czwartek, 3 kwietnia 2008

Bałagan

Właśnie media ogłaszają, że "kolejny poseł opuścił PiS" - aż śmieszne jak łatwo zostać "kolejnym" w depeszach podnieconych antypisowsko mediów. Tym "kolejnym posłem" (słyszał kto ostatnio o wcześniejszych i kto jest następny?) jest Lucjan Karasiewicz. Odchodzi do stowarzyszenia Kazimierza M. Ujazdowskiego, bo już nie mógł znieść tego jak PiS męczył się przy głosowaniu nad Traktatem Lizbońskim. On sam głosował "za" i najwyraźniej nie miał wątpliwości - i teraz przenosi się do tych, którzy też nie mieli wątpliwości i też głosowali murem "za".

Osobliwość tej sytuacji polega na tym, że Ujazdowski z tym swoim "za" staje się ikoną jakiegoś "konserwatyzmu". Wcześniej tych "konserwatystów" wyróżniało kłócenie się z Giertychem o Gombrowicza oraz plany zajmowania się ekologią (przesadzam tu o tyle, że np. Ujazdowski jako minister kultury robił świetną pracę z "patriotyzmem jutra" czy w ogóle "polityką historyczną"). Teraz doszedł nowy wyznacznik: "konserwatyści" to ci, którzy głosują za Traktatem deformującym UE.

Tak więc ci "konserwatyści" pozostali w PiSie, gdy Kaczyński wymanewrował Marka Jurka i prawdziwych katolickich konserwatystów w kwestii ochrony życia. Potem ich czołówka odeszła - już po nowych wyborach - z powodu "deficytu demokracji" w partii. Teraz Karasiewicz odchodzi, bo PiS nie był dość zdecydowany w głosowaniu za Eurokracją.

Gombrowicz, ekologia, eurokracja... Luuuudzie! Cudni ci "konserwatyści": konserwatywnie asertywni w realizacji postulatów "chadeckich". Konserwatyści bardziej chadeccy od PiSu.

JarKacz został teraz zupełnie bez owych "konserwatystów". Na prawo i lewo daje sygnały, że poradzi sobie ze swą niesforną "grupą posłów nastawionych antyeuropejsko" (bo JarKacz jednak dba o swój image pogromcy orientacji radiomaryjnej i chciałby chociaż taką posadę zachować w establishmencie) - ale będzie próbował się ugodzić z Radiem Maryja, tak jakoś na zasadzie, którą posługuje się od dawna: "no i gdzie pójdziecie?" Ale powoli i ten argument przestaje działać. Prezes stracił czar przywódcy rewolucji moralnej (to już dość dawno, bo ludzie jednak pamiętają te wygibasy), już nie rozdziela konfitur (przegrawszy zarządzone przez siebie wybory), a teraz jeszcze traci na naszych oczach charyzmę komendanta, który "dobrze wie". Dlatego dzisiejsze pytanie już nie brzmi: "dokąd pójść bez Kaczyńskiego?" - ale raczej: "czy Kaczyński wie jeszcze dokąd prowadzi?" I to znacznie osłabia zdolność JarKacza do zatrzymywania przy sobie rozżalonych posłów.

Co z tego wyniknie, trudno orzec. Cieszyć się też nie ma na razie z czego. (chyba że jakaś rzeczywista prawica się z tego wyłoni...). Na placu jest PO - taki zbiorowy Aleksander Kwaśniewski, nie-postkomunistyczny, o twarzy postliberalnych miglanców, nie do zbicia ze swoimi uśmiechami zastępującymi politykę. Biedna Polska!

środa, 2 kwietnia 2008

Ten wieczór

Mamy wieczór 2 kwietnia, minęła już godzina śmierci Jana Pawła II. Obchody trzeciej rocznicy są oczywiście jakby powrotem do tamtego "papieskiego kwietnia" 2005. Już niewiele da się dołożyć uporządkowanych "idei obiektywnych" - a z kolei przeżyciowe "idee subiektywne" też się wyczerpują. Czy pozostaje nam cisza?

