piątek, 14 lipca 2006

Niefrasobliwi skrupulanci (o upadku myśli konserwatywnej)

Napisałem niedawno o lumpen-konserwatystach - i nieprzypadkowo właśnie tak. Sam się dziwię tym połączeniem, zgoła paradoksalnym: jak może dochodzić do tego, że idei konserwatywnych (a może też normalnego życia przy okazji?) chce ktoś bronić niewybrednymi intelektualnie i moralnie chwytami (najbardziej zagadkowa jest ta dziwna niechęć do czytania książek - o ile nie mówią tego, co “już wiemy”, i o ile przekraczają wymiarami rozprawę np. czcigodnego śp. Michaela Daviesa, dzielnego autodydakty, o doktrynie wolności religijnej - popisywanie się kpinami z nieczytanego dzieła naukowego tylko dlatego, że ma sześć opasłych tomów, źle świadczy o sposobie bycia takiego kpiarza). Wszystko byłoby jeszcze w porządku, gdyby to pochodziło od jakichś chłopięcych “kamelotów” lub konserwatywnie nastawionych włościan - ale tu mamy etykietkowy creme-de-creme “myśli”, co nie tyko książki, ale nawet “dekalogi” redaguje. Dlatego właśnie: lumpen-. Z “dywizem” między “lumpen” i “konserwatyści” - gdyż jednak te dwie substancje przelewające się po głowach “zachowawców” łączą się jak woda z oliwą. Do wglądu w publicystyce strony www.konserwatyzm.pl
A więc konserwatyści pozujący na lumpów - czy raczej lumpy pozujące na konserwatystów? To trudna do wyjaśnienia proporcja, zachodząca w osobowościach panów noszących swoje osobiste zadry zwolnionego asystenta poselskiego i traumę byłego doradcy premiera… Buzka. Doprawdy, charaktery krystaliczne i osiągnięcia kontrrewolucyjne.
Ale nie o tym chciałem tutaj pisać. Nie o kilku panów tu chodzi - lecz o być czy nie być konserwatywnej myśli sprzężonej z konserwatywnym życiem. O to się martwię - i tego w istocie dotyczyła, od lat, dyskusja z poważnym rozmówcą - Jackiem Bartyzelem.

Jest to dyskusja o wierności zasadom - i o pracy polegającej na realizacji tych zasad; o widzeniu “głębin Bytu” - i o ryzyku życia; o dziedzictwie christianitas, dzięki któremu żyjemy - i o sposobie bytowania tejże christianitas w naszym świecie, w niekorzystnych dla niej warunkach porewolucyjnych; także o publicystyce - i o polityce. Także dyskusja o tym, w jaki sposób dokonuje się uprawnionej aktualizacji tego, co otrzymaliśmy.

Dyskusja ta, którą toczyliśmy w różnych warunkach w gronie przyjaciół “Christianitas”, zyskuje teraz dość szczególne podsumowanie w publicznej wymianie polemicznej między Jackiem Bartyzelem i mną (choć w tej polemice występuje też, w o wiele ważniejszej niż moja roli, osoba Marka Jurka). Ze swej strony zamknę tę sprawę kiedy indziej.

