czwartek, 28 sierpnia 2008

"Policjanci" i "złodzieje"

Gdy niedawno moja żona zafundowała mi urodzinowo przyjemność wspólnego obejrzenia filmu przyniesionego z wypożyczalni, nie spodziewałem się, że American gangster (jednak nie gangsta!) to nie jest jeden z wielu filmów gangsterskiej akcji. Tak naprawdę jest to - tak to odebrałem - dociekliwy moralitet, którego przesłaniem nasączono smacznie narrację o zderzeniu policjanta i gangstera.

Że ta narracja to tylko soczewka do powiększania ludzkich charakterów, powinniśmy odkryć już wtedy gdy zauważymy cytaty i schematy z Ojca chrzestnego, czyli coś czego być nie powinno w utworze chcącym podążać własną drogą. W filmie Ridleya Scotta one jednak są - i będą uwierały, dopóki nie zostanie odkryta ich funkcja. Tą funkcją jest właśnie bycie cytatem, po prostu. Są to cytaty współtworzące konstrukcję nośną etosu - któremu Scott przeciwstawia inny etos. Dwa pociągi jadące swoimi drogami jadą tutaj właśnie tak, że w końcu muszą się zderzyć. Jednym kieruje Denzel Washington, drugim - Russel Crow.

Coś musi się zdarzyć. Co się zdarza? Pierwsze sceny filmu - pierwsze zdanie-klucz - podpowiada, że jest to spór o lojalność albo nawet o wierność: stary mafioso - dla jednego z naszych bohaterów "godfather" - żali się i złości nad marnością świata, który zrodził obrzydliwe McDonaldy czy bezosobowe supermarkety - i faktycznie problem odrazy do tak zaprogramowanego świata będzie naszym zadaniem do samego końca filmu.

Nie ma co opowiadać całego utworu ani zdradzać tajemnic jego akcji. Powiem więc tylko, że moim zdaniem jest tam ważna nauka moralna: że istnieją formy konserwatyzmu tak mocno przeświadczone o nicości aktualnego życia, iż zdolne do praktykowania nihilizmu względem mijanych ludzi, o ile tylko towarzyszy mu lojalność względem swoich, z całym sztafażem synowskiej czci i podziwu dla "prawdziwego świata", jakże różnego od tego za oknami. Tę postawę pokazano właśnie przy pomocy "cytatów" z Ojca chrzestnego (który, co tu mówić, pełen był podziwu dla suwerenności "świata prostych wartości" względem skorumpowanego świata oficjalnego - u Scotta ten obraz nabiera innych akcentów).

Odkrywczy paradoks polega na tym, że naprzeciw tej konserwatywnej konwencji staje ktoś bardzo od niej daleki, a jednak to właśnie on reprezentuje rzeczywiste zakorzenienie: daje mu je wykonany wbrew wszystkim korporacyjnym pseudolojalnościom gest realnej niezgody na zło, konkretnego nonkonformizmu moralnego. Staje się on legitymacją szlachetności, mocniejszą niż wszystkie gesty odrazy względem marniejącego świata.

Nikt tu zresztą nie reprezentuje "starego świata" - ani czarny szofer mafiosa, ani nieumiejący dbać o swoją rodzinę detektyw żydowskiego pochodzenia. Jednak to ten drugi ma rację - i to nam wystarczy. Bo wyjście z dzisiejszej łamigłówki wierności jest, przynajmniej u końca, tak samo proste jak nasza dziecięca gra w policjantów i złodziei. Pamiętacie jeszcze? To policjanci mieli rację. Chcieliśmy, żeby łapali złodziei.

środa, 27 sierpnia 2008

INFO: moja nowa książka dostępna w sprzedaży

Księgarnia religijna.pl wprowadziła do sprzedaży moją książkę filozoficzną pt. Od istoty do istnienia - rozprawę o przełomowych odkryciach metafizyki tradycji łacińsko-chrześcijańskiej. Lojalnie uprzedzam, że to fachowe studium historyka filozofii, nadaje się do czytania tylko dla osób już nieźle wprowadzonych w realistyczną teorię bytu.

BIBLIO: tekst w "Przewodniku Katolickim"

W wydaniu "Przewodnika Katolickiego" z 24 sierpnia w ramach mojego comiesięcznego felietonu ukazał się tekst pt.

Dwie demokracje

Tytuł nieprzypadkowy - rzeczywiście chodzi o przypomnienie odróżnienia podanego przez Jeana Madirana w jego książce Deux democraties.

Trado, tradere, czyli - tracić, by zachować

To trochę dziwne i wymagające (upokarzające?), że to, co "się wie", dochodzi w nas do głosu i ogłasza się dobitnie w sytuacjach skojarzeń nieoczywistych dla innych - aby pomagać w formułowaniu myśli dla innych zrozumiałych.

