekłego rozczarowania dla bierności Narodu. A jednak gdy niektórzy ludzie zaczęli na dźwięk Legionów wstawać, pociągając resztę - poczułem opór. "Były czasy gdy za to szło się do kicia"  - szepnęła mi pewna pani... 

...a mnie wtedy mignęła w głowie odpowiedź zbyt gorzka, dziś niezrozumiała i gorsząca: "Były też niestety czasy, gdy za nie wstanie na dźwięk Brygady brało się w pysk lub było się wyrzucanym ze szkoły". Ja o tym wiem, znam te fakty (choćby te "platerki", które wyrzucono ze szkoły i wysłano w świat z "wilczym biletem" - znana sprawa). Czy powinny one mieć dzisiaj znaczenie?

Kilka lat temu straciłem chęć na takie przerzucanie się historycznymi casusami, a topór historycznego sporu uznałem za łatwiejszy do zakopania... Niestety: kilka dni temu mieliśmy w Brwinowie uroczystość odsłonięcia odnowionego obelisku Marszałka Piłsudskiego - było to obchodzone jako antycypacja Dni Niepodległości. Byli biskupi, przedstawiciele władz Rzplitej, lokalni notable, kompania reprezentacyjmna, orkiestra - no i my, mieszkańcy, w podniosłych nastrojach. Odczytywano apel poległych - na tle zastępów bezimiennych najważniejszy był w nim Marszałek... potem doszedł Paderewski, Korfanty, Witos, Daszyński... i koniec! Milczenie o Dmowskim - a więc też o polskim Pomorzu, o zwycięskiej Wielkopolsce? O potężnej pracy obywatelskiej wokół Ligi Narodowej? O narodowym przebudzeniu ludu?... Po prostu dlatego, żeby mocniej zabłysł geniusz Komendanta?

Smutne jest takie dzielenie polskiej historii. Są już Legiony jako główna pieśń Wojska Polskiego (cho Legionów nie było tak dużo jak Błękitnej Armii czy powstańców wielkopolskich...). Jest Marszałek jako sprawca zwycięstwa 1920 (mimo znanych okoliczności jego utraty ducha w przeddzień...). To wzystko jest jakoś do przyjęcia. Dlaczego jednak rozrost tej tradycji ma się odbywać kosztem innej, na pewno co najmniej równie zasłużonej?

czwartek, 6 listopada 2008

MEMO7: Pamiętne rekolekcje

Są i takie Msze, których nie chciałbym już pamiętać: culpa rubet vultus meum. Gdy moja żona zapoznała się z ostatnim wpisem, o Mszach gregoriańskich (na których bywaliśmy razem), zaraz przypomniała mi zupełnie inną historię. Pamiętasz tamte Msze na naszych "rekolekcjach tomistycznych" w latach 90. - zapytała. - Najpierw zdziwiłam się, że wy sami sobie wybieracie czytania z Pisma. A potem przyszedł ten widok niebotycznie wysokiego księdza, naszego przyjaciela, pochylającego się nad obskurnym biureczkiem, które przykryte obrusem udawało ołtarz tej celebry na plebanii... Czy to pamiętasz?

Tak, pamiętam to, choć nie chcę pamiętać. Przedziwny mix liturgiczny oddawał dobrze rozchodzenie się dróg tych z nas, którzy osiedli na dobre w praktyce "Mszy w małych grupach", oraz tych, którzy wyruszyli na poszukiwanie tradycji. Ci drudzy... stanęliśmy w przejściu: możliwość wybierania czytań wykorzystaliśmy, żeby w nowej Mszy użyć czytań ze starej (a potem słyszało się pochwały, że czytania były "tak dobrze dobrane przez pana"); na naszą prośbę ksiądz odmawiał zawsze Kanon rzymski, w całości. I na tym był koniec wytrzymałości naszych przyjaciół: nie dało się ustawić krzyża na ołtarzu (stole?), o celebracji orientowanej nawet mowy by nie było - bo to był lefebryzm i już! Wystarczyło kiedyś, że Mszę - z pomocą bardziej pryncypialnego kapłana - przenieśliśmy do kościoła; od razu podniosły się głosy, że "w salce czuliśmy się bardziej wspólnotą". 

Na samym dnie jest też wspomnienie, któremu nie da się zgubić moja żona: że w owej przytulnej salce z powodu sztucznego tłoku naszego rekolekcyjnego tłumku przy Komunii księdzu wysypały się konsekrowane Hostie... Pobożny ksiądz przykucnął, Hostie pozbierał, Komunia ruszyła dalej. "Nic się nie stało"? A my zadawaliśmy sobie to nieznośne pytanie: czemu dawniej umyto by to miejsce dokładnie poświęconymi olejami, a potem oleje te spalono? Lex credendi, Kyrie eleison!  

niedziela, 2 listopada 2008

Brideshead betrayed

Widziałem nową ekranizację Brideshead revisited, kinową. Niestety złe zapowiedzi się potwierdziły: ten film jest zupełnie nową konstrukcją ideową, tylko zbudowaną z akcji powieści Evelyna Waugh. Interesujące, w jaki sposób zmieniono przekaz tego utworu. 

Pierwsze wrażenie: w stosunku do książki i do serialu wszystko jest teraz narysowane mocniej i grubiej: Sebastian nie jest już uroczy, lecz od początku jest mniej błyszczącą wersją Anthony'ego Blanche - bo homoseksualizm ma być tu dosłowny i bez niedopowiedzeń. To jednak może nie jest najgorsze - po prostu wybrano mocniejsze barwy, wulgarniejsze. 

Gorzej jest z innym wątkiem - katolicyzmem Flyte'ów - który również jest narysowany grubiej, lecz podlega także dewastującej prymitywizacji. Odnosi się wrażenie, że mamy tu to i tylko to, co jest w stanie uchwycić z katolicyzmu ktoś bardzo od niego odległy i lekceważący to, co o swojej wierze mają do powiedzenia sami katolicy. 

Być może jest to film dla Kuby Wojewódzkiego? Znajdują się w nim wszystkie klisze na temat stłumień wytwarzanych przez rzymską wiarę - w połączeniu z psychologią "zachowania własnej tożsamości". Niezależnie kto komu przyzna rację co do treści bycia katolikiem - każdy musi się zgodzić, że akurat tu film jest odwróceniem przesłania książki: w finale książki eksploduje odkrycie bliskości Boga - w finale filmu tryumfuje poczucie winy, typowa katolicka choroba. 

Nie wyobrażam sobie jak można byłoby mocniej przestawić drogowskazy w tej narracji - i nie mogę nie zapytać jak daleko wolno dokonywać takich zabiegów na dziele, które akurat w tej warstwie było przez Autora przemyślane gruntownie i zupełnie inaczej niż chcą autorzy filmu. Nie brak zresztą po prostu paskudnych przekłamań - jakichś idiotycznych zdań w kwestiach bohaterów. To przy pomocy takich zabiegów rodzina Flyte'ów staje się czymś w rodzaju upiornej rodziny Addamsów: pozostawiono i wzmocniono wszystko co katolik Waugh wydobył odważnie jako małość, śmieszność, dwuznaczność postaw portretowanych katolików - natomiast odjęto całą tajemnicę, misterium ich "inności". Poczucie winy - ot i wszystko, droga publiczności!