niedziela, 28 grudnia 2008

KAI o moich planach

Katolicka Agencja Informacyjna wypuściła depeszę zrobioną z mojego mini-wywiadu telefonicznego na temat planów dotyczących Dwójki. Na tle różnych przypadków z przeszłości jest to jedna z najwierniejszych depesz KAI dotyczących mojej osoby - mogę powiedzieć, że się rozpoznaję w tym, co napisano (nawet mimo braku autoryzacji!). Choć to oczywiście tylko depesza, a nie referat programowy - więc chodzi o grube rysy, a nie subtelne niuanse (w rzeczywistości dyrektorskiej rządzić będą niewątpliwie te drugie).

Może tylko jedno małe dopowiedzenie: w wywiadzie dla KAI podkreślałem kilkakrotnie - co odnotowano w depeszy - brak potrzeby dokonywania jakiejś rewolucji w Dwójce PR. To podtrzymuję. Dodałbym jednak, że między rewolucją i konserwacją jest pewna wolna przestrzeń. Ja stawiam zasadniczo na konserwację dotychczas wypracowanego dobra, ale widzę także możliwość ulepszeń- i myślę, że w tej sprawie w pełni się zrozumiemy. O konkretach będzie jeszcze czas porozmawiać.

Czego nam brak w polskiej sferze publicznej (wypowiedź z 2003)

Był czas - rok 2003 - gdy uważałem za sensowne wzięcie udziału w ankiecie rozpisanej przez (początkującą) "Krytykę Polityczną". Dzisiaj uznaję to środowisko za przykład pewnego lewicowego ekstremizmu, przypominającego początkujących bolszewików - więc już bym raczej na ich łamy nie wszedł (no cóż, nie bywam na łamach, na których można dzielić miejsce np. z Leninem [tak jak unikam podobnych spotkań z fascynatami "brunatności"]). Natomiast podtrzymuję to, co wówczas napisałem, z poduszczenia redaktorów "Krytyki", na temat najpilniejszych potrzeb polskiego forum publicznego. Wciąż też twierdzę, że jednym z istotnych sprawdzianów inteligenckości jest zdolność do prowadzenia debaty, zwłaszcza tej oderwanej od bezpośrednich pożytków (np. politycznych) czy namiętności (też zresztą traktowanych jako jakiś pożytek) - za to sięgającej aż po nagrodę spojrzenia na prawdę. 
Tamten tekst sprzed lat wklejam teraz do blogu (z wyjątkiem fragmentu związanego ściśle z przebrzmiałymi okolicznościami czasu) z myślą o obecnej polskiej logosferze.

Czego brak w polskiej sferze publicznej

Ankieta „Krytyki Politycznej”

  

1. Zacznę tylko z pozoru skromnie: brak jest debaty (lub: debat). Kilka lat temu na pewno bym tak nie powiedział – zdawało mi się, że w końcu czego jak czego, ale dyskusji nie brak. Ale to najczęściej nie były – i nie są – debaty, spełniające podstawowe warunki racjonalnego sporu o prawdę. Coraz mniej środowisk stać na taką debatę – spokojną, choć nie beznamiętną; rzeczową, choć nie wąsko ekspercką; wolną, choć nie rozwydrzoną. Może jest tak dlatego, że zamiast szkół myślowych mamy ideologiczne plemiona? W każdym razie upadek debaty jest na pewno związany z postępującą stadnością naszego życia. Łaciński personalizm naszej kultury, kiedyś wygniatany przez bolszewię, w warunkach wolności odradza się zastanawiająco ospale. Ciekawe, że również tam, gdzie usiłuje się kultywować cywilizację łacińską, degeneracji ulegają najlepsze cechy owego personalizmu: osobiste poglądy stają się osobliwymi ekscentrycznościami, osobista odpowiedzialność przyjmuje postać łatwej osobności, trzymania się na boku, a osobista odwaga przypomina raczej żądzę adrenaliny lub mierzenia się z rozpaczą (a nie z przeciwnikiem!). Nie powiem, że to nasz polski charakter sarmacki – choć być może (jak zauważył niedawno Marek Jurek w swej analizie polskiej sceny politycznej) jesteśmy bardzo blisko czasów saskich. Natomiast nasi sarmaccy dziadowie z XVI-XVII wieku – oczernieni i wielcy - patrzą chyba na nas z dużym wyrzutem.

