piątek, 15 maja 2015

Lament piastunki (Aischylos, Ofiarnice, 739-762)



Piastunka:

......................................
........... O, ja biedna!
Ileż to srogich nieszczęść dom ten - dom Atreja! -
od dawna nawiedzało! Przecierpiałam wszystkie,
i nieraz serce w piersi krwawiło boleśnie.
Ale takiego smutku jeszczem nie zaznała
nigdy! Tamte niedole, choć ciężkie, znosiłam
cierpliwie... Lecz mój miły Orest, mojej duszy
kochanie! Ledwie na świat wydała go matka,
jużem go piastowała... Służyłam mu wiernie
we dnie, w nocy czuwałam, nasłuchując krzyku
dzieciny, tyle trudu, tyle cierpień zniosłam -
wszystko, wszystko na próżno!... Toć takie stworzenie
jak zwierzątko - rozumu nie ma, trzeba za nie
mieć rozum. Nic nie powie maleństwo w pieluszkach,
czy mu głód, czy pragnienie dokucza, czy insza
potrzeba... Własnym prawem takie małe ciałko
rządzi się... Trzeba było zgadywać - i pewnie,
myślę, mylić się nieraz - pieluszki dziecięce
płukać - praczka, piastunka - jednych rąk robota...





Takie to były służby moje przy Oreście:
chowałam go, chowałam - dla ojca... A teraz,
nieszczęsna, straszną słyszę wieść - że on nie żyje!...
Iść trzeba - iść do człeka, co ten dom pohańbił,
zburzył... Radością będzie dlań opowieść moja...


(tłum. Stefan Srebrny)

czwartek, 14 maja 2015

Aischylos: Agamemnon, 380-407


Chór

.........................................
............... Rzecze w duchu
niejeden: "Bóg nie troszczy się o ludzki grzech,
nie spojrzy, gdy podepce człek
rzecz świętą..." To bezbożna myśl!
Potomni wiedzą to - gdy dom
występnym pałał ogniem żądz,
gdy sięgał tam, kędy sięgać wara,
gdy w zbytku dóbr pławił się bez granic,
bez miary! Tyle jeno, ile starcza, miej,
jeśliś zdrów na duchu:
zbytek rodzi niedolę!

Własne skarby ci zbrzydną,
własne szczęście obmierznie,
jeśliś strącił zuchwale w proch
święte Prawdy ołtarze.



Zwycięża szept zgubnej, złej pokusy,
opętań złud, ciemnych pragnień córy...
Na wszelki lek - za późno! Darmo kryjesz
występek! Widzą! Strasznym płonie światłem grzech!
Wytarty, niby pieniądz zły
w wędrówce długiej z rąk do rąk,
fałszywy jużeś stracił blask,
już otoś cały czarny - patrz!
Jak dziecię chcesz ptaka schwytać w locie...
Nie słucha żaden z bogów modłów twych i próśb!
Patrzy bóg na zbrodnie,
męża-zbrodniarza niszczy!

tłum. Stefan Srebrny

czwartek, 30 kwietnia 2015

O dzielnym Marku

Niedawno minęły imieniny Marka. Postanowiłem sobie napisać tym razem o pewnym Marku, moim przyjacielu. O Marku Jurku.

Trzeba chwytać okazję: tym razem Marek ani nie startuje w wyborach, ani nie znajduje się w sytuacji bardzo złej lub bardzo dobrej; ani nie jestem obecnie jego bliskim współpracownikiem, czyli osobą związaną na co dzień planami, ambicjami, akcjami - czyli jest to jeden z tych rzadkich w ostatnich latach momentów, gdy łatwiej mi o nim pisać z całym podziwem i wdzięcznością na jakie zasłużył. Dlatego po raz pierwszy napiszę o nim zupełnie zwyczajnie, bez ograniczeń, które zwykle przeszkadzają w pisaniu o ludziach bliskich.

