poniedziałek, 31 stycznia 2011

Wokół złotego cielca własnych ideałów

Kilka tygodni temu miałem przyjemność uczestniczyć w spotkaniu zorganizowanym pod auspicjami opata tynieckiego i Dominikańskiego Ośrodka Liturgicznego, z obecnością gościa specjalnego: biskupa Stefana Cichego, przewodniczącego komisji liturgicznej Episkopatu. Rozmawialiśmy o stanie służby Bożej, ale szczególnie utkwiła mi w pamięci chwila, gdy jeden z uczestników podjął sprawę „Mszy z udziałem dzieci”. Na sali szybko utworzyła się spontaniczna koalicja rodziców proszących władze kościelne o jak najszybsze ograniczenie „radosnej twórczości”, która zbyt często „ubogaca” te liturgie. Ktoś zwrócił uwagę: jako rodzic mam często wrażenie, że te nakierowane na dzieci wysiłki i gry dają rzeczywiście mnóstwo efektów i że niektóre z nich są całkiem dobre – tylko że nie są to te efekty, których pragniemy we Mszy.
Utkwił mi w pamięci ten motyw: Msza, która odwraca uwagę od Mszy. Czy może być coś takiego? Chyba tak, skoro niedawno ks. Nicola Bux, teolog i współpracownik Ojca Świętego, wydał książkę pod mocnym tytułem: „Czy można chodzić na Mszę i nie stracić wiary?”
O co chodzi we Mszy przede wszystkim? Może powiem za prosto: o bycie z Jezusem w Jego ofierze, aż do spotkania ze Zmartwychwstałym. Dziś osłabł pewien ogrójcowy, wielkoczwartkowy motyw czuwania z Jezusem – czuwania, które „nic nie daje”, bo  w jego trakcie „nic się nie dzieje”. Pamiętamy, że mieli z tym kłopoty sami Apostołowie, którzy zamiast „czuwać i modlić się” kilka kroków za Panem dokonującym swego ofiarowania, czuli się jakoś niesporo i sennie.
Myślę czasami, że Apostołowie mogli być bardziej pomysłowi – jak parę wieków wcześniej lud Izraela, który nie mogąc się doczekać Mojżesza, urządził sobie pod przewodem swej starszyzny złotego cielca, czyli takie jakieś zastępcze sacrum. Można rzec, że Apostołowie byli jednak na tyle trzeźwi, iż  nie próbowali sobie w ten sposób „zająć czasu” w Ogrójcu. A przecież niewiele rozumieli, cierpieli, zasypiali…
Pytanie, na ile my dzisiaj „czuwamy i modlimy się”, umocnieni darami Ducha Świętego – a na ile szukamy sobie czegoś, co bardziej po ludzku uzasadni nam bywanie w kościele.
Ludzkie motywacje zawsze były i są rozmaite, a życie trwa między innymi po to, by te motywacje mogły się korygować. Jednak poważniejszy kłopot pojawia się wtedy, gdy wbrew własnej logice Mszy pojawiają się w niej ambicje zastępcze, jak „przeczytać jak najwięcej”, „nauczyć się jak najwięcej”, „jak najmocniej przeżywać”, „odczuć wspólnotę”, albo ekumeniczne „budować pomosty między wierzącymi”, albo patriotyczne „umacnianie świadomości narodowej” itp.
Izrael roztańczony wokół złotego posągu mógł robić wrażenie „efektu duszpasterskiego”. Mimo to więcej duszpasterstwa działo się wtedy, gdy Jezus odwracał się co jakiś czas do przysypiających Apostołów, mówiąc do nich: „czuwajcie i módlcie się”.

Zgubiona perła "kruchości"