2.  A więc brak debaty. Ale po co debatować? Zwykłą logomachię potrafi i chce uprawiać byle pieniacz i socjopata. Żeby brać udział w debacie, trzeba mieć wyczuloną wrażliwość umysłu na prawdę, a nie tresowane formułki. Plemiona walczą do upadłego i rozpaczliwie w obronie swoich ideałów i… wodzów. Wyjść cało lub dołożyć innym – oto dzisiejsze horyzonty. Debata, żeby użyć słów Wieszcza, nie jest sztuką łatwą…

3. To ciekawe, ale mimo braku debaty nie brak w Polsce zdecydowanych poglądów i stanowisk. Oczywiście zasmucająco szybko – w jakimś powiązaniu z biednieniem społeczeństwa i jego wykorzenieniem z własnych tradycji  narodowych – rośnie brudna plama rzekomego „pragmatyzmu” i faktycznej bezideowości. Ale temperatura namiętności „dogmatycznych” jest wciąż wysoka – co cieszy. Natomiast niepokoi to, że ludzie ideowi, o zdeklarowanych poglądach najczęściej są zdolni jedynie do formułowania ogólnych manifestów – czasem rzeczywiście opisujących pewne tragedie moralne, czasem popadających w bardzo dalekie abstrakcje. Poniżej tego górnego „c” wszystko dla nich jest już brukiem, bliskim pogardzanego błota pragmatyzmu i zbyt twardym dla uskrzydlonej myśli, niepłodnej i niebrzemiennej. Cieszyłaby mnie w tym jednak domniemana bezinteresowność „ideologów”, młodzieńczy „idealizm” – ale praktyka (polityczna) uczy, że wielu takich jastrzębi wygłaszających górne frazesy ostatecznie woli raczej wtopić się w pogardzany tłum arywistów („dla bułeczki i masełka”…) niż zamieszkiwać w przeznaczonych im pustelniach, gdzie przynajmniej ich contemptus mundi miałby szansę przybrać cechę chwalebnej stałości.

4. Wspomniałem już o plemiennych wodzach. Bóg dałby, żeby wyrośli z nich – lub w ich cieniu – prawdziwi przywódcy! Na razie sam typ przywództwa jest poważnym brakiem: zamiast zachodniego (w sensie głębokiej genezy, a nie aktualnych wzorów) sposobu uprawiania działań zdefiniowanych wyznawanymi zasadami, mamy system „wtajemniczeń” (tworzący hierarchię) i „wiem, nie powiem” (tworzący autorytet). Być może przywództwo oparte na przejrzystości reguł i intencji – z dodatkiem zdolności koalicyjnej wobec konkretów dobra wspólnego – to np. dla świata polityki utopia rodem z gabinetów akademickich i sesji teoretyków. Ale tworzenie stronnictw raczej na autorytecie (charyzmacie) niż argumencie źle się kończy. Niestety w ślad za praktyką przywództwa manipulatorskiego idzie plaga chorobliwej społecznej podejrzliwości – skoro nie można wiedzieć, trzeba się domyślać, zbierać poszlaki. Jeśli to ostatnie staje się głównym sposobem rozeznania, zaczynamy budować zbyt wiele na skojarzeniach, podszeptach, pozorach.

5. Niebywale ważną rzeczą – last but not least – jest zakorzenienie elit czyli środowisk przywódczych, animujących debatę i wyprowadzających konkluzje. To kolejny brak, który wypada wspomnieć w tej ankiecie: zanika wiara w związek „elit” z życiem narodu. To prawda, że bolszewii udało się zaszczepić „masom” lekceważenie inteligencji, jej etosu. Ale również prawda, że sama inteligencja – najczęściej nowa inteligencja – więcej niż po trzykroć zapierała się swego narodowego powołania, a przede wszystkim wypierała się przed Czerwonym swego związku z „ciemnym” polskim Zaściankiem. Teraz nie ma się co obrażać na Zaścianek, że się po swojemu wyemancypował, poznał siłę swego głosu (także w eterze) i wydelegował swoich własnych przedstawicieli do Warszawki. Martwić należałoby się raczej tym, czy ten Zaścianek nie przypomina bardziej opuszczonego pegieeru – ale akurat tym mało kto z elit się martwi. Wolą żyć w atmosferze „zagrożenia ksenofobią” (to im daje poczucie misji cywilizacyjnej) – a Zaścianek też zasmakował w atmosferze „zagrożenia zdradą elit”. I tak żyją oddzielnie głowa i tułów.

...

Zapytano o braki – stąd ten krytyczny i ciemny ton mojej odpowiedzi. Obok tego istnieją różne motywy nadziei i szlaki odbudowy. Nad brakami zastanawiamy się tylko po to, aby im zaradzać. Nie po to, by wpadać w kolejną desperację.

środa, 24 grudnia 2008

Pierwsze reakcje

Po poprzednim wpisie pojawiły się dziś pierwsze reakcje na moją nominację na dyrektora radiowej Dwójki. Na część z nich - na salonie24 - mogłem odpowiedzieć. To miłe, że tak wiele było gratulacji i wyrazów zaufania - natomiast też dobrze, że niektórzy opowiedzieli również o swoich obawach czy zastrzeżeniach. Z takich krytycznych głosów zawsze starałem się korzystać, więc i tym razem nawet w ewidentnych złośliwościach niektórych internetowych anonimów umiem znaleźć coś pozytywnego: fakt, że Dwójka dla tych ludzi jest, najwyraźniej, tak ważna. Tym powinienem się cieszyć jako nowy dyrektor tej anteny: myślę, że gdy się tak złoszczą, to dają jakieś świadectwo przejęcia się tym radiem. Choć, z drugiej strony, dają temu wyraz czasem w sposób, którego tak bardzo nie lubią, gdy np. pojawi się tu czy tam po "moherowej" stronie. Ja tego stylu nie lubię niezależnie od tego, jakiej treści chce on służyć: jest to forma dewastująca wszelki dialog, jak hałas uniemożliwiający usłyszenie się.

