czwartek, 30 grudnia 2010

Mój rok 2010

1. Rok temu, 29 grudnia 2009 wezwano mnie dość nagle, wieczorem do wciąż świątecznie opustoszałego gmachu Polskiego Radia - gdzie członek Zarządu PR (padło na tego "pisowskiego") wręczył mi uchwałę o zwolnieniu mnie z funkcji dyrektora Programu Drugiego. Moment zwolnienia z zasady nie jest przyjemny - tak mi go opisywali koledzy z PR1 i PR4, "czyszczeni" wcześniej przez ówczesny "pisolew", ale tak zupełnie szczerze - dla mnie była to jedna ze szczęśliwszych chwil w życiu: odchodziłem z funkcji, która nigdy nie dała tego, co zdawała się obiecywać rok wcześniej. Dwa miesiące po nominacji utraciłem niemal równocześnie wsparcie Zarządu (wystarczyło odejście Bogdana Kiernickiego, i natychmiast szala przechyliła się ku prezesowi z Samoobrony) oraz wszelkie nadzieje na jaki taki budżet - a więc stało się dla mnie jasne, że swoje projekty nowych pozycji programowych mógłbym realizować w zasadzie jedynie na rachunek szybko topniejących środków przeznaczonych na znane i uznane składniki oferty Dwójki, wzbudzając tym nie tylko uzasadnione pretensje, ale i naprawdę naruszając zasady sprawiedliwości. O innych okolicznościach ograniczających nawet te wąskie ramy nie ma co tu pisać, są zanadto związane z sytuacją wewnętrzną Programu. W każdym razie poczułem się jak człowiek, który został wezwany, by przebudowywać dom, a na miejscu zastał płomienie i dzwonki wzywające do gaszenia pożaru: z jednej strony już na wiosnę wiedziałem dobrze, że nie mam ruchu - z drugiej, mówiono mi, że ostatnią rzeczą, której w niepewnej sytuacji potrzebuje Program, jest moje odejście. Postanowiłem więc zostać, także z myślą, że albo wcześniej odejdzie nieprzychylny mi prezes, albo przeciwnie, tenże zwolni mnie sam. Tymczasem dbałem o to, by wśród naszych audycji były i te o Waugh, Raspail'u, Liebercie, Bąku, Małaczewskim, "powieściowej publicystyce" Wildsteina i Ziemkiewicza, by był co tydzień chorał w prezentacji Bornusa, czasami ciekawe rozmowy o filozofii, nagrania dobrych interpretacji polskiego śpiewu tradycyjnego... Sytuacja wyjaśniła się - negatywnie - na jesieni, kiedy po porozumieniu PiS-SLD władzę w Radiu objął człowiek SLD: nie chciałem z nim podjąć gry, dałem na piśmie sygnał, że współpracy na jego warunkach sobie nie wyobrażam... I w końcu 29 grudnia przyszedł spodziewany ruch drugiej strony, a potem jeszcze jedna egzekucja - spodziewana przeze mnie, a zaskakująca dla innych - w postaci zwolnienia mnie w ogóle z radia, w trybie najszybszym z możliwych.

W ten sposób na progu RP 2010 zostałem człowiekiem luźnym: w ciągu jednego roku pożegnała się ze mną moja uczelnia (motywując to tym, że jestem dyrektorem w radiu...) oraz radio (otrzymałem z kadr świadectwo, że jestem "nieprzydatny dla radia"...). Ujmując rzecz elegancko: zostałem freelancerem. :)