Marek jest jednym z najwybitniejszych polskich polityków - należących do ligi tych, którzy znają głębokie zasady swych działań i pozostają im wierni w najtrudniejszych momentach. Jest trochę podobny do Władysława Studnickiego - nie w ideach, lecz w tym, że nawet najtrafniejsze jego zdania nie są podchwytywane i nie przynoszą mu podziwu tłumów, chociaż żyją i nurtują w myśleniu innych polityków, którzy nieraz przetwarzają je w swoje wynalazki. Dzieje się tak nie tylko przez tajemnicę charakterów, lecz i dlatego że Marek jest politykiem chrześcijańskim w społeczeństwie, które ma bardzo mętne pojęcie o tym, czym jest chrześcijaństwo w polityce.

O uwarunkowaniach w uznaniu autorytetu Marka przez naszą rachityczną opinię katolicką pisałem - po Smoleńsku i po wyborach prezydenckich 2010 - w "srebrnym" numerze Christianitas. Podtrzymuję to.

Do Marka mam stosunek taki jak do starszego brata: duży respekt i podziw. Zawdzięczam mu zrozumienie tego, czym może być realna polityka konserwatywna (tak ją nazwijmy) w epoce absolutnej dominacji ideologii demokratycznej - a w zderzeniu z cywilizacją śmierci. W ten sposób stał się Marek osobą decydującą o stylu środowiska Christianitas w relacji do zagadnień polityki.

A jednak nie we wszystkim się zgadzaliśmy. Przy tych okazjach odczułem, że Marek lubi dyskusję i wcale nie szuka ludzi bezmyślnie mu potakujących. Chociaż z drugiej strony - widziałem to nieraz - bardzo ceni prostą lojalność.

Z całą odpowiedzialnością i pamięcią o sądzie Bożym powiem, że nie poznałem - zawęźmy na wszelki wypadek: nie poznałem wśród osobistości życia publicznego - człowieka tak wielkiej prawości, i to w tym ciepłym stylu świętego Tomasza Morusa. Prawość nie zabezpiecza przed błędami, nie czyni nieomylnym - ale to jednak marka jakości moralnej. Dodam, że trudno by mi było wymienić wielu tak samo wrażliwych intelektualnie, zawsze gotowych do rozważenia argumentów stawianych dyskusji przez adwersarza. Ze świadomością, że nie wystarczy powtarzać standardy swego obozu ideowego, lecz konfrontować je z dzisiejszym światem.

Napisałem już rzeczy potężne - i bez obawy, że piszę na wyrost, dając się ponosić sile przyjaźni.

Raz jeden, przez półtora roku współpracowałem z Markiem blisko i na co dzień na jego własnym terenie pracy: gdy był on marszałkiem sejmu, a ja byłem jego doradcą, od października 2005 do maja 2007. Ubolewam, że nie potrafiłem dotrzymać mu kroku, gdy potrzeba było wytężyć wszystkie umiejętności międzyludzkiego kontaktu w perswazji na rzecz nowelizacji konstytucji RP, tej wzmacniającej ochronę życia.

Potem aż do dziś idziemy razem, ale już nie na wiele przydałem się akcji politycznej, którą przez cały czas uznaję za pierwszorzędnie ważną. Przepraszam, Marku.

Tyle mniej więcej chciałem napisać od lat - lecz ciągle nie był to "właściwy czas". Nie są to jakieś wyszukane myśli, lecz po prostu kiedyś musiałem spełnić ten obowiązek.

sobota, 28 marca 2015

Londyn, 1986, Żeromski


Przyjechałem z kraju, który chciał być Polską, do miasta pełnego starych ludzi, którzy dawno temu walczyli o Polskę i dlatego nie mogli żyć w Polsce. Rozmawialiśmy o Polsce jak o mamie i narzeczonej.

Polska, Polsce, polskość, Polsko, dla Polski. Boże coś Polskę.

A wieczorem Proms'y, Anglicy, słomkowe kapelusze, Union Jack. Z mnóstwa gardeł "Rule Britannia!" Ze śmiechem, bez łez.

Na uboczu stało kilku młodych ludzi. Oblicza ich były bardzo smutne, a źrenice zasłonięte łzami.