W ciągu dzisiejszego dnia odebrałem też pierwsze spontaniczne telefony od osób opowiadających o swoich doświadczeniach z Dwójką: doświadczeniach wiernych słuchaczy lub współpracowników. To dobry znak, że z każdej takiej rozmowy wychodzi obraz anteny wysoko cenionej, z rozpoznawalnymi autorami i formami. Swoją drogą, nawet nie wiedziałem, że mam tylu zapalonych "dwójkarzy" wśród bliższych i dalszych znajomych.

Każda zbierana opinia jest ważna - choć są różnej wagi i tematu: jedni mówią o "dżinglu", a drudzy o Haydnie, jedni o przeglądach prasy, a drudzy o muzyce ludowej alo jazzie. Opinie pochodzące od słuchaczy to jedna strona medalu - na obejrzenie drugiej przyjdzie poczekać do czasu spotkań z Zespołem. Na to spotkanie czekam z ogromnym zaciekawieniem.

I tylko martwię się, że zanim do niego dojdzie, "Gazeta Wyborcza" straszy ludzi, przyprawiając mi gębę, a raczej wąsik z przepaską pirata. Nic innego nie mogłem się spodziewać po gazecie, którą kilka miesięcy temu wyróżniłem publiczną deklaracją, że z nią w żaden sposób nie będę współpracował. Teraz słodkie dzieło zemsty sprawuje nade mną specjalistka od mokrej roboty, p. Katarzyna Wiśniewska. Odkryła rzeczy wstrząsające w moim blogu - przede wszystkim to, że "chwaliłem Benedykta XVI" (rzecz u katolika zupełnie niezwykła). Cytowana w tekście p. Izabella Cywińska przyznaje, że wie o mnie niewiele, lecz na wszelki wypadek ostrzega przed moją "ideologią", a ponadto martwi się czy będę potrafił "rozmawiać z inteligencją".

No cóż, kiedyś dla niektórych ludzi "świat" to było to, co można ogarnąć okiem z dachu chałupy. Dziś zdarza się, iż "inteligencją" są jedynie właśni znajomi. A przecież świat - choć jest dziś globalną wioską - jest znacznie, znacznie szerszy. Co z inteligencją?

A jednak z takimi opiniami - podobnie jak z tymi w internecie, o których było wyżej - też warto się jakoś liczyć. Idę do Dwójki także po to, aby nawet osoba tak bywała jak Izabella Cywińska mogła spojrzeć znów trochę szerzej niż dotąd na świat. W końcu inteligent to człowiek, który wie, iż świat jest zwykle znacznie ciekawszy od naszych ludzkich schematów lub gazetowych ideologii. Jestem przekonany, że w Dwójce spotkam wielu ludzi głęboko o tym przekonanych.


poniedziałek, 22 grudnia 2008

W radiowej Dwójce

Otrzymałem dziś wieczorem wiadomość, że Zarząd Polskiego Radia postanowił powierzyć mi funkcję dyrektora i redaktora naczelnego II Programu. Funkcję tę obejmę w ciągu najbliższych dni.

Pamiętam Dwójkę nie tylko jako jej słuchacz - uciekający chętnie na skali radia do tego programu od różnych rzęzideł i gromowładnych serwisowni - ale również jako członek Rady Programowej PR na przełomie stuleci. Pozostały mi w pamięci nie tylko suche słupki i sprawozdania, które wtedy miałem obowiązek regularnie czytać, ale również po prostu widok ludzi, zespołu Dwójki - bo zdarzyło się, że Rada poprosiła ten zespół o spotkanie, żeby dowiedzieć się bezpośednio od nich, co się dzieje. Były to trudne chwile dla tej anteny: wyglądało na to, że w sytuacji wahania co do misji Radia "Dwójka" stanie się niczym więcej niż miejscem puszczania płyt z muzyką klasyczną, takim "radiem muzycznym". Pamiętam więc dyrektora Pałłasza, jak wyjaśnia nam sytuację - i jak cała Rada Programowa, mimo podziałów ideowych czy politycznych, rozumie dobrze stawkę i powagę sytuacji. Rada nie mogła wiele - ale co mogliśmy, to zrobiliśmy. Było wiadomo, że zmieniając radykalnie Dwójkę, coś wszyscy stracimy. Na szczęście nie straciliśmy.