2. Zgodnie z moim solennym postanowieniem nie wróciłem do kierowania "Christianitas": nie tylko z tego powodu, że byłoby to moim zdaniem nieuczciwe względem Piotra Kaznowskiego, któremu tę funkcję przekazałem idąc do Dwójki - ale zwłaszcza dlatego, że w nim i kierowanym przez niego zespole młodszych redaktorów widzę prawdziwy rozwojowy potencjał dla pisma, a nie ma innego sposobu, by go rozwinąć, niż postawić wobec dość trudnego realu odpowiedzialności za pracę redakcyjną. Dlatego nie wróciłem na fotel naczelnego. Jest mi z tym bardzo dobrze, że pismo tworzy teraz zespół, z którym się świetnie rozumiem, a który ma mnóstwo nowych pomysłów (co widać po numerze o melancholii i co będzie widać po numerze o polityce). Mój następca mówi mi, że punkt siedzenia zmienił punkt widzenia: inaczej myśli się o piśmie, gdy się kieruje jego sterami. To dobrze.

Najbardziej cieszę się z tego, że udało się nam w "Christianitas" uniknąć sytuacji, które miały miejsce w innych podobnych środowiskach. Jest taki moment, w którym w piśmie trzeba się zdecydować na ryzyko nowego życia, zamiast inaugurować formułę zamkniętego pokolenia. Ta decyzja musi być poważna i trwała i nie może polegać jedynie na kooptowaniu wybranych młodych ludzi do własnego towarzystwa. Oczywiście ryzyko to ryzyko, zwłaszcza kiedy nowy zespół nie powstaje w warunkach typowej redakcji, lecz raczej w klimatach "partyzantki prawdy". Zawsze się ryzykuje, że coś zadziała, a coś nie zadziała. W naszym przypadku widać już dobrze, co zadziałało: są nowe inspiracje, nowa jakość treści i formy, nowe punkty widzenia dobrze łączące nasze zasady, z którymi startowaliśmy i byliśmy przez lat dziesięć, z narracjami i pytaniami obecnego czasu. W sumie przewiduję, że już w tej chwili pismo zaczyna wyraźnie swój bieg na czoło peletonu w swojej grupie.

3. Jak na wszystkich, zwalił się i na mnie 10 kwietnia. Gdy szedłem przez rynek w Brwinowie, śpiesząc wygłosić wykład o "zagubionej nadprzyrodzoności", zatrzymał się przy mnie samochód, a jego kierowca powiedział mi przez uchylone okienko o Katastrofie... To dziwne wspomnienie: gdy coś co jest strasznie realne, wydaje się nierealne tylko dlatego, że pruje codzienność... Nagle przestało być ważne, że to Prezydent, z którym moje środowisko prowadziło nie jeden zasadniczy spór ideowo-polityczny - a pozostało jedynie to, że to był MÓJ Prezydent, do czego dodawałem ocenę, że najlepszy z tych w nowej niepodległości.

Bezpośrednio pod wrażeniem Katastrofy napisałem notkę o Prezydencie, przed którym po drugiej stronie zabici oficerowie z Katynia stają na baczność... A jednak uważałem, że poza oczywistymi wyrazami żałoby jako "Christianitas" nie powinniśmy teraz wchodzić w rolę najaktywniejszych żałobników - byłoby to niesmaczne, w sposób oczywisty głos teraz należał przede wszystkim do ludzi "obozu prezydenckiego". Do nich należało ewentualne uruchomienie "resetu", faktycznego odtworzenia naszej dawnej solidarności, ale na prawach odnowionych przez wstrząs - tak jak, z innych powodów, do premiera należał ruch odpowiedzialności za całą sytuację. Ale ruchy te nie zostały wykonane, wszystko płynęło po dawnemu, tylko na innych emocjach.

Napisano w tamtych dniach wiele mądrych rzeczy i sformułowano sporo słusznych postulatów praktycznych. Ze swej strony upomniałem się o jedną drobną rzecz: proponowałem publicznie, aby po głównej Mszy niedzielnej odmawiane były odtąd modlitwy za Rzeczpospolitą i Prezydenta RP, zarzucone za czasów PRLu. Mam wrażenie, że nikogo to nie zainteresowało, w każdym razie nikt tego nie podjął mimo rozpropagowania pomysłu przez przyjazne media. Nie czuję się urażony, ale pamiętam, że ta obojętność wielu zaaferowanych ludzi była dla mnie jakimś pierwszym znakiem, że to poruszenie nie idzie w stronę rekonstruowania instytucji, takich mocno duchowych i takich mocno materialnych też.