Od dzisiejszej, Czwartej Niedzieli po Objawieniu otrzymujemy na cały tydzień w podarunku kolektę, będącą w bardzo szczególny sposób świadectwem realizmu walki duchowej. Spróbujmy ją przeczytać jako punkty do rozmyślania.
Punkt pierwszy: stwierdzenie o naszej kondycji: "z powodu ludzkiej kruchości nie możemy się ostać, ustawieni pośród tak wielu niebezpieczeństw". "nos in tantis periculis constitutos, ... fragilitate non posse subsistere".
Zagrożenia zewnętrzne są groźne dlatego, że słabość jest już w nas. Żadnych złudzeń co do "pelagiańskiej" doskonałości własnymi siłami. Adam już wie, że jest nagi...
Punkt drugi: stwierdzenie pierwotnej, wyprzedzającej naszą modlitwę, świadomej wszystkiego Obecności: "Boże, Ty wiesz..." "Deus, qui ... scis".
Nie przychodzimy do Boga z nowymi dla Niego wiadomościami, dlatego nie trzeba wielu słów o naszej nędzy - te kilka dobitnych wystarczy. Natomiast to, że "Ty wiesz", jest pierwszą pociechą - bo jest też pierwszą łaską.
Punkt trzeci: prośba "o co": "daj nam zdrowie/moc ducha i ciała" "da nobis salutem mentis et corporis".
Pomoc Boża nie ma polegać na wyjęciu z niebezpieczeństw, a nawet niekoniecznie na dogłębnym zaniku naszej "kruchości" - a jednak nie jest też "przymknięciem oka" z powodu naszej ufności w Bogu. Prosimy o uzdrowienie. Ma ono dotknąć równocześnie duszy i ciała, ponieważ nasza kruchość zawsze obejmuje oba te obszary łącznie. 
Punkt czwarty: wyjaśnienie "po co": "abyśmy ... pokonali to, co cierpimy za nasze grzechy" "ut ea, quae pro peccatis nostris patimur ... vincamus".
Nie sami, ale - zwycięzcy. Zwycięzcy w cierpieniu, które nie przychodzi znikąd - przychodzi zawsze z grzechów, które są tak czy inaczej nasze. Tylko Jeden niesprawiedliwie cierpiał - "my sprawiedliwie ponosimy karę" (Łk 26, 41).
Punkt piąty: warunek sine qua non: "z Twoją pomocą" "te adiuvante".
Łaska Boża nie tylko wyprzedza. Ona cały czas jest obecna - a zwycięstwo opisane wyżej jest znakiem jej obecności. "Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa".

A więc od zranionego Adama do Dobrego Łotra, w życiowym napięciu grzechu i łaski. Harmonia takich starożytnych kolekt, ich nierozdzielne zaplecenie natury i nadprzyrodzoności - nie w sztucznej konstrukcji, lecz w egzystencjalnym świadectwie - jest poruszająca. Takie kolekty są światłem na naszych ścieżkach.
Doprawdy szkoda, że ta starożytna kolekta całkowicie zniknęła z nowego Mszału Rzymskiego. W 4. Niedzielę Zwykłą zastąpiła ją inna modlitwa, także starożytna, a bogata przypomnieniem związku z czci Boga z miłością bliźniego. A jednak coś ważnego zniknęło.

niedziela, 23 stycznia 2011

Insulae multae, radość Archipelagu


Od dzisiaj w kolejne niedziele "po Epifanii", aż do Przedpościa (w tym roku zacznie się 20 lutego), we Mszy "starszej" z niejakim uporem wracają w śpiewach mszalnych te same słowa - a w nich wezwanie: "radujcie się, liczne wyspy", laetentur insulae multae. W introicie i w wersecie przed ewangelią.

Tak to widzę: trzeba umieć przeżywać radość, gdy się jest "licznymi wyspami". W Polsce nie czujemy tego jeszcze tak mocno - czasami wydaje nam się, że ze swym chrześcijaństwem jesteśmy jakby "całą ziemią". Jednak każdy moment-kryterium zdaje się obecnie podpowiadać, że na hardcore słuchania bardziej Boga niż ludzi gotowych jest niewielu. Co prawda jeszcze mniej jest dookoła ludzi, którzy świadomie chcą słuchać bardziej ludzi niż Boga - ale zdecydowanie najliczniejszą grupę stanowią ci, którzy robią to nieświadomie, gotowi nawet do utraty świadomości, jeśli pozwoli to wyłączyć Boga z ich wyborów poza murami świątyni.
Ale w naszym narodzie chrześcijańskim są "liczne wyspy", gdzie jednak chce się Boga na pierwszym miejscu. Nazwałem je kiedyś, z ogromną nadzieją, Archipelagiem.

To dla tych "wysp" przeznaczona jest epistoła, czytany w 3 Niedzielę po Objawieniu fragment z Listu do Rzymian. Zaczyna się słowami: "Nie uważajcie siebie samych za zbyt mądrych..." - a im dalej, tym lepiej, mocniej, na końcu zaś te znane słowa: "Nie daj się zwyciężać złu, ale zło dobrem zwyciężaj".
"Pan króluje, ... radujcie się, liczne wyspy". "Jeśli to możliwe, i o ile od was zależy, ze wszystkimi ludźmi pokój zachowujcie" - kolejna perła od świętego Pawła.