Chcę jednak zwrócić już teraz uwagę na zjawisko, które - jak sądzę - może być przedmiotem troski prof. Bartyzela, i to zaraz obok ostatnio szeroko przezeń omawianego zagrożenia rozpłynięcia się tradycjonalistów w odmętach demokracji liberalnej. Chodzi o zjawisko, które nazwę fenomenem “niefrasobliwych skrupulantów”. O samo sedno moralne postawy nazwanej przeze mnie zgryźliwie “lumpen-konserwatyzmem”.
Z pozoru trudno jest połączyć niefrasobliwość i skrupulanctwo. Jest to wręcz niemożliwe, jeśli oba składniki miałyby dotyczyć tej samej rzeczywistości. Co innego jeśli skrupulanctwo dotyczy idei, a niefrasobliwość - życia. To tak jakby ktoś latami szlifował gramatykę, prowadził boje z językowymi nabytkami lub błędami, tępił ogniście zarzucenie genetivu pluralis z końcówką “-yj” - ale nie miał ochoty z nikim poważnie rozmawiać, być dla niego zrozumiałym i - natrafiwszy na otwartość - zwyczajnie się dogadać. Można odnieść wrażenie, że to zapamiętałe szlifowanie gramatyki w żadnym razie nie jest motywowane zamiarem porozumiewania się w kultywowanym języku. Tu właśnie przedziwnie les extremites se touchent, dwie skrajnie różne postawy, skrupulanctwo i niefrasobliwość, okazują się pozostawać w życiowym, pragmatycznym związku, wprost się warunkują i wzajemnie wspierają: ten, kto “idealizuje” tożsamości (idealizuje w sensie platońskim, a nie potocznym), ten oczywiście nie szuka ich w naszym “świecie podksiężycowym” - raczej każdą spotkaną tu realizację bliskiej idei traktuje z góry jako podejrzane naśladownictwo, zniechęcającą imitację, o którą nie warto się troszczyć - i którą trzeba po skrupulancku napiętnować jako nie-ideę; z drugiej strony, ten, kto z jakichś powodów woli traktować otaczający świat z przymrużeniem oka, ten jeśli nie jest jedynie bon vivantem i chce mieć samopoczucie ideowca - będzie swe ideały odsuwał możliwie najdalej od tegoż świata, w którym żyje, oczywiście ze specyficzną troską o “czystość idei”.

Oto wewnętrzny związek skrupulanctwa i niefrasobliwości - skrupulanctwa “strażnika idei”, toczącego ewentualnie wojny o przecinki i “dywizy”, i niefrasobliwości w bardzo szczególnym przyjęciu za swoje dewizy “niech zginie ten świat”.

W postaci skrajnej ten związek niefrasobliwości i skrupulanctwa czy rygoryzmu definiuje niemal każdą gnozę. Ale na szczęście bardzo rzadko mamy do czynienia z gnozą - chyba że z gnózką. O wiele częściej są to różne formy ulegania “gnostyckiej” pokusie, bez wyznawania gnostyckich poglądów. To niestety dotyczyć może - i dotyczy - także osób i środowisk o zacięcie antygnostyckiej ideologii - wtedy gdy “gnostycka” postawa egzystencjalna wypełnia od wewnątrz ludzi, którzy na pozór i w świetle głoszonych zasad nie powinni mieć z takimi postawami nic wspólnego.

Choroba “niefrasobliwego skrupulanctwa” ma dziś wszelkie widoki na objęcie swym wpływem świadomych i przekonanych konserwatystów. To między innymi kwestia naszego dziejowego “ciśnienia”, kruszącego charaktery coraz bardziej rozdarte między poziomem wyznawania idei i przebywania w świecie obcym tym ideom. W tych warunkach kto chce nadal wyznawać idee konserwatywne i do końca nie zgorzknieć, zderza się wielokrotnie z pokusą niefrasobliwości w ocenach świata, który wielu konserwatystów traktuje jak matrix - mimo że mieszkają w nim rzeczywiści ludzie i rzeczywiste społeczeństwa. Tymczasem to ich myślenie i idee przekształcają się w matrix o konserwatywnych rysach i z bitwami kontrrewolucji zbyt podobnymi do rozgrywania w zaciszu emeryckich partyjek warcabów - a realne obowiązki, z pozoru o wiele skromniejsze i mniej kolorowe od rozmachu tych “bitew”, idą w zapomnienie.