Moją ocenę dalszych wydarzeń politycznych zawarłem w obszernym tekście, który ukaże się za jakieś dwa tygodnie w najnowszym numerze "Christianitas" - a nie będę próbował powtarzać tego tutaj. Napiszę tylko tyle, że to "kolejne nieudane powstanie" (tak nazywam ruch narodowy po 10 Kwietnia) było także jakimś końcem zjawiska, które gdzieś około 2004 roku zacząłem nazywać "archipelagiem ortodoksji radykalnej". To nie znaczy, że w tym miejscu jest obecnie lej po bombie: w dalszym ciągu obecne są, a nawet jeszcze bardziej aktywne i rozbudowane środowiska młodej katolickiej inteligencji, które miałem na myśli. Zmiana polega na tym, że rozwiała się nadzieja, iż będą one stanowiły katolicką opinię polityczną, tkankę liderów opinii zdolnych do tworzenia w debacie publicznej wspólnego nacisku na siły polityczne w stronę chrystianizacji ich agendy. W sumie stało się coś innego: politycznie ogół tych środowisk oddał się całkowicie PiSowi, często co prawda nie z entuzjazmu, lecz na zasadzie wyboru "mniejszego zła". Ale nie chodzi o popieranie PiSu, bo w końcu można sobie wyobrazić, że to poparcie będzie połączone z jakimś "lobbowaniem" spraw cywilizacji życia w tej partii. Chodzi jednak o to, że nie powstał ośrodek zachowujący zdolność do samodzielnego, z perspektywy katolickiej, oceniania i programowania życia politycznego. Jeśli zważyć, że poza tym jest "Tygodnik Powszechny", uczący katolików jak się adaptować do liberalizmu, oraz Radio Maryja, uczące katolików jak utożsamiać agendę katolicką z geotermią itp., to naprawdę straciliśmy okazję na jakąś nową jakość. Nawet liczących się liderów katolickich nie udało się przekonać - zupełnie po "kaczyńsku" - że opinia katolicka będzie się liczyła jedynie wtedy, gdy sama będzie szanowała swoją suwerenność. Tej suwerenności nie szanują, więc została im rola "zaplecza intelektualnego" dla PiSu albo PJNu.

A przecież ta suwerenność w niczym nie przeszkadzałaby wykonywaniu innych potrzebnych funkcji (np. upominaniu się o wyjaśnienie Katastrofy lub krytykowaniu PO).

Niedawno trafiłem na nasz list otwarty z 2006 do władz Rzeczypospolitej, wzywający do wpisania do konstytucji zasady ochrony życia od poczęcia. Zastanawiałem się, ilu ludzi podpisałoby ten list obecnie? Niestety niejeden zdążył od tego czasu odpłynąć daleko od tych perspektyw. Oczekiwania się zminimalizowały: w ostatnich wyborach wystarczało już tyle, że Jarosław Kaczyński przypominał, iż jest katolikiem... Za to, że jest katolikiem, ma być popierany przez uspokojonych katolików. Mało.

4. Kończy się ten straszny rok (strasznym nazwał go w swoim podsumowaniu Marek Jurek: straszny jak Sąd jest straszny). Zważono nas i okazaliśmy się zbyt lekcy. Znaki na niebie i na ziemi, które zinterpretowano pospiesznie jako znaki potwierdzenia naszej misji i akceptacji dla naszych ofiar, były moim zdaniem być może trzecim dzwonkiem alarmowym. W 2006 roku Ojciec Święty prosił na polskiej ziemi o wyraźny znak, przykład dla Europy. Zrozumieliśmy to, zdaje się, tak, że "wystarczy być" (wystarczy być Polakiem). Jeśli jednak polega to na powtarzaniu fraz o naszej wielkości, bez wielkich czynów duchowych także w polityce - to na co komu ta sól?