Owszem, poganie z tej czy innej partii patrzą na nas jak na orły na uwięzi - a częściej mają nas za zwykłe kury, nie potrafiące odczuwać woli życia i użycia. My zaś w drodze do tego, co nam pokazano "z góry", wlokąc przy tym swe ludzkie ograniczenia, faktycznie wyglądamy dla nich jak w pociesznych rozkrokach: prowadzić wojny, ale tak, żeby "nie oddawać złem za złe", bronić sprawiedliwości, ale tak, żeby "w miarę możności" zachowywać pokój "ze wszystkimi ludźmi"; nie dać  ubliżać prawdzie, ale "nie bronić samych siebie"... Dla jednych to wystarczy, żebyśmy byli dla nich zawsze dezerterami gdy trwa "bój ostatni" - dla innych zaś, przeciwnie, już dawno jesteśmy zbyt "waleczni".

I trzeba wiedzieć, że tak będzie. I że radością "licznych wysp" jest królowanie Boga, a nie panowanie dobrej opinii o nas. "Wszechmogący, wieczny Boże - prosi starożytna kolekta z tej niedzieli - wejrzyj łaskawie na naszą ułomność i wyciągnij w naszej obronie prawicę Twego majestatu". Ułomni sobą, mocni Twoją prawicą.

czwartek, 20 stycznia 2011

"Christianitas" 45-46

Wkroczył gigant:


Z moich rzeczy polecam: duży tekst pt. Kościół, prawica, demony (drobinka ukaże się niedługo w Plusie) - o naszym nieudanym narodowym powstaniu po 10 kwietnia; blok wywiadów rzymskich o reformach Benedykta XVI (wywiady robione razem z Michałem Barcikowskim, który w tym numerze w relacji z naszego pobytu pastiszuje Brezę - "musicie to przeczytać!"); blok materiałów o ewolucji filozofii politycznej Maritaina; teksty około biografii abp. Lefebvre'a wydanej niedawno przez Dębogórę.

Tyle jeśli chodzi o mnie. Natomiast jako moje teksty ulubione polecam: wstępniak Piotra Kaznowskiego o dylematach katolickiej polityczności, ankietę "polityczną" razem z tekstem Marka Jurka o słynnych "wartościach nienegocjowalnych", esej Thibona o postchrześcijańskiej mistyce demokracji (!), esej Tomka Rowińskiego o post- i neokomunizmie oraz zupełnie niezłą prezentację XX-wiecznych teologii politycznych, pióra Francuza Denis Sureau. Jako bonus - solidny fragment studium o tym, jak tuż przed Vaticanum II i w ramach Soboru rozumiano relację Kościoła i państwa: kruszy schematy. Zresztą w ogóle masa różnych rzeczy ciekawych, w końcu to 611 stron.

Pełny spis treści jest tutaj.

Podobno od jutra w empikach. Ale w prenumeracie o niebo taniej.

środa, 5 stycznia 2011

O potrzebie wspólnego szeptu

„Pewne przysłowie mówi: żeby zwyciężyło zło, wystarczy, żeby dobro nie robiło nic. Musimy oprotestować zło. Tych głośnych nie jest wielu, oni tylko głośno krzyczą. Szeptem moglibyśmy ich zagłuszyć, tylko żebyśmy chcieli szeptać” – tak mówił niedawno na spotkaniu otwartym w Przemyślu ks. Marian Rajchel, egzorcysta tamtejszej archidiecezji. Utrafił w sedno! 

Słowa o samobójczej bierności dobra są niesamowicie aktualne w naszym kraju, wciąż katolickim. Są mądre, gdyż odnoszą się właśnie przede wszystkim do nas samych, do naszych zaniedbań, zaniechań, kompromisów. Co prawda o wiele łatwiej byłoby wciąż tylko ostrzegać przed – skądinąd realnymi – wrogami zewnętrznymi ładu moralnego. Prawda jest jednak taka, że nie mieliby oni większych wpływów, gdyby nie bierność tych, którym Bóg dał rozeznanie dobra i zła. 

I nawet nie trzeba krzyczeć – tym bardziej że w krzyku zwykle giną nasze racje, powstaje jedynie przepychanka. Ma rację ks. Rajchel: w naszym kraju wystarczyłoby tylko, „żebyśmy chcieli szeptać” – wszyscy razem, albo przynajmniej ci, którzy widzą, jak się rzeczy mają. 