To niezwykle charakterystyczne, że ludziom tak ukształtowanym stanowisko w służbie publicznej kojarzy się najsilniej z byciem opłacanym i z wszelkim złem “pójścia na żołd” - a nie z wysiłkiem robienia czegoś w dobrej sprawie. Najwidoczniej w takim właśnie świecie pojęć kwitnie ich myślenie i siła polemiczna - w takim manichejskim świecie, w którym były młody doradca premiera nauczył się, że jego doradzanie jest tylko braniem kasy od podłych “socjalistów” z AWSu, u boku premiera-protestanta. Teraz już wszelka praca dla państwa polskiego z tym mu się kojarzy. Zepsucia są, jak widać, trwałe. A życie z nimi musi być podłe, nie zazdroszczę.
Nad tym, wyłuszczonym nieco wyżej, problemem “niefrasobliwego skrupulanctwa” chciałbym się pochylić razem z prof. Jackiem Bartyzelem - gdyż jest to ważny problem wychowawczy dla osób odpowiedzialnych za morale środowisk konserwatywnych. Wydaje mi się, że chodzi tu o problem naprawdę ważny, a jak dotąd bardzo rzadko omawiany. W wielkiej dysproporcji do stawiania rozmaitych eskapizujących - a przecież też nie pozbawionych gruntu - obaw przed wchodzeniem w sprawy świata.

Moją ulubioną lekturą jest między innymi Chestertona Człowiek, który był czwartkiem. Ta opowieść, nosząca podtytuł: “koszmar”, mówi o dzielnym człowieku, który został poddany szczególnej próbie: został zwerbowany do konspiracji policjantów walczących ze światowym spiskiem - jednak na końcu okazuje się, że była to tylko próba, a istnienie i świata, i groźnego spisku staje się raczej problematyczne, jakby było snem. Książkę tę bardzo lubię - lecz sądzę, że od nas, poza książką, wymaga się więcej: realnej walki w realnym świecie. To nasza próba, którą potraktujmy równie poważnie co nasze idee.

niedziela, 9 lipca 2006

Publicyście, nie Profesorowi

Pan Profesor Jacek Bartyzel jest kanonicznym historiografem prawicy, a zwłaszcza prawicy kontrrewolucyjnej – drugiego takiego w Polsce nie mamy. Kto chce dowiedzieć się z polskiego tekstu, czym była Action Française, co myśleli Chateaubriand czy de Bonald, albo Donoso Cortes, lub jaka była relacja włoskiej prawicy i faszyzmu – nie tylko może, lecz wręcz powinien albo musi zajrzeć do prac profesora Bartyzela, na czele z właśnie wznowioną „summą” Umierać, ale powoli. Z całą pewnością nie ma w Polsce dzieła, które ukazywałoby z równie benedyktyńską starannością mrówczą pracę ludzi, którzy wobec inwazji Rewolucji starali się uchronić zarówno idee, jak i realne życie cywilizacji chrześcijańskiej. Nie ma też w Polsce drugiego autora, który taką summę historii idei politycznych potrafiłby tak pieczołowicie rozpostrzec, i to pracując nad nią w atmosferze faktycznego i prozaicznego ryzyka dla swej uprzedniej kariery czy pozycji akademickiej teatrologa. Spotkały się i objęły w tym dziele wiedza i pasja. Wiedza, którą podziwiamy, i pasja, którą podzielamy.

Jacek Bartyzel bywa jednak również publicystą starającym się recenzować bieżące wydarzenia z perspektywy idei królewskiej. Staje tu każdorazowo przed typowo platońskim wyzwaniem przemierzenia odległości między nieporuszonością świata idei, w którym bytuje definiowana przez Bartyzela „partia Boga i króla”, a realną życiowością „świata powstawania i ginięcia”, w którym trwa – opisywana w jego dziełach historycznych - obrona naziemnej cywilizacji chrześcijańskiej.