A jak jest teraz? Znam tę antenę "ze słuchu", bo to inteligenckie radio. W kategoriach McLuhana, genialnego teoretyka mediów, można by oczywiście powiedzieć, że Dwójka to przykład tworzenia radia przede wszystkim dla ludzi uformowanych przez inne media (druk! odtwarzacz muzyki!) - ale tak właśnie funkcjonuje do dziś polska inteligencja. Dlatego Dwójka jest jakby "drukowana", nie eksploatuje wszystkich możliwości przekazu radiowego - a nie eksploatuje ich, bo takich ma słuchaczy. Myślę, że gdyby nagle zaczęła je eksploatować - oczywiście idąc dziś także w stronę włączania radia w przekaz multimedialny - nie odbywałoby się to z aplauzem obecnego wiernego słuchacza tej anteny, po swojemu "konserwatywnego" i strzegącego (mimo wszystkich manifestów nowoczesności) kanonów inteligenckości Ery Druku. Co prawda dzisiaj media idą w stronę elektronicznej "wioskowości", kultury szeptanych słów i gromkich przemówień - ale akurat Dwójka będzie przykładem pewnego oporu w tej sprawie: jest redutą miejskiej kultury tekstu, słów obracanych w pięknym tyglu literatury, i dźwięków skrupulatnie dobieranych ze składnicy filharmonii.

Trzeba być wiernym swemu słuchaczowi - a równocześnie zachęcać go delikatnie do pójścia krok dalej. Dzisiaj Dwójka jest anteną bardzo zadbaną i uładzoną, w bardzo dużym stopniu przystającą do oczekiwań swych słuchaczy. Nie wymaga żadnych rewolucji, żadnych "restauracji" (pomyślmy tylko o Trójce przed przyjściem Krzysztofa Skowrońskiego: stajnia Augiasza do oczyszczenia po kataklizmie!). Nie jest miejscem partyjnych przeciągów - jak to w przeszłości bywało nieraz z Jedynką, głównym kanałem interpretacji codzienności politycznej. Jednym słowem: Dwójka trzyma swój poziom i klasę, i wielka w tym zasługa jej obecnej "załogi", pracującej od dość dawna bez dyrektora, za to pod doświadczonym kierownictwem.

Czy to znaczy, że przyjdę do Dwójki tylko, aby konserwować zastany ład? Nie, raczej nie - chcę pewnych zmian i ich dokonam, jak Bóg da. O ile warstwa literacka czy muzyczna wymagają być może jedynie punktowych rozszerzeń czy wzmocnień - o tyle potrzeba tu więcej żywej debaty kształconych umysłów. Dwójka powinna być -w większym stopniu niż to się dzieje dzisiaj - inicjatorem i moderatorem zderzania różnych "wielkich głów" i różnych wielkich wizji, w Europie i w Polsce. 

Żyjemy w czasach co prawda dość "psich", jeśli chodzi o gotowość do naprawdę rzeczowych i rzetelnych dyskusji - ale każda instytucja mogąca chronić ich możliwość, powinna to czynić ze wzmożoną intensywnością. Codziennie wybuchają wśród nas bomby wielkich konfliktów cywilizacyjnych - oczywiście dialog ich nie rozwiąże ot tak; a jednak jest mozliwe - i wskazane - aby te wielkie spory toczyły się z jakimś głębszym backgroundem uzasadnień. Zwykle brakuje go nawet w poważnych dziennikach, a jeszcze bardziej w TV. 

Dwójka może tu odegrać swoją rolę: może transmitować, a nawet inicjować debatę "o zasadach" - choćby na pięć minut przed tym, gdy gdzie indziej będzie się dyskutowało zażarcie "o wnioskach". Gdy nieraz uczestniczyłem w tych gorących sporach, mówiliśmy sobie czasem z adwersarzami: jaka szkoda, że nie możemy tej dyskusji zacząć gdzie indziej, na innym poziomie, niejako w ukrytym łonie kultury - a nie w momencie gdy z kultury powstają masowe gesty i postawy. Trudno to robić w biegu programu telewizyjnego, w rytmie właściwego im "trybalizmu". Może więc radiowa Dwójka? Daleka od nieuniknionej szarpaniny bieżących walk - ale przecież powołana, by mówić, dlaczego ludzie są skłonni walczyć, spierać się, dyskutować, zmierzać do swych celów.

Chciałbym, żeby tak było - żeby w Dwójce w pięknym otoczeniu słów i dźwięków pieszczących słuch i duszę znalazło się wiecej wielobarwnego logosu. Jeszcze nie objąłem funkcji dyrektorsko-redaktorskiej, jeszcze muszę mieć trochę czasu na rozejrzenie się w realiach i w użyciu potencjałów - ale chcę Dwójki, która zamiast uciekać zupełnie na estetyczny Olimp ze strachu przed miałkością społecznej Agory, ma odwagę podnosić głos nawet tak, aby docierał on do cywilizacyjnego Areopagu. Dwójki, która stara się być wierna swej misji: być głosem słowa, kanonu, klasyki - dla dzisiejszego życia.

czwartek, 18 grudnia 2008

Zabijanie Adwentu

Od kilku lat w tym czasie przez media przechodzi fala zgoła rytualnych moralizmów na temat: czy komercja nie zabija nam świąt? czy promocje w supermarketach nie desakralizują Bożego Narodzenia? Te moralizatorskie kwestie są rozwiązywane zwykle czymś w rodzaju bezsilnego rozłożenia rąk ("takie mamy czasy!"), a potem jeszcze jedni powiadają, że po prostu "zmienia się sposób świętowania", a drudzy wrzucają dawkę uspokojenia: zawsze przecież można przeżyć święta "po Bożemu", czyli... hmmm... jak w ciepłych reklamach Plusa czy jakiejś kawy: w gronie rodziny, przy choince, śpiewając kolędy...