Ale nie! Widać to było w wyborach – myślę o tych prezydenckich. Wymarzona okazja, żeby w pierwszej turze zagłosować jednoznacznie za kandydatem służącym od lat i państwu polskiemu, i cywilizacji życia, i chrześcijańskiemu powołaniu Polski. Wiadomo było, że rozstrzygająca walka odbędzie się w drugiej turze między Jarosławem Kaczyńskim a Bronisławem Komorowskim – więc w pierwszej turze należało im pokazać, że głos katolicki coś znaczy. Wystarczało „zaszeptać”: Polskę katolicką stać było na to, aby chociaż na trzecie miejsce wywindować Marka Jurka – niechby to on, a nie przywódca SLD Grzegorz Napieralski stał się przedmiotem umizgów dwóch najważniejszych kandydatów przed drugą turą! W świetle sondaży było to możliwe, a już całkiem możliwe było podtrzymanie pozycji politycznej byłego marszałka Sejmu – która jest też pozycją naszych wartości w debacie publicznej. 

Państwo pamiętają, że tak się nie stało. Sami do tego dopuściliśmy, że obaj główni kandydaci, którzy mieli zmierzyć się w drugiej turze, nie musieli ani przez moment zabiegać o poparcie wyborców liczących się z nauczaniem moralnym Kościoła: jeden z nich mówił wprost, że ma swoje własne nauczanie, zaś drugi przypominał jedynie, że jest katolikiem. A katolików w naszym kraju nie brak – za to brak polityków traktujących poważnie katolicyzm i jego konsekwencje. 

A przecież wydawało się nam, że robimy tak wiele, uczestniczymy w wielkim zmaganiu, można powiedzieć, że gardła zdzieraliśmy „dla Polski”, powierzając się w całości Jarosławowi Kaczyńskiemu… I pewnie nie było to pozbawione sensu w tej drugiej turze, w konfrontacji z kandydatem, który dziś jako prezydent zaprasza Wojciecha Jaruzelskiego i cenzuruje kazania. 

Dopóki nie będziemy potrafili razem szeptać, będziemy jedynie potrzebni, by przyłączać się do krzyku innych.


wtorek, 4 stycznia 2011

Mój reset

W ramach dodawania różnych zeszłorocznych remanentów uważam za niezbędne napisanie tutaj jasno czegoś co od dawna i czuję, i respektuję, od 10 Kwietnia: straszną katastrofę smoleńską uznałem za zamknięcie osobistego resentymentu wobec Jarosława Kaczyńskiego.

Co prawda mając dobrą pamięć, nie jestem bardzo pamiętliwy, a posiadając świadomość także najgorszych stanów rzeczy, rzadko usprawiedliwiam nimi upuszczanie żółci, jednak naturalnie konfrontacja związana z próbą nowelizowania konstytucji RP, a w podobnym stopniu także sposób traktowania mojego środowiska przez rządzący PiS w 2007 - pozostawiły także osobistą niechęć do JK.

Z tą niechęcią nie miałem zamiaru jakoś specjalnie walczyć, ani jej hodować. Natomiast po 10 Kwietnia postanowiłem po prostu ją wytłumić.

Przychodzi mi to bez wielkiego wysiłku, gdyż w tzw. międzyczasie wygasły już we mnie pozostałości dawnych nadziei, tych z czasów victorii 2005. Gdy zatem odnoszę się dzisiaj do JK jako do człowieka, bez trudu znajduję dla niego nieudawaną sympatię i współczucie - ale to jest dość oczywiste. Natomiast mój reset dotyczy także JK jako przywódcy politycznego: co prawda nadal nie wiążę z jego przywództwem i ugrupowaniem żadnych osobistych "pierwszych wyborów", ale - być może właśnie dlatego - mogę sobie pozwolić na coś w rodzaju zrozumienia.

Nie mam za złe JK, że prowadzi politykę na miarę jego wizji Polski - a przecież przynajmniej do niedawna był mistrzem polityki energicznej, nastawionej - zasadniczo - na suwerenność Polski. Nie mam za złe, że JK próbuje do tej swojej polityki skaptować zarówno elektorat Napieralskiego (w znacznym stopniu nieudane), jak i przekonany elektorat katolicki (jak dotąd udane).

Podobnie, poważam i cenię wielu zwolenników JK - tych, którzy jak prof. Staniszkis są za JK właśnie dlatego, że odpowiada jakoś dokładniej ich światopoglądowi i przekonaniom.