środa, 25 marca 2015

Tato i z powrotem

Jestem przekonany, że życie każdego z nas jest określone w grubych 90 % przez czynniki wyjściowe. W tym przepotężnie przez wpływ domowy, domowe obecności i nieobecności; w tym potężnie przez genetykę i osobowość rodziców.

Mimo to pozostajemy wolni: te 10 % wykraczające poza ramy wyżej określone - to przecież nieraz sfera ogromna, nieraz są tam wielkie zwroty życiowe i w ogóle sporo zaskoczeń dla wszystkich. Trzeba naprawdę mnóstwo zręczności i szlachetności, żeby te 10 % wykorzystać i przyzwoicie zagospodarować.

Jednak w każdej chwili życia, w każdej decyzji i rozeznaniu startujemy z tych wcześniejszych 90 %. Czy są one nie-nasze? Ależ nasze! Czy są niewolą? Ależ są wolnością. Tylko że przez nie jesteśmy umieszczeni w wolności człowieka pojętego szerzej niż "ja"; w wolności jakiegoś "my". To wciąż jest wolność ludzka, choć mutująca w kolejnych piętrach pokoleń i domów, z materii urodzenia i decyzji.

Jako mężczyzna - urodzony i wychowywany w domu, w którym nie brakowało ojca - jestem więc tak bardzo moim ojcem. Chłopcy chcą robić to, co robi tata - choć obecność matki pozwala im to nieustannie ukrywać, naśladując "modus" matki, gdy potajemnie i nie do końca świadomie idą drogą wartości ojca.

Ile potrzeba lat, by chłopiec przestał się "przebierać" za mamę, aby w tajemnicy - też przed swoją dumą - naśladować ojca, tak często "niedoścignionego"? Pewnie tyle lat, że chłopiec już dawno jest mężczyzną. Pewnie tyle lat, że mężczyzna jest dawno ojcem.

Zresztą nasze ludzkie szczęście polega na tym, że syn stopi w swej osobowości nie tylko na chwilę, lecz na zawsze "substancję" wartości ojca ze "sposobem" życia matki (tak jak kobiety łączą ideał matki ze sposobem postępowania ojca). Nie jestesmy, nie musimy być jednowymiarowymi kopiami - nawet gdy pozostajemy "wiernym odbiciem". Nie jednego, lecz dwojga.

Mam pod pięćdziesiątkę - i nadszedł czas, by przestać się bawić w indiańskie podchody z Tatą. Tata ma powyżej lat 80 i chyba właśnie miałby ochotę bawić się w podchody bardziej niż kiedyś. Być może. Jednak mnie właśnie ta od dziesięcioleci przeczuwana chwila trzeźwego widzenia przeszkadza w kontynuowaniu chłopięcej gry - grają w nią ze mną moi synowie, właśnie to zauważyłem. Mają przed sobą wiele lat wyczerpującej rozgrywki.

Ale my, ale my, Tato, już nie musimy grać. Została nam miłość, Tato.

poniedziałek, 16 marca 2015

To, co powinienem mówić i pisać zawsze na początku

Przez ważne lat dwadzieścia w moim życiu (czyli od pierwszych wykładów filozoficznych w 1987 do pisania monografii o scholastyce w 2007/08) moja uwaga była bardzo często, wręcz zawodowo skupiona na tym, jakie są istotne przyczyny i skąd coś pochodzi, jaką jest jego natura. Mam umysł trwale, powiedzmy, "odkształcony" w stronę czytania wszystkich obserwowanych zjawisk niejako od ich wnętrza. Szybko nudzą mnie obrazy, które nie wpuszczają mojego spojrzenia w głąb. Dotyczy to tekstów, filmów etc. Także wypowiedzi ustnych.

"Koń jaki jest każden widzi". Gdy mam coś powiedzieć lub napisać, rzadko zajmuje mnie opisywanie "konia" - chcę oddać moim słuchaczom lub czytelnikom inną przysługę. Chętnie i cierpliwie poczekam w kolejce, aby wystąpić po kimś kto poświęca się pejzażom, poruszy wyobraźnię i uczucia barwami jasnymi lub ciemnymi, zachwyci lub przestraszy. Natomiast ja sam pejzażystą bywam rzadko. Opowiadam "dlaczego", "skąd", "w jakim celu". Żeby to opisać, muszę być maksymalnie trzeźwy w analizie i wnioskach. I raczej unikać niż szukać efektownych obrazów i skrótów myślowych.