Została nam łaska - i troska. Dzisiaj spotkałem cały szereg osób szczerze zatroskanych o to, co zrobiliśmy z papieskim przesłaniem, także z tymi trudniejszymi jego składnikami. Wielu widzi możliwość "kremówkizacji" Jana Pawła.

Na sesji zorganizowanej przez Centrum Myśli JP2 słuchałem analiz socjologów na temat wpływu JP2 na morale i religijność Polaków. W dyskusji, która potem się wywiązała, ks. prof. Piotr Mazurkiewicz mówił ciekawie, że młodsi, wychowani już za niepodległości, są bardziej zdecydowani w wymaganiu standardów cywilizacji życia - bardziej niż "stracone pokolenie" 40-50-latków. Oby!

Oczywiście wracam dzisiaj do własnych wspomnień z 2 kwietnia 2005. Jak chyba dla wszystkich nas, ten dzień i następne to był czas jakby wyjęty z codzienności, mimo że życie płynęło także zwykłymi koleinami. No i oczywiście był to, dla mnie, czas jeżdżenia po telewizjach i radiach z komentarzami, refleksjami - które są najpierw dla samego ich autora ćwiczeniami duchowymi.

Dzień pogrzebu - i znów dobrze pamiętam esemesa, którego wysłałem do znajomych - z propozycją, byśmy w tej chwili obiecali sobie, że nigdy i nigdzie nie zlekceważymy nauk zmarłego Papieża, choćby nie wiem co... Potem to zobowiązanie wracało do mnie nieraz, aby w końcu - w kwietniu ubiegłego roku - ukonkretnić się w naszym sejmowym "Westerplatte", gdy po prostu chcieliśmy, aby w naszej konstytucji powiedziano wyraźnie o godności ludzkiej człowieka nie narodzonego, dokładnie w duchu Evangelium vitae. To jednak okazało się akurat tym fragmentem nauczania JP2, które traktuje się w naszym kraju jako rodzaj niezobowiązującego natchnienia, jakby nie trzeba z tym być zbyt poważnym - a więc jakby "dorośli" nie musieli się tym przejmować. Gorzka nauka.

Z Fontgombault przyszła kartka od Ojca Opata: zdjęcie Jana Pawła II podejmującego kordialnie kard. Ratzingera. Obaj wyglądają krzepko, a zdjęcie jest chyba tak naprawdę z przekazania znaku pokoju w trakcie Mszy. Kiedyś mój Opat dał mi inne - które mam na biurku: Papież już bardzo starutki, trzyma ramiona kard. Ratzingera i patrzy mu prosto w twarz. Zresztą wzrok Kardynała też jest skierowany w oczy Papieża. Dziś wygląda to na mocny symbol: passatio potestatis, przekazanie władzy. To się spełniło.

Rzecz o niepodzielności dobra wspólnego

Ciąg dalszy rozmyślań o złotym środku między nominalizmem i augustynizmem, tym razem w porządku społecznym.

Oba wspomniane sposoby myślenia obecne są na prawicy. Różnią się prawie we wszystkim co możliwe - ale jedno mają wspólne: są gotowe dzielić dobro wspólne społeczności politycznej.

Takie dzielenie w wykonaniu naszych prawo-liberałów (czyli jednak nominalistów) wygląda np. tak, że dopuszczają oni rezygnację z definiowania "sfery wartości" w prawach krajowych lub europejskich. Ten przekaz dobrze znany z aktualnych debat o UE: nie boksujmy się z lewicą o wpisywanie tych czy innych "wartości", ale dogadajmy się kompromisowo, że regulujemy tylko sprawy administracyjne. Ludziom umęczonym "wojnami ideologicznymi" wydaje się to idealnym rozwiązaniem lub przynajmniej dobrym kompromisem. Ale kłopot w tym: czy taki podział dobra wspólnego - podział przez przemilczemie jego części moralnej - jest w ogóle realistyczny? Czy można tak załatwić wspólne życie ludzi i relacje całych społeczeństw? Wydaje się, że na dłuższą metę nie, że jest to czysty konstrukcjonizm.