Na pieńku mam jedynie z tymi, którzy dla wiary w JK pożegnali się z racjonalną, umiejącą liczyć i ryzykować polityką katolicką, solidarną ze swoimi wartościami w dobrej i złej doli. Z tymi, którzy uczą innych katolików, że sprawa chrześcijańskiej cywilizacji życia to jakieś wisienki na torcie, a elektorat chrześcijańsko-konserwatywny powinien siebie sam traktować jako "pannę brzydką i bez posagu". Nie nazywam tych ludzi zdrajcami, za to nazwa, którą bym im nadał, brzmi tylko trochę lepiej - lepiej dla ich sumienia, nienajlepiej dla ich pojętności.

Ale to przecież nie wina Jarosława Kaczyńskiego. Więc mój reset działa.

niedziela, 2 stycznia 2011

Wyrok na "Warto rozmawiać"

A jednak to się stanie: "Warto Rozmawiać" ma zniknąć z ramówki TVP.

Gdyby ten program umierał śmiercią naturalną, powiedziałbym: łza się w oku kręci. Ale że umiera dobijany przez partyjnych "specjalistów od mas", powiem raczej, że pięści mi się zaciskają z gniewu.



WR wystartowało w Telewizji Puls - ta sama formuła, ale pod inną nazwą (chyba "Studio Otwarte"?) - jakoś po 2000 roku. Jednak swoje wielkie dni program miał po przeprowadzce do TVP w 2004. Występowałem w pierwszej edycji, poświęconej "Pasji" Mela Gibsona - następnego dnia podchodzili do mnie nieznani ludzie na ulicy w Warszawie i nawiązywali rozmowę o tym programie (dla mnie było to zaskoczenie, ale w tym nic dziwnego nie było: program oglądało ok. 1 mln widzów!). Formuła WR okazała się cudownie i odkrywczo prosta: w tej pierwszej fazie swego istnienia program miał dużo czasu (o ile pamiętam, to chyba ponad godzinę), po to, by nic nie przeszkadzało dogłębnemu przedyskutowaniu istotnych zagadnień - a czas się nie dłużył dlatego, że od początku dbano o bardzo zróżnicowany zestaw gości, niekiedy naprawdę licznych.

Znakiem rozpoznawczym cały czas był Janek Pospieszalski. Trzeba jednak pamiętać, że tak jak nie było WR bez twarzy Janka i jego temperamentu, tak nie byłby on tym czym był bez Pawła Nowackiego, wielkiej i mało znanej figury telewizyjnej publicystyki, swoją drogą jednego z ostatnich wolnych ludzi w naszym kraju. Bez pomniejszania zasług Janka, niewątpliwie to Paweł był głównym architektem koncepcji WR. W pierwszych latach czuć też było dobrze "to coś", co do programu wnosił jeszcze jeden jego ówczesny twórca, Piotr Semka - myślę, że zawdzięczaliśmy mu m.in. tę zdolność pójścia "po bandzie", która jest tak ważna dla wciągającej debaty "gadających głów".

Przez "Warto Rozmawiać" przewinęło się mnóstwo znanych osób - a niektóre stawały się znane dzięki WR, często z dużą korzyścią dla polskiej debaty. Można powiedzieć, że był taki czas - zwłaszcza wtedy gdy program miał swój "długi oddech", bez nadmiernego pośpiechu - kiedy było to miejsce, gdzie naprawdę można było rozmawiać, dopowiedzieć do końca to, co w innych miejscach można było tylko zaznaczyć jedynie hasłami. To był wielki i powszechnie uznawany walor: zaproszeni goście nie czuli się poganiani, czuli, że zaproszono ich nie jako paprotki, lecz aby mogli mówić.

Może już mało kto pamięta tamten czas. Ja pamiętam, i sądzę, że co by nie powiedzieć o zaangażowanym stylu WR w różnych latach, jest niekwestionowanym faktem, iż to w programie Pospieszalskiego była  przez długi czas rzeczywista oaza pluralizmu. Bez trudu można było widzieć, jak WR wytwarza nawet w złych czasach jakiś standard całkowicie różny od dominującego stylu reżyserowanych przedstawień medialnych. Długo nie było takiego innego takiego programu, w którym gości dobierano nie według wygody "słusznej opcji", lecz według tego, kto ma coś istotnego do powiedzenia w danej sprawie.

Zakres poruszanych tematów był naprawdę szeroki, twórcy WR nie bali się błyskawicznego reagowania na wydarzenia - polityczne, kulturalne, społeczne, religijne...