Jeśli zatem chcesz mnie posłuchać lub poczytać - miej baczenie: opowiem ci nie o strasznych burzach, ale o tym skąd biorą się burze. I może się okazać, że biorą się także z tego, co w twoim i moim sercu. Nie zawsze łatwo słuchać takie opowieści. Ale może dzięki nim czasami łatwiej zachować przyzwoitość w naszym rozbuchanym świecie?

Dla zaniedbywanych Przyjaciół


Z przeprosinami, że tak mało bywam. :)

Wśród sympatycznych śpiewaków udało mi się rozpoznać moich współredaktorów z Christianitas.




Białe Miasto







niedziela, 8 marca 2015

Ratują i zarażają

Idę nadal tropem opowieści o benedyktynkach z Chełmna i Torunia w XVI-XVII wieku, piórem siostry Borkowskiej. Dzisiaj refleksja po lekturze rozdziału o Zofii Krowickiej. Dwie refleksje.

1. Dzieje klasztorów mniszek pokazują, jak wiele zależało (i zależy) od wierności jednostek - tej samej, którą w danej chwili uznalibyśmy za jedynie upór, ślepotę, może i próbę przebicia muru głową. Np. klasztor w Toruniu przetrwał tylko dlatego, że w grupie tamtejszych benedyktynek była taka jedna, która nawet po przejściu wszystkich innych na luteranizm pozostała katoliczką i mniszką. I nie dała się wyprosić z klasztoru, stopniowo przejmowanego przez radę miejską. Ta ostatnia benedyktynka nie była ani najświętsza, ani najmądrzejsza, na pewno miała poważne braki w formacji etc. Ale to ona jedna wytrwała - i przeniosła płomień dalej, aż poszedł tam znowu jak iskry po ściernisku.

2. A równocześnie: ta dzielna "ostatnia katoliczka" z klasztoru toruńskiego nie była przecież wolna od ambicji i ludzkich przywar. To także ona sprawiła, że gdy klasztor się odnowił, przyjmując nowicjuszki - tamtejsze mniszki zostały zarażone czymś w rodzaju poczucia wyższości i wieczną pretensją. Po prostu zaraziła je nieposłuszeństwem i rodzajem niechęci do matki Mortęskiej, rządzącej z Chełmna.

Czyż nie tak jest w życiu? Że bohaterowie w jednej sprawie bywają szkodnikami w sprawie innej?

sobota, 7 marca 2015

Czy myślicie, że tak było tylko kiedyś?

Czytam w Mniszkach siostry Borkowskiej OSB, takie słowa o przełożonej klasztoru benedyktynek w Chełmnie, w roku 1556:

Gertruda ..., inteligentna ale samowolna, przejęła się nauką reformacji i pod jej wpływem prowadziła świadomą politykę stopniowego wyniszczenia klasztoru, rozdając wszelkie jego mienie, a zwłaszcza nie przyjmując nowicjuszek. Jest coś przerażającego w tym częstym wtedy zjawisku nienawiści, z jaką przechodzące na nową wiarę zakonnice starały się zniszczyć własne klasztory.

Tyle cytatu. I tylko dodam, że do tak rządzonego, wymierającego klasztoru Pan Bóg posłał klaryskę (!), która niemal siłą, a na pewno uporem wdarła się do środka i przeciwstawiła samozniszczeniu. W końcu i Gertruda wróciła do Wiary, a do klasztoru zaczęły przychodzić nowe powołania, włącznie z tą młodziutką Mortęską, która miała odnowić całą kongregację.

Tak bywa.

piątek, 6 marca 2015

Piękna pani, stara znajoma

Odnalazłem ją na wystawie malarstwa Olgi Boznańskiej w Muzeum Narodowym. W tłumie portretów różnych pań i panów, dzieci i młodzieży jest i ona: Zofia z Goetzów-Okocimskich Włodkowa. Filozofka, gorliwa, mądra katoliczka. Na portrecie: piękna pani. Z wachlarzem (czyżby japońskim?).