Z lektury tekstów publicystycznych Jacka Bartyzela można uzyskać potwierdzenie, że odległość między tymi dwoma światami jest oszałamiająco duża. Na pewno przede wszystkim dlatego, że nasz świat życia psuje się za szybko i odpycha swoje życiodajne dziedzictwo – w sumie jest już od niego tak daleko, że wręcz trudno mu je rozpoznać, mimo że wciąż z niego korzysta i dzięki niemu trwa. Biorąc pod uwagę ten straszny stan rzeczy, można by także publicystyczne wystąpienia Bartyzela uznać za cenny, choć bolesny głos sumienia, pełnego pamięci o naszych dumnych łacińsko-chrześcijańskich memorabiliach. Ten głos przypomina o sprawach zapominanych i zwłaszcza w chwilach próby zachowuje ostrość słusznego napomnienia.

Teksty Bartyzela są jednak świadectwem także tego, że przebywanie na planetach idei bardzo utrudnia orientowanie się w codziennym ruchu ludzkich społeczeństw, a także przeszkadza w jakichkolwiek pozatekstowych formach kontrrewolucji czy rekonkwisty – i przypomina starą prawdę, zdroworozsądkową i Tomaszową, że mądrzy ludzie nie zawsze są ludźmi roztropnymi, czyli że w sprawach kierowania biegiem życia zawsze lepszy jest człowiek roztropny niż tylko (!) mądry.

Wkraczając w dziedzinę bieżących ocen i żywej publicystyki, tacy ludzie wyłącznie mądrzy zachowują się z reguły nadal jakby tkwili za swym biurkiem, obcując z ideami, a nie ludźmi i ich życiem – a maniera ta staje się nieznośna właśnie dlatego, że przecież oceniają już nie idee, lecz ludzi, nie intencje, lecz działania. Zwykle brak im konkretnego doświadczenia moralnego w pozaliterackim działaniu na rzecz Sprawy, której zasady i dzieje w płaszczyźnie państwowej potrafili opisywać – i bez tegoż doświadczenia rzucają swój autorytet i ocenę w wir życia, do którego mają głównie wstręt.

Nic dziwnego, że produkty tego rodzaju chwilowych wtargnięć owych „idealistów” w świat konkretów zdradzają z miejsca jakąś intelektualną bezsilność eskapisty, pragnienie wymierzenia temu światu nie tyle sprawiedliwości, ile policzka. Szczególnie charakterystyczna jest głęboka niechęć do rozpoznawania zjawisk nowych – są one oglądane niemal wyłącznie przez okulary innych zjawisk, nieco starszych: i tak np. współpraca księży z bezpieką jest tylko casusem modernistycznej zdrady prawd wiary, a np. ostatnie zmiany na szczytach polskiej władzy są „rozumiane” wyłącznie w kluczu wydarzeń rewolucji (anty)francuskiej. Oba te przypadki są alarmującym objawem zaskakującego symplicyzmu intelektu, który – na innym terenie – przyzwyczaił nas do samodzielności i przenikliwości.

Niestety na tym nie koniec: moralnie niekonsekwentne zaangażowanie w oceny dotyczące spraw świata żywych zaburza czasami nawet kultywowany w umysłach „idealistów” ład idei. Gdy w jednym z wystąpień Jacka Bartyzela czytamy np. namiętny protest przeciw użyciu przez Sejm RP (i to z inicjatywy Marszałka Sejmu) pojęcia „judeochrześcijańskie dziedzictwo moralne Europy”, możemy sobie zdać sprawę, jak mechaniczna jest ta gniewna reakcja: autor być może nie zwrócił w ogóle uwagi, że twórcy uchwały wskazali na rzeczywiste i historyczne źródło fundamentalnego odrzucenia zachowań homoseksualnych w naszym świecie. Tym źródłem nie jest – helas! – dziedzictwo Grecji i Rzymu (tak bardzo docenione i przez Jacka Bartyzela, i przez eurokratów od eurokonstytucji), lecz biblijny, właśnie judeochrześcijański rdzeń moralnych przekonań, wpojonych Europie. To właśnie wystarczyło zrozumieć, aby nie przypisywać Marszałkowi Sejmu intencji judaizowania chrześcijaństwa na spółkę z zamorskimi neocons’ami lub wskrzeszania herezji starożytnych judaisantes. Trzeba się po prostu rozglądać po świecie, który się opisuje – rejestrując m.in. takie fakty jak to, że przeciw planowanej paradzie gejowskiej w Jeruzalem protestują wspólnie – właśnie wspólnie - katolicy, żydzi i muzułmanie. I że to działanie nie da się ze wstrętem podpiąć pod modernistyczne próby „parlamentu religii”.