Ale ja nie o tym. Mnie chodzi o Adwent. Oczywiście i on jest ofiarą hipermarketowych santaclausów - ale nie tylko. W jego zabijanie włączają się, i to od dawna, także ludzie wyrzekający na komercję - a to w ten sposób, że przez Adwent przetaczają się "tradycyjne" Jasełka, opłatki, nie mówiąc już o emocjonujących aktywnościach w strefie św. Mikołaja. W ostatnim czasie obserwuję nawet swoisty front kontrofensywy kulturowej, której szlachetni organizatorzy jakby uwzięli się wypędzić celebracje komercyjne przy pomocy celebracji zakorzenionych. Jest to zderzenie dwóch wizji kultury Bożonarodzeniowej - i sekundowałbym oczywiście "tradycjonalistom", gdyby nie fakt, że w tej walce rozdeptuje się Adwent.

Adwent nie ma już swoich możnych obrońców. Odkąd w Kościele rozpozwszechnia się formuła o "radosnym oczekiwaniu", zmniejsza się nasza szansa na przeżywanie Adwentu jako "uważnego oczekiwania". I w tym kontekście oczywiście słynna "golonka w Wigilię" to raczej odkrycie "nowych form radości", a nie wywrócenie na opak samej idei wigilii jako takiej.

I tak to będąc ojcem dzieci uczęszczających do szkół i należących do harcerstwa, mam już za sobą lub za moment przed sobą kolejne jasełka, Mikołajowe prezenty itp. Wszystko to całkiem piękne, bez cienia "dziadka mroza" - ale nie w czas.

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Wydarzenie Roku: Nowy Ruch Liturgiczny


"Christianitas" nie przyznaje, jak dotąd, swojej dorocznej nagrody, która wskazywałaby wydarzenia, dzieła, osoby szczególnie zasłużone dla łacińskiej tradycji katolickiej w naszym kraju. To trzeba będzie zmienić - tym bardziej że jest coraz więcej inicjatyw godnych wyróżnienia. Jednak zanim taka nagroda "Christianitas" zacznie być rozdzielana, odczuwam już dziś mocną potrzebę sformułowania laudacji dzieła, które zrobiło na mnie już wielkie wrażenie - i które polecam wszystkim swoim czytelnikom jako przykład naprawdę dobrej pracy dla Sprawy.

Tak więc, drodzy Państwo, w kategorii Dzieła Szczególnie Zasłużone dla Tradycji Łacińskiej, moje własne, prywatne, osobiste wyróżnienie najwyższe otrzymuje w Roku Pańskim 2008 

serwis internetowy Nowy Ruch Liturgiczny.

Serwis NRL, tworzony pod patronatem Duszpasterstwa Tradycji Łacińskiej w Diecezji Rzeszowskiej, jest nie tylko czymś w rodzaju polskiej mutacji anglojęzycznego The New Liturgical Movement, lecz redagowanym samodzielnie instrumentem kompetentnej formacji liturgicznej i informacji o postępach ruchu odbudowy liturgii w Kościele. Myślę, że twórcy serwisu idą tą drogą, która wynika z dobrze nam znanych prac kard. Ratzingera i z nauczania Benedykta XVI. Samo określenie "nowy ruch liturgiczny" ma właśnie takie pochodzenie.

Mam poczucie, że zgrzeszyłbym zaniedbaniem, gdybym nie napisał tej noty. Co prawda od dobrych paru lat w przestrzeni realnej i wirtualnej nie brak różnych cennych inicjatyw (wspomnijmy choćby fidelitas.pl, Forum Krzyż czy katolicy.net, nie zapominając o weterance christianitas.pl), a niektóre zupełnie nowe (jak wszechstronny sanctus.pl czy serwis Instytutu Dobrego Pasterza) dają jak najlepsze nadzieje na przyszłość - to przecież przyznajmy, że właśnie młodziutki NRL staje się dla wszystkich źródłem bieżących informacji, podanych aktualnie, kompetentnie i estetycznie. Jako jeden z - za przeproszeniem - indultowych żubrów oraz redaktor "Christianitas", która postawiła w swojej agendzie właśnie "nowy ruch liturgiczny", mogę rzec, że o takich właśnie formach oddziaływania marzyło się, gdy w latach 90. startowała w Polsce "sprawa tradycji łacińskiej". Miło oglądać dzisiaj taki rozkwit!

Niedawne powstanie NRL można zresztą uważać - jak tak robię - za kolejny etap w procesie intensyfikacji tradycjonalistycznej obecności w internecie, etap już wcześniej mocno zaznaczony przez powstanie serwisu msza.net, tak bardzo pożytecznego już choćby ze względu na bogatą bazę informacyjną. Po czasach rozproszonych i cząstkowych "witryn" środowiskowych przyszedł czas serwisów będących skarbnicą wiadomości i pociechą dla wszystkich zainteresowanych.