Nigdy wcześniej jej nie widziałem. Za to słyszałem o niej, przed ćwierć wiekiem: spotkana u trapistów pod Cherbourgiem hrabina Cieńska wtajemniczała mnie m.in. w anegdoty o swej krakowskiej socjecie. Na cześć moich ówczesnych prac przekładowych ze św. Tomasza hrabina opowiedziała o swych bytnościach u Włodków: w pamięci utrwaliła się czcigodna mama koleżanki, Zosi; to ona dała językowi polskiemu pierwsze większe tłumaczenia dzieł Akwinaty: Summa contra gentiles, traktat o Bogu z Sumy Teologii. Zasłużona dama. A jej córka, Zofia (Zosia z opowiadań hrabiny C. i mojego Profesora), to jedna z najwybitniejszych polskich mediewistek.

Po wczorajszym "Króle Learze" w Polskim


Wklejam słowa ukochane:

Then poor Cordelia!
And yet not so; since, I am sure, my love's
More richer than my tongue.




środa, 4 marca 2015

Non omnis putrescam


Myśli człowiek: w proch się obrócę

A kiedy mnie tu nie będzie, nastąpi rozkład. Numer mojej komórki zacznie objaśniać, pewnie głosem porażonym żałobą, o swej nieaktualności - szybko zaktualizują się natomiast bazy danych dzwoniących wydawców telewizyjnych i telemarketerów, zasklepi się telekomunikacyjna rana; znajomi jeszcze przez pewien czas będą błądzić w tę kompozycję cyfr, dotykać blizny. Pustka, nie ma, patetycznie zostawić lub pragmatycznie usunąć z książki kontaktów - oto jest pytanie!

Moje zobowiązania finansowe zaczną wyć z niedokrwienia - zwłaszcza karta kredytowa szybko postawi szereg terminów ostatecznych biednym ludziom krzątającym się w doczesności. Będą reanimacje i chwilowe przywrócenie płynności na rachunkach, aż do szczęśliwych likwidacji, wbrew nowym zachętom. Nie wiem jak sobie poradzi w tym spóźniony i sapiący przelew zaległego honorarium dwieście trzydzieści pięć złotych?

Rozkład tkanki: wyrejestrowanie z tak wielu różnych rejestrów! Opór stawiany przez tak wiele kodów i haseł nie przekazanych w porę!

I ten brak życia na łolu, w ostatnim czasie nie zanotowaliśmy żadnej twojej aktywności, przypomnij się swoim friendom, powiedz co czujesz. Na darmo. Pustka, może jakieś robaki rozniosą profil, siejąc zgniliznę? Ktoś jednak wcześniej napisze wirtualną klepsydrę: umarł, +

Przetrwa żelazna konstrukcja ksiąg wieczystych, kościec, wciąż w szafach: urodzony, baptizatus, bierzmowanie, matrimonium, związek zawarł. To ostatnie mocniejsze niż fakt, a słabsze niż więź. Dojdzie kartka nowa, odpisy dostanie rodzina, ubezpieczenie obejmie lub nie obejmie. 

Non omnis putrescam. Koncert na cztery ręce zabrzmi jasno, życie młode, novellae olivarum, wypuszczone w kosmos będzie biegło kilkoma ścieżkami przez lat może i kilkadziesiąt, aż samo wyda życie nowe i pójdzie też stąd. Ponadto kilka książek, trochę więcej tekstów pomniejszych - powiszą, powiszą, przy niektórych zarumieni się jeszcze twarz gorliwego poszukiwacza. Szeptana będzie modlitwa ratunkowa, którą miałem pod piórem. 

Ci, którzy nienawidzili lub pogardzali, zostaną z tym (gdyż nienawidzi się i pogardza postaciami, a te pozostają niezmiennie nawet gdy wychodzi spod nich zmęczona osoba). Tym bardziej ci, którzy byli obojętni. Tym, którzy kochali, pociągnę nić do labiryntu, sam pełen nadziei, że Aniołowie poprowadzą mnie z nią in paradisum, choćby i po przykrych purgacjach. 