I tak to w trakcie oglądania z synkami w kinie Księcia Kaspiana ujrzałem to, co wiem o tradycji - to, co obracam od dawna w myślach i staram się powiedzieć w tekstach: na ekranie ktoś widząc nadjeżdżających zbirów, mówi do drugiego (tego, od którego życia zależała nadzieja wszystkich): jedź dalej, ja ich zatrzymam - i rzeczywiście wyszedł na środek drogi, aby opóźnić zagrożenie (a być może czasem tylko tyle trzeba, by uratować nadzieję wszystkich). Raczej bez rycersko-kowbojskiego patosu, być może nawet z rezygnacją.

Takich scen jest na kopy w różnych filmach eksploatujących tropy heroiczne, ale teraz pojąłem tę tak prostą rzecz o tym, czym jest tradycja godna tej szlachetnej nazwy.

Łacina podpowiada: trado, tradere, "przekazywać". To brzmi, hm, dość technicznie. W rzeczywistości zawiera się w tym wszystkim pewna całkiem "dotkliwa" transakcja, którą nazywa się ofiarowaniem: przekazuje ten, kto gotów stracić, lecz inaczej nie przekazuje się w świecie powstawania i ginięcia.

"Kto chce zachować życie, straci je" - to może zła nowina dla konserwatystów, czyli tych, którzy tak bardzo chcą "zachować" po prostu. Jednak kto straci swe życie chroniąc życie, rzeczywiście zachowa życie - to właśnie dobra nowina tradycji.

Prędzej czy później rozchodzą się drogi między samym "zachowywaniem" i "przekazywaniem": trzeba zatrzymać się w ucieczce, wyjść na środek drogi i próbować powstrzymać, spowolnić złe moce - w sobie samym i na zewnątrz - "po moim trupie". Można i należy to zrobić tylko wtedy, gdy dalej, za plecami mknie coś-ktoś jak "dziedzic", powiernik nadziei, w mglistą przyszłość, która kusi stalową wyobraźnię planistów, a przeraża stalowe zamki rasowych konserwatystów. Żeby dać, trzeba stracić.

środa, 6 sierpnia 2008

Znowu o "Znowu w Brideshead"

Ale właściwie czemu to - najpierw serial z 1981, a zaraz potem książka Waugh - poruszyło mnie tak bardzo, na początku lat 90.?

Mieliśmy swoje dwadzieścia pięć lat, czas gdy świat ścieli się u stóp, a w każdym razie przypomina coś w rodzaju horyzontu, za który obiecuje sobie pójść wędrowiec, idący ku następnym widokom. Skończyliśmy właśnie studia, wokół była nowa niepodległość. Pamiętam, że żyliśmy jakby unosząc się kilka centymetrów nad ziemią - z tym przyjemnym złudzeniem niealkoholowego rauszu (złudzenie i rausz nie są nigdy do końca niewinne, choć bywają przyjemne). Początek narracji o Sebastianie i Karolu dobrze "kleił się" do tego doświadczenia.

Waugh przeprasza swego czytelnika, że w powieści zostało za dużo sentymentów do atrybutów właśnie odchodzącej epoki, jej smaków i budowli. A myśmy wychodzili z nieznośnego PRLu, podświadomie szukaliśmy Arkadii, zresztą z pełną zgodą na to, że znajdą się w niej także czaszki i szkielety (przecież mieliśmy ich sporo) - byle jednak w Arkadii dobrych smaków, pięknych widoków, eleganckich zachowań. A mnie jeszcze pociągała zawsze ta charakterystyczna dla angielskiego katolicyzmu nuta ciepła wtopionego w chłodny realizm.

Ale to jest opowieść nie o Arkadii - tylko o szkieletach Arkadii. A właściwie o czymś innym: o tym jak zwabieni wdziękiem pięknego ogrodu życia dojrzewamy jednak - niektórzy, czasami - do zgody, by "być nieszczęśliwi" - tylko po to, by wejść do Ogrodu, w którym szczęście jest powietrzem, a nie towarem lub ideałem.

wtorek, 5 sierpnia 2008

"Brideshead revisited" - czyli katolicka "Identity"

Uważaj z otwieraniem mejli! Nie, nie dlatego że mogą w nich być robaki, trojany itp. - ale dlatego że czasem jest tam tylko z pozoru niewinny "guzik" do wspomnień pełnych emocji, rujnujących uporządkowany plan dnia. Dziś nieopatrznie otworzyłem mejla od przyjaciela - i nacisnąłem "guzik", nie przewidując dalszego biegu rzeczy.

Link z mejla przeniósł mnie do trailera nowej ekranizacji Znowu Brideshead - ma wejść do kin w październiku. Trailer jak trailer, to, co zobaczyłem, nie zrobiło na mnie większego wrażenia (może dlatego, że jestem zagorzałym fanem ekranizacji z 1981, 12-odcinkowego serialu z Ironsem, Gielgudem, Olivierem i Claire Bloom; a może też dlatego, że zaniepokoiły mnie kiedyś pogłoski o udosłownieniu w nowym filmie wątków homoseksualnych, które w książce Waugh były dość ulotne).