Summa summarum, trzeba by rzec, że zapewne nie byłoby dziś tego już imponującego NRL, gdyby nie osiągnięcia wcześniejszych serwisów, z których niejeden do dziś trzyma formę.

Oczywiście takie efekty nie biorą się znikąd - potrzebują dużo solidnej pracy. Twórcom serwisu Nowy Ruch Liturgiczny należy się nasza wdzięczność, nasza modlitwa, nasze słowa otuchy w pracy - a więc ten ziemski, ludzki odblask tej prawdziwej nagrody, której w Polsce życzymy słowami "Bóg zapłać!"



piątek, 12 grudnia 2008

Kłopot z Szymonem Hołownią

Szymon Hołownia już w drugim wywiadzie wspomina, że pewien katolicki publicysta - "tylko jeden" - odmówił występowania z nim, dopóki on się udziela w programie "Mam talent". Nie czekam do trzeciego razu: wszystko wskazuje na to, że to ja jestem tym wspominanym publicystą - bo ja rzeczywiście odmówiłem przyjścia do programu Hołowni właśnie w związku z jego występami we wspomnianym programie rozrywkowym.

Jednak coś jest do sprostowania - bo wydaje mi się, że Pan Szymon źle mój message zrozumiał, zapewne z powodu jego nadmiernej lakoniczności. Otóż wcale - lub w bardzo nikłym stopniu - nie chodzi mi o sam fakt pokazywania się wyróżnianego dziennikarza katolickiego w programie wagi lekkiej. Zgniewało mnie coś innego: że decydując się na związane z tym ryzyko, Hołownia przegrywał na naszych oczach sprawę ważniejszą niż jego własny image. 

Nie chcę dyskutować o tym, czy Hołownia dobrze wypadł w roli quasi-clowna - nawet w tej roli można być świetnym. Chodzi o coś innego: o tę smutną lekcję bezradności, gdy kilkakrotnie po różnych antyreligijnych gadkach Kuby Wojewódzkiego (w tym jego stylu: "nie modlę się przed jedzeniem, bo moja mama dobrze gotuje" itp.) Hołownia potrafił jedynie topić niesmak pod przyklejonym uśmiechem prezentera. Po kilku takich zajściach miało się wrażenie, że w ogóle Hołownia jest tam głównie po to, aby Wojewódzki mógł pojeździć po katolach, tym samym przydając programowi następną nutkę transgresji.

W sumie: moim zdaniem Szymon Hołownia sam wszedł w sytuację, w której Wojewódzkiemu wolno było mówić coślina na język przyniesie - a Hołowni też, z wyjątkiem należnego odwinięcia się Wojewódzkiemu. Mówiąc zupełnie szczerze: mnie tamte gadki Wojewódzkiego aż tak bardzo nie gorszą - gorszy brak reakcji, równocześnie dowcipnej, celnej i stanowczej. Nie każdy musi być mistrzem telewizyjnej riposty (ja nim nie jestem) - ale Szymon Hołownia sam wszedł w sytuację, w której sztuka riposty była niezbędna, żeby zachować twarz.

I o to właśnie chodziło mi, Panie Szymonie, gdy postanowiłem szczerze Panu odmówić. Bez złości i bez chęci uprzykrzenia Panu życia - lecz widząc w tym jedyny wyraźny sygnał, że według mnie "coś jest nie tak". Obawiam się jednak, żę zaniedbałem dokładnego wyjaśnienia moich motywów. Teraz to uzupełniam. Dyskusja między nami na ten temat jest jak najbardziej możliwa, możę wskazana.

piątek, 5 grudnia 2008

Zobaczcie i posmakujcie





Kilka dni temu dostałem do rąk pierwszy egzemplarz długo oczekiwanej książki: albumowego wydania Ducha liturgii kard. Ratzingera. Jestem jego współredaktorem, więc powinienem być powściągliwy w ocenach tego, co nie pochodzi od samego Autora - ale nie potrafię. To cudo jest! 

Cacko: ważny tekst w dostosowanych do niego ramach. Widziałem to w różnych wersjach od miesięcy, wcześniej oczami wyobraźni - ale efekt finalny przebija nawet projekty. Genialnie proste było założenie, przyjęte przez wydawcę: pozwolić, aby ten sam logos, który przemawia przez słowa książki, przemówił w niej obrazami liturgii. Potem doszedł pomysł Filipa Łajszczaka, współredaktora: niech to będzie liturgia benedyktynów z Fontgombault, miejsca wybranego przez Autora na dyskusję o jego książce w 2001 roku. Opat udzielił zgodę na zdjęcia - a mnisi pokornie znieśli to zupełnie wyjątkowe wkroczenie z aparatem do serca służby Bożej. Wkroczył Paweł Kula, a więc ktoś z doskonałym wyczuciem tematu i ducha miejsca, no i genialny fotografik. Potem przyszło przymierzanie tekstu i obrazu - kamyczek do kamyczka w mozaice... I koniec końców - jest gotowa książka. Nie znajdziecie lepszego prezentu, mówię wam! 

