czwartek, 14 marca 2013

Extra omnes (tekst sprzed białego dymu)


Ten tekst napisałem dzisiaj, na kilka godzin przed białym dymem. Niech pozostanie świadectwem myśli, które snułem zanim okazało się, że Opatrzność przyniosła nam kolejne zaskoczenie.


Wbrew naszym ludzkim skojarzeniom, wezwanie „Extra omnes – Wszyscy na zewnątrz”, wypowiadane jako ostateczne hasło do rozpoczęcia konklawe, nie ma w sobie nic ze szczekliwej komendy lub brutalnego „wypraszania z sali”. Jest natomiast konkretne i trzeźwe jak cały obrządek rzymski – który właśnie w taki sposób otacza troską największe tajemnice wiary.
Kiedy więc we wtorek 12 marca po owym Extra omnes, wypowiedzianym przez nieocenionego Don Guido Mariniego, opuszczali Kaplicę Sykstyńską wszyscy, którzy – jak i my – nie muszą tam być – i kiedy zamykano za nimi drzwi, zadumałem się przez chwilę właśnie nad tym: na progu jakiej tajemnicy stanęły te słowa?
Nie jest to tajemnica spektakularna – nie musimy jej ubarwiać obrazkami z unoszącą się nad głowami kardynałów gołąbką Ducha Świętego, przymuszającą ludzi do „wyboru najlepszego”. Nie ma tu magii – choć jest misterium.
W całej rzece komentarzy poprzedzających konklawe moją uwagę i zupełnie szczególną wdzięczność wzbudził skromny wpis fejsbukowy Piotra J. Ochwała, skądinąd znanego skandalizatora z Kroniki Novus Ordo: kogokolwiek wybiorą, będzie dobrze. Ten komentarzyk – pochodzący w sumie od kogoś, kto wedle ludzkiej logiki powinien teraz raczej marzyć i drżeć, rozrywany myślami o walce modernistów i konserwatystów – zderzył mi się wczoraj z bliźniaczo niepodobną uwagą Jarosława Makowskiego, teologa z think-tanku PO: kogokolwiek wybiorą, nic to nie zmieni. Zaufanie Ochwała i defetyzm Makowskiego wyznaczyły mi linię podziału między tymi, którzy chcą być wewnątrz, i tymi, którzy wolą być „extra”.
Gdy Ochwał mówi „tak czy siak, będzie dobrze”, wierzy bardziej w misję niż w człowieka; wierzy w to, że ramy tworzą papieża. Gdy Makowski mówi „tak czy inaczej, nic się nie zmieni”, wyraża żal, że żaden z wybranych nie zmieni urzędu i nie przedefiniuje misji. W tym zderzeniu skrótów myślowych jestem po stronie Ochwała. Jednak nie chcę pozostać przy skrócie myślowym – prawdę mówiąc, za dużo ich mamy w naszych debatach kościelnych.
Nie trzeba być naiwnym, żeby być wierzącym. Chcielibyśmy, żeby papieżem zawsze zostawał ktoś o solidnej posturze duchowej, o mocnym zmyśle wiary, o umiejętności prowadzenia dusz. Osobiste przymioty kandydata – tym bardziej kandydata wybranego – nie są sprawą zupełnie drugorzędną. Znam nazwiska tych, którzy – według mojej ludzkiej rachuby świeckiego katolika – zdają się być najbardziej predysponowani do udźwignięcia i wypełniania posługi Piotrowej: bycia zastępcą Chrystusa na ziemi. Tym razem odsuwam nazwiska „ludzi idei”, mistrzów intelektu, wymownych retorów czy nawet pobożnych „wzorów”. Szukam kogoś kto łączyłby głęboką prostotę Benedykta XVI z mocą stanięcia w centrum i możnością realnego przejęcia sterów.
Jednak nawet wtedy gdy zaczynają nas wciągać podobne kalkulacje – lub co gorsza: zupełnie świeckie „obliczanie głosów” i papa toto – powinniśmy nie tracić z oczu tej właściwej tajemnicy: że nie znamy tego nowego papieża dopóki on sam nie przejdzie przez ten odmieniający go proces przyjęcia urzędu; także on sam, wybrany, pozna siebie jako papieża dopiero wtedy. Najpierw w słynnej „sali łez”, gdzie przybierze białą sutannę; potem w pierwszym spotkaniu z wiernymi; we Mszy intronizacyjnej i w homagium kardynałów… Będzie się rodził papieżem, wskazany do tego z dala od zgiełku, w środku liturgicznej akcji, którą w istocie jest konklawe.
Wybrany – po przyjęciu tego wyboru ludzką wolą Deo adiuvante – otrzyma nie tylko misję, ale i łaskę stanu. Rzecz jasna: nie musi dać się nią ukształtować. A jednak łaska Boża jest podstępna i silniejsza niż ludzkie opory. Tak wierzymy.
Myślę, że tym razem konklawowe Extra omnes ma jeszcze inne brzmienie – jest wezwaniem do skupienia przekraczającego dni wyboru papieża. Kościół skupiony w tych dniach na swoim widomym i niezastąpionym znaku jedności, będzie musiał następnie wraz z tymże widomym znakiem w Rzymie skupić uwagę jeszcze bardziej na „tym, co jedynie konieczne”. Do tego przecież prowadził nas Benedykt XVI – i nie dlatego, że tak sobie umyślił, ale dlatego, że chrześcijaństwo rozproszone na „wielu rzeczach” i rozkapryszone jak Marta w swym gorszym dniu – nie umie słuchać Pana.
I wydaje się, że mimo wysiłków Benedykta, wspólnota Kościoła nie usłyszała jeszcze tych rzeczy najważniejszych, nie przejęła się ich prymatem: że bez świętości w liturgii nie będzie żadnej odnowy; że bez świadomości, iż największym darem jest przekazanie wiary, nie będzie braterstwa i dialogu; że bez zdolności do pozbywania się „bogactw” dobrych układów z systemem świeckim będzie się coraz bardziej traciło prawdziwe bogactwo Kościoła: wiernych; że bez oczyszczenia z brudu i oportunizmu nie da się głosić Ewangelii prostym i ubogim; że bez udziału w walce o respektowanie praw naturalnych zostawia się bezbronnymi tych, których należy chronić najbardziej.
Kilkadziesiąt lat temu praktyka reformy zdawała się odwracać te zależności – choć wychwycił je Sobór Watykański II. Pozwalając na zamianę „Soboru Ojców” w to, co dyktował Kościołowi „Sobór mediów”, dopuszczono do tego, iż zaczęliśmy myśleć coś przeciwnego do prawdy: że to odnowa stworzy liturgię; że to braterstwo i dialog dadzą wiarę; że pozbycie się mas „słabo wierzących” oczyści Kościół z formalizmu i rutyny; że prostych obraża piękno i mądrość, a ubogich – bogactwo ołtarzy; że słabym nie potrzeba przykładu dobrych praw. A jest odwrotnie.
Gdy zatem kardynałowie i wybrany nowy papież opuszczą już Kaplicę Sykstyńską, gdy na Placu Świętego Piotra zabrzmi radosne Habemus Papam!, słowa z początku konklawe powinny brzmieć dalej, już w innym znaczeniu: Extra omnes – czyli: wystawcie na zewnątrz wszystko, co przeszkadza widzieć prosto i słyszeć wyraźnie.