Jonasz postanowił nie iść do Niniwy. A my postawiliśmy na strategię "przeżycia", owszem z dumą. Wystarczy nam przecie zachować "naszą polską tożsamość".

W ofierze, która została od nas wzięta, jest i ostrzeżenie, i wyrównanie. Ale kolonizacji naszej świadomości katolickiej przez zeświecczone rachuby i strategie ten straszny znak nie powstrzymał. Bardzo, bardzo potrzeba nam dzisiaj dziesięciu sprawiedliwych. I przyjęcia krzyża, od którego nie uciekniemy ani do pomnika, ani tym bardziej do zgrywy.

5. Wrócę jeszcze na moment do sprawy osobistej. W tym roku jedną z moich udręk były sytuacje, gdy "Gazeta Wyborcza" publikowała na swoich łamach wyciągnięte z internetu, wyrwane z kontekstów i preparowane cytaty z moich wypowiedzi - czasem tak zgrabnie, żeby skonfliktować mnie z moimi przyjaciółmi i kolegami. Robią to zapewne nie bez złośliwej uciechy i ze złą wolą (gdyż nigdy nie podają tego z moich wypowiedzi, co nie pasuje im do jakiejś manipulacyjnej tezy). Uznałem, że mimo wszystko nie może to spowodować, że nałożę sobie knebel i nie będę pisał tego co myślę. Nakładanie sobie autocenzury przez kogoś kto do stracenia ma zasadniczo tylko poczucie zgodności słów z myślami i czynów z sumieniem, byłoby drogą donikąd. Pozostaję też bez przerwy wierny swej deklaracji złożonej po sprawie "Agaty": nigdy i w żaden sposób nie będę współpracował z mediami Agory, co wyklucza niestety także możliwość polemiki na ich łamach. Oni o tym wiedzą, i sposób w jaki z tego korzystają świadczy jedynie o praktykowanej tam etyce zawodowej dziennikarza.

czwartek, 12 sierpnia 2010

O pokój Boży


Trwało to zbyt długo – tyle można powiedzieć na pewno o stanie niepewności co do upamiętnienia – równoczesnego – ofiar katastrofy smoleńskiej i wielkiego narodowego czuwania przed Pałacem Prezydenckim. Niepotrzebna deklaracja prezydenta-elekta, niepotrzebne deklamacje lidera opozycji, pomieszanie sakralnej i pamiątkowej funkcji drewnianego krzyża, niezdecydowanie i niejasności w realizowaniu podpisanego porozumienia, w końcu chaos wśród “obrońców krzyża” i tolerancja względem antyklerykalnego chuligaństwa – nic z tych rzeczy nie powinno się wydarzyć.
Ale nic to! Nadstawienie drugiego policzka polega teraz na przyjęciu z dobrą wiarą ostatniego gestu: na ścianie Pałacu wmurowano, w trybie pilnym, tablicę pamiątkową – właśnie taką, na którą czekaliśmy. Tablicę z krzyżem, z odniesieniem do katastrofy, do śp. Pana Prezydenta Kaczyńskiego, śp. Prezydenta Kaczorowskiego i pozostałych ofiar, do zgromadzenia się pod krzyżem Polaków “zjednoczonych bólem i troską o losy państwa”.
Warszawa jest pełna tablic z krzyżami i informacją o śmierci dziesiątków lub setek poległych – ta obecna tablica wchodzi w ich godne towarzystwo, najnowsze świadectwo naszych trudnych dziejów. Nigdy nie przyszło nam do głowy mierzyć godności pamięci powstańców wystawnością ich tablic na placach i rogach ulic, eskalowaniem coraz bardziej monumentalnych oczekiwań. Naszą pamięć wyrażaliśmy nie skalą konfliktów, lecz potrzebą modlitwy, zapalaniem świeczek, wystawianiem honorowych wart.
I niech to będzie finał tych wydarzeń ostatnich dni, w których doprawdy trudno wskazać “tych, którzy są bez grzechu”. Zamknijmy ten etap, przynajmniej przez najbliższe dni wstrzymajmy się z wystawianiem sobie rachunków – wiele z nich wystawiono ostatnio, a na pewno za jakiś czas konieczne będą spokojniejsze analizy wszystkich faktów - pocieszających, groźnych, budujących, niepokojących. Ale teraz – Pax!
Krzyż – ten sam, który ustawili harcerze w środku tłumów, i ten sam, który figuruje na wmurowanej właśnie tablicy – znajduje się w sercu naszej wiary. Prowadzi nas do Ofiary, przy której sprawowaniu kapłani modlą się nie o wojnę, lecz o pokój: “Prosimy Cię przeto, Panie, abyś łaskawie przyjął tę ofiarę od nas sług Twoich, jak również od całego ludu Twego, a dni nasze raczył pokojem Swym napełnić…” (Kanon rzymski).
Krzyż – Chrystusowy, Ofiara – miłości, pokój – Boży. Pozostańmy przy tych połączeniach, nie dając ich naruszyć czysto ludzkim namiętnościom ”zwierząt politycznych”.