Ktoś powiedział: to jest wydanie dla tych, którym nie chce się czytać, a wolą oglądać. Jedno nie wyklucza drugiego - ale to fakt, że to nowe wydanie Ducha liturgii jest "ikoniczne". Można teraz rzec: Przyjdźcie i zobaczcie, venite et videte. Videte et gustate.

Jak nic może być wszystkim

Byłem wczoraj - trzeba rzec: w nocy, bo już po północy - w Konfrontacji Doroty Gawryluk w Polsacie. Był dr Jarosz, lekarz, prof. Łuków, etyk z UW, ks. Kloch, rzecznik KEP, a ja jako "teolog" (ale jednak nie jako Milczarek). Rozmawialiśmy - o niczym. To znaczy nie, był temat jasno określony, którego wszyscy się trzymaliśmy - ale sam temat to jedno wielkie nic: "testament życia". Mówi się o nim od kilku dni, ale nadal nikt z mówiących nie wie, o czym ma mówić. Zupełnie rozumiem jednego z dziennikarzy telewizyjnych, który poza wizją powiedział mi: Bo tak szczerze to nie wiem, po co Gowin wrzucił te kilka zdań o tym "testamencie" - czy tylko po to, żebyśmy o tym teraz rozmawiali domyślając się co też miał na myśli?

Z braku laku dobra fantazja. W mediach niemal wszyscy fantazjują na temat pomysłu Gowina. Ojca chłopca, który stracił na jakiś czas przytomność, pyta się czy byłoby lepiej gdyby syn podpisał "testament" - a ojciec ze strachem, zupełnie zrozumiałym po takim pytaniu, zarzeka się, że syn nigdy czegoś takiego nie powinien podpisywać. W podtekście mamy więc przekaz taki, który zresztą zwerbalizował Marcin Król w "Dzienniku": w całej tej sprawie efektem ostatecznym będzie ułatwienie lekarzom decyzji o odłączaniu od aparatury pacjentów, którzy nie okażą się dostateczne "rokujący" lub których rodziny nie będą dość obrotne w argumentowaniu, iż ich krewniak zasługuje na wysiłki dychawicznej służby zdrowia. Obok intelektualnej estetyki obecnej w wystąpieniach Gowina istnieje właśnie ten realistyczny kontekst sprawy.

Przede wszystkim jednak nie wiemy - nie wiemy, nie wiemy, nie wiemy - co konkretnie nam się proponuje. Czy chodzi o oświadczenie, iż "w przypadku gdybym nie rokował dajcie sobie ze mną spokój" - czy może o wyjaśnienie, iż "jeśli nie będziecie w żaden sposób mogli mi pomóc w życiu, nie przeszkadzajcie mi umrzeć". To pierwsze to eutanazja, akt nieludzki - to drugie to przekreślenie tzw. uporczywej terapii, w pełni zrozumiałe. Jednak nawet w tym drugim przypadku - nie bardzo rozumiem, dlaczego tego faktycznie niepotrzebnego dręczenia umierających nie można wykluczyć jednym ruchem, zamiast gromadzić karteczki. Przecież tak czy siak decyzjębędzie musiał podjąć lekarz.

Rozmowa w programie była spokojna. Jednak zapewne gdybyśmy rozmawiali dalej, wyszłoby szydło z worka: gdy prof. Łuków mówił, iż lekarzom potrzebne jest zapoznanie się z wolą pacjenta, aby wiedzieli co mają robić - zbliżaliśmy się do perspektywy zgoła niepokojącej: lekarz jako zwolniony z instynktu moralnego i sumienia wykonawca, czasem egzekutor, "woli pacjenta". Jednych ratuje, innym "pomaga odejść". Nie wiem, czy to miał na myśli etyk z UW, ale w sumie nie zdziwiłbym się gdyby o to też chodziło. To zaś oznacza, że w praktyce przekreślamy uniwersalizm powołania lekarskiego, ten Hipokratesowy, nakazujący zawsze bronić życia. Lekarz staje się technikiem, zdolnym do manipulowania naszym organizmem w tę czy inną stronę. Brrrrrrr......

Nazwa "testament życia" pięknie brzmi - ale na razie sprawa ta przynosi same diabelskie zamieszania: gdy nie wiadomo ani co, ani kto, ani po co - nie wiadomo kto może mówić nie wiadomo co. Tylko po co? W tym sęk.

wtorek, 2 grudnia 2008

Wielki Dzień Czterdzieści i Cztery

Nadszedł. Dzisiaj wieczór promocyjny numeru pierwszego. Mimo że znam twórców "Czwórek" - z "Frondy", panie kochany, z "Frondy"! - o ich obecnym wspólnym dziele na razie nie wiem wiele, to jasne. Nawet gdy się już zna pierwszy efekt - jak zawsze w takich przypadkach dopracowany z szansą na najlepszą ocenę - trudno przewidzieć późniejszą szarą codzienność, następne numery. Tak, tak, pamiętam, jak blisko dziesięć lat temu wręczałem pewnemu tuzowi konserwatywnemu pierwszy numer "Christianitas" - a on się najpierw ceremonialnie ucieszył, a zaraz potem ujmując mnie kordialnie zapytał: "myśli pan, że to się utrzyma?" Jako redaktor nowalijki byłem tym pytaniem przygnieciony.