Styl Janka... Przez lata był przedmiotem sporów. Pamiętam, jak iluś tam parlamentarzystów SLD chciało zamknięcia programu, bo Pospieszalski w którymś odcinku zakończył - chyba zresztą z rozpędu - słowami: "Zostańcie z Bogiem!". Pamiętam jakieś wściekłości feministek, ale i scenę gdy Janek odczytuje wysłany do niego przypadkiem "tajny" e-mail, w którym feministki zdradzały swe dość wstydliwe przygotowania do udziału w programie... No tak, co by nie mówić, Janek wnosił do "plastikowego" świata życie i autentyczność. Mógł być przerażający głównie dla tych, którzy boją się ludzi niesterowalnych, zdolnych do zadania na wizji naprawdę trudnych pytań. A co do jego "stronniczości"? Ja bym powiedział, że to była po prostu osobista wyrazistość, mieszcząca się w konwencji programu. Tak zupełnie szczerze powiem, że jako uczestnik dość wielu WR miałem wielokrotnie wrażenie, że Janek na o wiele więcej pozwalał gościom z opcji sobie przeciwnej - w końcu to z nimi dyskutował - niż np. ludziom takim jak ja, a więc o zbliżonych poglądach. Wyglądało na to, że Janek do ludzi sobie bliższych miał większą śmiałość - łatwiej im przerywał - zaś osobom z "drugiej strony" dawał mówić więcej.

Moje osobiste wspomnienia związane z "Warto Rozmawiać" pochodzą głównie z lat 2004 i 2005 - a ponieważ były to lata pełne przełomowych wydarzeń, kojarzą mi się one m.in. z toczonymi "u Janka" dysputami. Po roku 2006 moje obecności w WR właściwie zanikły, więc zależnie od stopnia zainteresowania obserwowałem nowe postacie programu jako widz telewizyjny.

"Kłopotem" WR było często to, że chciało ono zdawać sprawę z rzeczywistych punktów widzenia obecnych w toczonych publicznie sporach, bez wykluczania kogoś z góry. Prowadziło to do sytuacji, że różne wyleniałe kocury telewizyjnych debat, przyzwyczajone do "braku przeciągów", musiały w WR poczuć smak prawdziwych sporów. Dla niektórych było to doświadczenie niezwykle traumatyczne - nie dziwię się, że czuli się nieswojo.

W końcu... nie chcę oczywiście z twórców WR robić tutaj bezbłędnych aniołów. Owszem, zaliczali różne wpadki - ale nie sądzę, by akurat te, o które byli oskarżani. Moim skromnym zdaniem program miał swój czas jakiegoś wypalenia, miałem wrażenie, że wyraźnie stracił nerw i tempo gdzieś ok. 2006-07 - ale potem znowu nieraz wracał do pozycji lidera.

Właściwie dziwię się, że TVP chce się pozbywać tego mocnego punktu swojej ramówki. Ale dziwić się nie ma czemu: obecni rządcy TVP po prostu pamiętają, jaką rolę taki program może odegrać - i w istocie w niektórych momentach odgrywał. Zabezpieczają się na wszelki wypadek.

A coś takiego jak firma, rozpoznawalność, oglądalność? No cóż... Zdarzyło się, że w słynnym tygodniu żałoby po 10 kwietnia publicystyką w TVP1 zarządzał jeden z twórców WR, Paweł Nowacki. To jemu zawdzięczamy, że TVP1 w tamtych dniach zamiast drętwej mowy lub sztucznych emocji dostarczała nam motywów zadumy i refleksji, obrazów republikańskiego poruszenia, głosów prawdziwych znaków zapytania. Dzięki temu biła rekordy oglądalności - lecz mimo to Pawła usunięto ze stanowiska, został zwolniony przez "pisowskiego" prezesa... Teraz WR jest likwidowany przez nowych zarządców, którzy wzięli się z sojuszu PO i SLD.

I taka to jest smutna historia mediów publicznych w ostatnich latach: PiS czy PO... i tak gdzieś z tyłu wyłoni się jakiś "fachowiec" z czasów PRL lub Czarzastego, i to on okaże się gospodarzem lub życzliwym doradcą, ważnym dla ucha kolegi z PiS lub PO...

Szkoda "Warto Rozmawiać". Janku, Pawle, Maćku - dziękuję! I mam nadzieję, że coś niedługo znowu spłatacie, na złość cenzorom. Keep smiling!