wtorek, 10 sierpnia 2010

Prości ludzie i inteligencja post-chrześcijańska

Post-chrześcijańska inteligencja ma do prostych ludzi stosunek zwykle neurotyczny: jest to albo wykształciuchowskie wykluczenie "ciemnogrodu", albo uwielbienie "prawdy w ludzie", niewiele pomiędzy. Albo się boją i kpią, albo ekscytują się "naturalnością". Coś jak Wokulski domyślający się - jakże błędnie - co czuje dziewczyna całująca krzyż "na grobach".

sobota, 7 sierpnia 2010

Ostry dryf i rozważania o koniunkturalności

A statek płynie ostrym dryfem... Wydarzenia z wtorku były powtórką z krzyków w Katedrze po rezygnacji abp. Wielgusa - teraz to się syntetyzuje z potrzebami wojennymi PiSu. Po drugie: JK wyjechał właśnie przeciw Lisickiemu trochę tak jak w owym czasie Radio Maryja przeciw Sakiewiczowi, po linii "kłopotów osobistych".

* * *

Po tym jak Prezes JK wskazał buławą na swojego obrzydliwego wroga Pawła Lisickiego, w blogosferze lecą ku naczelnemu "Rzepy" kalumnie i klątwy: Lisicki to koniunkturalista itp. Sądzę inaczej. PL przez ostatnie lata angażował gazetę za bardzo po stronie JarKacza, a krytykę pod jego adresem wpuszczał tylko wtedy gdy była absurdalna. Szedł dość jednoznacznie po stronie PiSu. Kłopoty z dotrzymaniem kroku Prezesowi zaczęły się przy woltach w kampanii wyborczej - no a teraz, gdy Prezes formalnie wariuje, jest to zadanie naprawdę karkołomne. Czy obecnie Lisicki robi odwrót ze względów wyłącznie lub głównie koniunkturalnych? Tego nie wiem, nie ośmielam się wyrokować, tym mniej wchodzić mu w sumienie razem z nieomylnym Prezesem. Moja hipoteza jest trochę inna: Lisicki mówi teraz to, co rzeczywiście myśli, natomiast zmiana polityczna mu to ułatwia; obawiam się, że w większym stopniu koniunkturalistą bywał wtedy gdy objaśniał różne niemożliwe hece PiSu. Czy teraz coś nam grozi? Owszem, bo jeśli PL potrafił być koniunkturalny "pisowsko", to na pewno uda to mu się w wersji "peowskiej". Nieustanna rada dla JK: lepiej mieć po swojej stronie ideowców, choćby opornych - niż koniunkturalistów, choćby pożytecznych.

piątek, 6 sierpnia 2010

Na marginesie

Nurt sanacyjny przeszedł zadziwiającą ewolucję, w etapie PiSu. Na mocy skrętu z 2005 stał się najpierw "pastiszowym tradycjonalizmem", zasymilowanym z "endecją" z okolic Radia Maryja - a teraz wchodzi w rimejkową rolę "endecja w państwie okupowanym przez antydemokratyczną sanację". Jeśli tak, to będzie ostro, lecz i pastiszowo... Tak to się plecie, postmodernistycznie i szaleńczo.