Patrząc na niezwykle bogatą twórczość naukową profesora Jacka Bartyzela, można dojść do wniosku, że ceną zapłaconą za powstanie tego dzieła musiało być swoiste akademickie wyobcowanie z potocznego biegu rzeczy. Profesor za tę cenę zbudował swoją suwerenność intelektualną, a jego samotny autorytet ma w sobie coś z mocy mędrca z pustelni. Wybrał drogę, która odłączyła go od koterii i klik, a nawet jakiejkolwiek gry zespołowej. Byłoby dla nas wszystkich dużą stratą, gdyby ten samotny autorytet zmiksował się dziś drogą prób publicystycznych z do cna publicystyczną aktywnością młodzieńczych lumpen-konserwatystów – ludzi na ogół dobrze wykształconych, którzy jednak w swej pasji polemiczno-napastniczej gotowi są użyć każdej formy retoryki ad personam, każdego prostackiego podejrzenia i każdego sztubackiego resentymentu do czytania grubszych książek teologicznych czy badania trudniejszych problemów teoretycznych.

Czy Profesor czuje się dobrze właśnie w towarzystwie takich demagogów, jest oczywiście tajemnicą jego samopoczucia – jednak od siebie powiem, że Jacek Bartyzel bardziej mi pasuje do, co prawda nielicznych, ludzi, którzy typ swych argumentów próbują uzgodnić z ważkością swych zasad. Bardziej mi pasuje wśród swych kolegów z antykomunistycznej i niepodległościowej opozycji – niż wśród przebierańców ancien regime’u. Bardziej wśród ludzi wypróbowanych w tyglu przesłuchań, internowania i PRL-owskich beznadziei – niż wśród ludzi teoretyzujących dziś o dobrodziejstwach Jaruzela (który w noc grudniową „reprezentował Państwo, czyli siły Ładu”) lub bohaterskim nacjonalizmie Miloszevića i upajających się kabotyńsko własną ekstra-prawicowością w uścisku z Januszem Korwinem-Mikke.

Mnie to towarzystwo nie w smak. I właśnie dlatego, a wbrew niechęci podejmowania tej decyzji z szacunku dla Profesora, postanowiłem zrezygnować z, kiedyś zaszczytnej, obecności w wąskim kręgu Straży Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego. Przyjąłem zaproszenie do udziału w tym kolegium właśnie z rąk profesora Bartyzela – a dziś z powodu dokonującej się w ostatnim czasie ostrej demagogizacji KZ-M czuję się zmuszony z niego wystąpić, zdając sobie zresztą sprawę, że to właśnie jest między innymi celem całego serialu zwróconych przeciw mnie nieprzytomnych wystąpień reprezentantów Klubu. Od kilku lat moja tam obecność nie miała zresztą już żadnego realnego znaczenia, gdyż gremium to o niczym już nie decyduje i nawet się nie zbiera. Tym samym występuję też z Rady Programowej „Pro Fide, Rege et Lege”, na którego linię od lat też nie mam żadnego wpływu. Przyszedł więc dzień, by symboliczne członkostwo symbolicznie porzucić – zostawiając za sobą także szanowanych przyjaciół, lecz strząsając pilnie z sandałów proch tego miejsca, w którym zepsuto powietrze.