Tak to jest z nominalistami, którzy wolą pomilczeć o moralności. A jak to jest z augustynikami? Czy nie wręcz przeciwnie? Oni chcą przecież uregulować przede wszystkim wspólne odniesienie do naczelnych zasad moralnych - a już raczej zdarza im się okazywać desinteressement w innych, "nie-wartościowych" sferach wyboru. Czasem zdają się sygnalizować: interesuje nas tylko kilka wybranych kwestii, tych najważniejszych - i rzeczywiście robią wrażenie, jakby reszta ich nie interesowała, może nudziła. A więc czy przypadkiem nie robią czegoś podobnego do "dzielenia dobra wspólnego"? Dla mnie jest jasne, że wybrali lepszą cząstkę, że zapewniają polityce moralny standard i kotwicę dla życia społecznego - przeto ich ewentualny błąd jest zupełnie innej klasy niż błąd nominalistów. A jednak: za bardzo są skłonni dzielić to co Bóg złączyl: moralny rdzeń życia i jego pomyślny bieg.

To może być błąd zabójczy dla prawicy chcącej być czymś więcej niż regulatorem debaty. Przecież każda polityka realna musi być propozycją całościową: musi dawać ludziom nadzieję, że nie będą zmuszeni do życia w "podzielonym świecie". Wniosek: trudno i darmo, dobra wspólnego nie wolno dzielić.

Zobacz także:
Dobro i dobra
Nihil ne plus?

The Day After

Wczorajszy dzień zgruzował nadzieję, którą jeszcze niektórzy mieli: nadzieję na realną prawicę działającą poprzez PiS. Skończyło się to i "nie ma". Mnie ta nadzieja opuściła w ubiegłym roku w kwietniu, po zaangażowaniu liderów tej partii w zniszczenie nowelizacji Konstytucji. Teraz mamy jednak trochę inną sytuację, pod pewnym względem gorszą niż wtedy. Wtedy okazało się po prostu, że Kaczyńscy w rzeczywistości nie zmienili swoich pokręconych poglądów w sprawie ochrony życia, że nadal żyją lękami typowymi dla wykształciuchów hodowanych przez "Wyborczą" - i że nie zmieniła tego używana przez nich chętnie retoryka "papieska" ani zapisy pro life w sygnowanych przez nich deklaracjach partyjnych. To wyszło na jaw, i był koniec tej nadziei, że ci ludzie potrafią poprawiać swoje myślenie. Można było powiedzieć: po prostu nie byli przekonani do Sprawy i dlatego kręcili, co w końcu ujawnił Marek Jurek.

Teraz jednak jest inaczej: Jarosław Kaczyński jest (był?) suwerenistą z przekonania i "jak się patrzy". Leitmotivem jego polityki zagranicznej była twarda gra o interesy Polski. I właśnie teraz w tej grze poległ - przegrał w sprawie, do której był przekonany. Zagrał się jak z ostatnimi wyborami. Oto koniec słynnej skuteczności Prezesa. Myślę, że nie jest już tak bardzo ciekawe to, czy te ostatnie wygibasy "uratowały PiS" albo czy Prezesowi uda się przekonać swoich wyznawców, że to kolejny genialny manewr. Koń jaki jest każdy widzi: nawet jeśli Kaczyński nie przegra, przegrała polityka, z powodu której ufaliśmy "nieprzekupnym pogromcom układu".

Rok temu dogadali się z elitami PO w sprawie utrącenia poprawki do konstytucji. Teraz dogadali się z Tuskiem co do Traktatu Lizbońskiego. Zdradzili naszą nadzieję podwójnie - w planie cywilizacji życia i w planie pozycji Polski w Europie. Dosyć.