Ale na YouTube'ie od trailera nowej wersji do materiałów ze starej ekranizacji tylko jeden klik! A więc "klik" - i ani się obejrzałem, "utonąłem" na dobre dwie godziny.

Poczułem się jak Karol Ryder, którego los rzucił ponownie do posiadłości Brideshead, pożegnanej przed laty. "Byłem tu kiedyś".

A więc Sebastian i Karol wyprawiający swe brewerie, a więc Julia, do której Sebastian jest jakby pomostem, a więc dumna Lady wyrastająca wśród mężczyzn pełnych męstwa i honoru, a więc wielka scena płaczu Julii w ogrodzie, a więc Kordelia ze swoją naiwnością sięgającą prawdy niewidzialnej dla innych, a więc Lord Marchmain z powagą kultywujący swą chłopięcą ucieczkę przed żoną i Bogiem... A nade wszystko: motyw muzyczny filmu, dla mnie nie do zapomnienia, siedzący pod skórą.

Ech, "byłem tu już kiedyś".

Ale dopiero dziś odkrywam, jak potężny wpływ miał na mnie ten przekaz - film w awangardzie i książka w tle (książka, której parę lat wcześniej, w latach 80., nie byłem w stanie przejść, mimo zachęt przyjaciela - jakoś Chesterton wówczas nie dopuszczał innych do głosu). W początku lat 90. nagrałem ten serial na wideo, a potem oglądałem kilkakrotnie, a niektóre sceny w nieskończoność, nabywając umiejętności komponowania sobie swoistych "składanek" z różnych fragmentów serialu. Z tym, że właściwie z nikim - poza moją narzeczoną - nie było okazji o tym rozmawiać dłużej (choć można było rozmawiać z poznanym niedawno Markiem Jurkiem, ale tych rozmów nie było wówczas wiele).

Wtedy wrażenie robiła na mnie ta niezwykła obecność - używając określenia Tolkiena - "światła ukrytej lampy", z tym, że w tej narracji wiadomo od początku, że chodzi o Światło nadprzyrodzoności, a właściwie o Światłość ze Światłości, przenoszoną do głębin naszych ciemności przez system luster nazywany Kościołem katolickim. Waugh umie opowiadać o tym bez "dawania po oczach" - a równocześnie jego opowieść nie jest tylko intuicją bezkształtnego "sacrum", lecz przypowieścią z kanonu ortodoksyjnego katolicyzmu. Nie ma tu moralizmu - ale jest realizm łaski i grzechu, z dobrze znaną prawdą, że "życie w grzechu" zawsze jest jakąś postacią zakłamania, nawet wtedy gdy pozornie realizowane jest ze spokojem zdeklarowanego bezbożnika. Nie ma tu jansenistycznego pesymizmu Mauriaca ani miejscami dość perwersyjnej chybotliwości G. Greene'a - ale też jesteśmy tu daleko od moralnego konkordyzmu "budujących czytanek".

Dzisiaj myślę o tej filmowo-książkowej narracji jeszcze inaczej: że podobnie jak w znanym thrillerze Cusacka Tożsamość, wielość postaci-bohaterów to trochę też wielość składników osobowości, tyle że tu chodzi o osobowość katolicką. I jest w tej literackiej opowieści o tożsamości katolickiej cała paleta barw: od posągowego moralizmu wzorowej Lady Marchmain aż do potarganego życia Karola Rydera (odnajdującego wiarę gdy już stracił rodzinne szczęście oraz powodzenie amanta), od wręcz głupiego "bycia w porządku" w wykonaniu dziedzica Bridy'ego do zjawiskowej naiwności Kordelii. Mam pokusę uznać, że wszystkim tym, co w opowieści Waugh rozłożone na różne typy, my katolicy bywamy zawsze po trochu, a może bywamy po kolei w różnych etapach życia. Sądzę w każdym razie, że zawsze i wszędzie te i podobne typy są w nas i wśród nas (zwłaszcza jeśli się odłączy angielską specyfikę postaci Znowu w Brideshead) - i często wyzwaniem jest zharmonizowanie tych postaw. Dlatego to jest tak ciekawa opowieść.

W którymś miejscu książki Ryder mówi coś takiego: Na pierwszy rzut oka ci katolicy to zupełnie zwykli i normalni ludzie. Ale w pewnym momencie okazuje się, że tak nie jest, oni w czymś są zupełnie różni od reszty świata. - I opisaniu tego trudno uchwytnego "coś" poświęcony jest cały utwór. W filmie też sporo tego zostało. Ciekawe, czy zostanie z tego coś w nowej ekranizacji.