* * *

Z kolei nieco wcześniej, w 2001 odbywał się ciekawy eksperyment republikańskiej syntezy owej post-sanacyjnej energii panstwowo-politycznej z konserwatywno-narodową energią cywilizacyjno-polityczną.

czwartek, 5 sierpnia 2010

Natura horret vacuum

Chciałbym, żeby było tak jak pisze, ze swojej odległości, WW. Ale na razie nie ufam tym słowom... Ponieważ ten krzyż jest pusty - idźmy tropem tego spostrzeżenia i tej metafory - pojawi się problem "zstąpienia z krzyża" (jest on już u samego WW) - a więc pojawi się, to nic dziwnego, również znana pokusa "teologii wyzwolenia", tryumfu witalności ludzkich porywów i interesów nad Kimś.

Pięknie brzmią sugestie o "ubogich Pańskich" (tych braciach Chrystusa), na pewno są bliskie prawdy. Czy jednak trafiają tutaj w punkt? A może zupełnie zniknął w tej teologii moment bardzo ludzkiej pokusy: że to, co puste, chętnie SAMI zapełniamy - swoimi planami, pojęciami, emocjami. Natura horret vacuum - dlatego kościelna nadnatura strzeże próżni także przed nami, dla "większych darów".

środa, 4 sierpnia 2010

Po Krakowskim Przedmieściu wczoraj – pytajniki żałobne

Że księża boją się przede wszystkim, “aby krzyż nie był znakiem podziału” – podczas gdy zawsze był znakiem bolesnym, niekomfortowym, pełnym wyrzutu i wywołującym odrzucenie. Jak to się dzieje?

Że ci, którzy “krzyża bronią”, nie słuchają się księży przysłanych przez swojego biskupa. Jak to się dzieje?

Że prezydent RP nie potrafi choćby przyzwoicie wybrnąć z prowokacyjnych podpowiedzi dziennikarza “Gazety Wyborczej”, ale daje się jej podpuszczać, jakby mu to smakowało. Jak to się dzieje?

Że lider opozycji zajmuje się krzyżem dopiero wtedy, gdy chodzi o upamiętnienie tragicznej śmierci jego brata i innych ofiar katastrofy smoleńskiej, ale sugeruje, że przewodzi krucjacie – mimo że w sprawie obrony krzyża w Europie nie kiwnął palcem. Jak to się dzieje?

Że władza w Polsce polega na podnoszeniu vat’u pod osłoną widowiska z manifestacji sił porządkowych – i ich realnej nieudolności, niezgrabności, wręcz prowokacyjnej bezradności. Jak to się dzieje?

Że ludzie Kościoła przemawiają do swoich wiernych nie w miejscu wydarzeń, oko w oko, jak do swoich wiernych, lecz z ekranów tv, cierpkimi uwagami pod adresem ludzi, którymi nie umieli pokierować i dla których mają tylko wyrzuty, że się muszą za nich wstydzić w swoich salonowych koleżeństwach. Jak to się dzieje?

Że w celu ośmieszenia samej wartości przywiązania do krzyża – zwykłego krzyża na ulicy, przy drodze – robi się jej w mediach “gębę” z twarzy podejrzanych indywiduów, tak jakby tylko ich obrażały nonszalanckie dywagacje o “usunięciu krzyża”, niepotrzebnie “przywleczonego przez harcerzy”.