Habent sua fata... "i czasopisma". Dane wyjściowe pozwalają natomiast stwierdzić, że rozpocznie dziś swój żywot jawny inicjatywa temperamentna jak pierwsza "Fronda", jak ona zadziorna i rezolutna, trochę też filuterna. Zaczynają, jak trzeba, wysokim C i mocnym bum. Jeśli po tej eksplozji "napięcie będzie stopniowo rosło", "Czwórki" będą ważną podporą w nadchodzących dniach, będących, jak się zdaje, przez jakiś czas dniami smuty i zastoju w skali makro. 

Tego im szczerze życzę - sobie życząc wielu dobrych lektur w "Czwórkach"!

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Sposób na życie (3)

Wojciech Bąk - był taki poeta: zaczął obiecująco dla wszystkich, potem zawiódł salon skamandrycki swoim katolicyzmem ("to już nie poziom"), no a następnie, już po wojnie źle skończył. Gdy w latach 80. ukazał się spory wybór jego poezji, mocno weń wszedłem, w ramach swoich ówczesnych przechadzek po nieznanym ogrodzie tzw. literatury katolickiej. 

Bąk ma m.in. taką patetyczną modlitwę Zamień Twe oczy, która, jak miód pszczoły, przyciąga entuzjazm niektórych patetycznych dusz - jest w jej kulminacji prośba, aby "okrutny, miłowany Bóg" gdy tylko uzna służbę człowieka za spełnioną bądź już po prostu niepotrzebną, "rzucił na śmieci" taki stępiony "miecz". "Jak zawsze rzucasz serca sług..."

Odłożmy na bok literacką moc i niemoc tej poetyckiej frazy: w jej środku jest prawda - celowo wyostrzona do granic wytrzymałości, coś z ofiary Abrahama - prawda, z którą trzeba się mierzyć od początku każdej pracy "w imię Boże" - i od której zwycięstwa zależy sens tej pracy, wytrwanie w niej, być może pewien aspekt jej skuteczności. "On ma wzrastać, a ja się umniejszać" - pięknie brzmi, prawda? Bąk mówi to samo, ale chciałby to przenieść w konteksty rycerskiego etosu "oddania życia za Sprawę".  Prowadzi każdego "rycerza" do zgody na to, iż ma się umniejszyć totalnie i skutecznie - kiedyś lub może i w tej chwili, a może właśnie w momencie gdy zdawało się, iż będzie czas na świętowanie zwycięstwa w przyjaznym gronie.

Czy jednak mamy prawo prowokować Boga tym mówieniem Mu o Jego "okrucieństwie"? Oto jest ten skraj tajemnicy, w którą wszedł nasz Przewodnik, tak wewnętrznie Boski i tak nieodwracalnie ludzki: Eli, Eli, lema sabahtani! Bąk poszedł tą drogą w swym poetyckim ujęciu tej sprawy. Ja to odczytuję jak radykalizm ksiąg karmelitańskich, albo jak mocne frazy "rycerskie" tradycji ignacjańskiej. Zawsze to do mnie mocno przemawiało.

Jednak ile razy trzeba sobie przypominać o prawdzie tych wszystkich słów - ile razy, aby o niej nie zapomnieć wtedy, gdy są naprawdę potrzebne, jeśli są? W szkole Karmelu mówi się o tym etapie bliskości z Bogiem, w którym uzyskał On w duszy pełną zgodę na wszystkie Swoje wyroki - ale jeszcze nie wytworzył w umyśle człowieka jasności widzenia, że tak będzie lepiej rzeczywiście, także dla człowieka. Ekstaza zgody na śmierć odbiegła od naturalnego, wszczepionego przez Stwórcę, szukania szczęścia: wola zgadza się na "przybijanie","unieruchamianie", "unicestwianie" - a rozum jeszcze nie ma siły oczyścić tej zgody z rdzy nieeleganckiego, ostentacyjnego doloryzmu. To wysoka tama - spiętrzenie w gotowości na Krzyż musi być wysokie, choć potem ma się okazać, że zebrane wody popłyną drogą życia, nowego życia. Vidi aquam.

Zanim jednak to nastąpi, nie ma innego wyjścia, innego przejścia: trzeba znaleźć się zwycięsko w koszmarze, który Pan pozwala roztoczyć Swemu przeciwnikowi dla naszej próby. Wewnątrz tego koszmaru ma nastąpić owo zbawienne "cyk": wola ludzka ma wrócić w staw Bożej woli, wcześniej wybita grzechem.

Ma rację Bąk, jego myśl jest wierna Wcieleniu i łasce uczestnictwa w Krzyżu. Czy jego życie poszło za tą modlitwą? Requiescat.