Myśli człowiek: w proch się obrócę; niech ten proch nie zbrudzi tych, na których opadnie. Myśli człowiek: Zbawca mój żyje, będę błogosławił Boga w krainie żyjących.

sobota, 28 lutego 2015

Lewiatan

U Zwiagincewa Lewiatan pożera wszystko: nie tylko dom i człowieka podobnego do Hioba, ale i - w scenie z księdzem - samą opowieść o Hiobie (zostaje ona niejako użyta przeciw "Hiobowi", wcześniej sprowadzona do prostej budującej przypowieści, właśnie w stylu "przyjaciół Hioba").

"Lewiatan" jest tym bardziej opowieścią o Hiobie - tylko że w kadrze ujęto to, co jest tam "w środku", bez wstępu i bez zakończenia. A Bóg jest ukryty. I zakryty.

Mimo to zostaje tylko On. W zderzeniu z lewiatanem zawodzi prawnik, człowiek "wierzący tylko faktom": nie przeszkodził lewiatanowi, a zranił ufającego mu Hioba, uruchomił jego klęskę. Z drugiej strony: władyka, człowiek mówiący słowami Boga używa ich, by osłonić i wzmocnić nawet zbrodnię, przemienia prawdę o mocy Ducha w zachętę do zmobilizowania "poweru".

Wielki finał, niedziela w cerkwi. Słowa o Prawdzie, o Istinie - one pozostają niewinne, płyną wbrew intencjom głupców: popychają od wewnątrz władykę, by w swym nauczaniu zaprzeczył swemu wyrażonemu wcześniej przekonaniu, że Bóg przejawia się głównie przez moc; nie, znakiem Boga jest prawda. Kłamstwa nie obłaskawiają Ikony - chociaż oglądamy właśnie jak władyka używa Prawdy, by dać kredyt kłamstwu. Trzeba by jednak wiedzieć: "Słów ich słuchajcie, ale uczynków ich nie naśladujcie". Nie wie zapewne aparatczyk, jak straszną prawdę przypomina swojemu synkowi: "Bóg widzi wszystko".

Obejrzeć ten film jednego dnia, a następnego przeczytać o zastrzeleniu Niemcowa - oto opatrznościowy "montaż".

piątek, 27 lutego 2015

Przywyk odwykniętego

Przez wiele miesięcy nie napisałem ani jednego tekstu publicystycznego, ani jednej szerszej wypowiedzi o aktualnych sprawach publicznych. W tym czasie jedynie wpisy na facebooku, również rzadsze niż kiedyś, oraz zupełnie innej natury prace autorskie (książka-album o Księdzu Jerzym, prace nad koncepcją edukacji klasycznej dla Kolegium Św. Benedykta itp.).

W końcu stare zobowiązanie zmusiło mnie do napisania znowu tekstu "do druku". Drobne 10 tysięcy znaków, o sprawach znanych mi od podszewki i nieraz - choć w innych aspektach - opisywanych przed laty...

Siedziałem godzinami przed pustym ekranem. Potem kolejne godziny przed ekranem z wrzuconymi czterema banalnymi zdaniami, które miały mi ułatwić pójście dalej.

Ale nigdzie dalej nie chciało mi się iść - zniechęcały do tego banalne zdania. Próbowałem więc wykpić się jakimś recyklingiem: może coś napisane dawniej dałoby się, hmm, zaktualizować?

Nie dało się, jak na złość.

Zacząłem stukać. Litera po literze, słowo po słowie, Najpierw wszystko bolało, jak "w mięśniach i kościach" dawno nie używanych nóg. Po dwóch, trzech akapitach zaczęła jednak gdzieś w tle "grać muzyka". Ta "muzyka" doprowadziła szczęśliwie do końca tej krótkiej autorskiej przechadzki - na której końcu brzmiała już mocniej niż protest "mięśni".

Postawiłem kropkę, tekst wysłałem. Odetchnąłem.

Jeszcze nie ciągnie mnie do następnego spaceru. Za mało wiosny.