Że jedni z krzyża robią swój patriotyczny znaczek, a drudzy też traktują go jak “pisowski” gadżet i dlatego chcą się go pozbyć jak najszybciej, w try miga. Jak to się dzieje?

Że prawdziwa historia obrony krzyża w latach 80. wraca teraz jako parodia – na wyśmianie tych chwil naprawdę ciężkich prób, które być może przyjdą i będą wymagały prawdziwego bohaterstwa, a nie tylko tupetu. Jak to się dzieje?

Jak to się dzieje – coś, co się zdarzyć nie powinno?

poniedziałek, 19 lipca 2010

Egzamin z otwartości

Kilka dni temu minęła trzecia rocznica niezwykłego dokumentu papieskiego. 7 lipca 2007 r. Ojciec Święty wydał przez motu proprio „Summorum Pontificum” rozporządzenie o możliwości swobodnego odprawiania Mszy św. i innych sakramentów według starszych, „trydenckich” ksiąg liturgicznych, sprzed reformy posoborowej. Benedykt XVI napisał tam bardzo wyraźnie, że życzy sobie, aby obie formy liturgii – ta starsza i ta młodsza – istniały obok siebie, nie na zasadzie jakiegoś wyjątku, lecz w codzienności życia parafialnego.

Trzy lata – to był okres, który wyznaczono na zebranie doświadczeń ze stosowania tej papieskiej dyrektywy. Dlatego teraz dokonywane będą różne podsumowania. Jak to np. wygląda u nas, w Polsce, w naszej diecezji, w naszym mieście…? Statystyki – dostępne dzięki takim społecznym inicjatywom, jak strony internetowe www.msza.net lub nowyruchliturgiczny.pl – wyglądają interesująco: w ciągu trzech lat liczba Mszy św. „trydenckich” zwiększyła się o kilkaset procent, dzisiaj zamiast dosłownie kilku miejsc celebracji mamy ich blisko czterdzieści. Już nie tylko Poznań, Warszawa, Kraków czy Lublin, ale i Wałbrzych, Zielonka, Ostrołęka, Bydgoszcz, Bytom i inne miasta czy miasteczka. Czy to jednak dużo?

Można rzec, że to niewiele. Choć z drugiej strony – są to wszystko miejsca, w których „stara” Msza św. pojawiła się z inicjatywy grup wiernych świeckich, na skutek ich próśb i starań. Nigdzie ta sprawa nie jest odgórnie propagowana, nigdzie nie przychodzi jako element wymagany przez duszpasterskie sprawozdania czy sugerowany jako coś oczekiwanego. Dlatego jeśli ktoś zapyta dzisiaj o przykłady autentycznego zaangażowania świeckich w sprawy Kościoła, nie sposób nie wymienić tej sprawy – przykłady niezmordowanego starania o nawiązanie do długiej tradycji liturgicznej powinny nas budować.

A jednak to prawda, że te całkowicie oddolne inicjatywy, możliwe dzięki poparciu Papieża, potrzebują jakiegoś zrozumienia, oparcia, pomocy. Nie powinny się rozwijać jak „niechciana ciąża”, w klimacie odrzucenia lub nawet nadziei, że „nic z tego nie będzie”. To prawda, że czasami – jak z tą ciążą – życie nas zaskakuje, każe wyskoczyć z pantofli rutyny i własnych jedynie słusznych planów. Czy to jednak znaczy, że mamy sobie pozwalać na znieczulicę wobec życia, tylko dlatego że jest jeszcze małe?

Znajomy proboszcz, w którego parafii zagnieździła się taka niepokorna grupa upartych „tradycjonalistów”, powiedział mi kiedyś bardzo mądrze: – Będzie u nas znak, że Kościół nie zaczął się kilkadziesiąt lat temu, że trwa wieki. A jeśli przez lata powtarzaliśmy, że Kościół jest szeroko otwarty, że jest łąką pełną różnych kwiatów – to teraz pora pokazać to na przykładzie szacunku dla Mszy św. „trydenckiej”!
Niedziela 29/2010