Gdy niedawno moja żona zafundowała mi urodzinowo przyjemność wspólnego obejrzenia filmu przyniesionego z wypożyczalni, nie spodziewałem się, że American gangster (jednak nie gangsta!) to nie jest jeden z wielu filmów gangsterskiej akcji. Tak naprawdę jest to - tak to odebrałem - dociekliwy moralitet, którego przesłaniem nasączono smacznie narrację o zderzeniu policjanta i gangstera.
Że ta narracja to tylko soczewka do powiększania ludzkich charakterów, powinniśmy odkryć już wtedy gdy zauważymy cytaty i schematy z Ojca chrzestnego, czyli coś czego być nie powinno w utworze chcącym podążać własną drogą. W filmie Ridleya Scotta one jednak są - i będą uwierały, dopóki nie zostanie odkryta ich funkcja. Tą funkcją jest właśnie bycie cytatem, po prostu. Są to cytaty współtworzące konstrukcję nośną etosu - któremu Scott przeciwstawia inny etos. Dwa pociągi jadące swoimi drogami jadą tutaj właśnie tak, że w końcu muszą się zderzyć. Jednym kieruje Denzel Washington, drugim - Russel Crow.
Coś musi się zdarzyć. Co się zdarza? Pierwsze sceny filmu - pierwsze zdanie-klucz - podpowiada, że jest to spór o lojalność albo nawet o wierność: stary mafioso - dla jednego z naszych bohaterów "godfather" - żali się i złości nad marnością świata, który zrodził obrzydliwe McDonaldy czy bezosobowe supermarkety - i faktycznie problem odrazy do tak zaprogramowanego świata będzie naszym zadaniem do samego końca filmu.
Nie ma co opowiadać całego utworu ani zdradzać tajemnic jego akcji. Powiem więc tylko, że moim zdaniem jest tam ważna nauka moralna: że istnieją formy konserwatyzmu tak mocno przeświadczone o nicości aktualnego życia, iż zdolne do praktykowania nihilizmu względem mijanych ludzi, o ile tylko towarzyszy mu lojalność względem swoich, z całym sztafażem synowskiej czci i podziwu dla "prawdziwego świata", jakże różnego od tego za oknami. Tę postawę pokazano właśnie przy pomocy "cytatów" z Ojca chrzestnego (który, co tu mówić, pełen był podziwu dla suwerenności "świata prostych wartości" względem skorumpowanego świata oficjalnego - u Scotta ten obraz nabiera innych akcentów).
Odkrywczy paradoks polega na tym, że naprzeciw tej konserwatywnej konwencji staje ktoś bardzo od niej daleki, a jednak to właśnie on reprezentuje rzeczywiste zakorzenienie: daje mu je wykonany wbrew wszystkim korporacyjnym pseudolojalnościom gest realnej niezgody na zło, konkretnego nonkonformizmu moralnego. Staje się on legitymacją szlachetności, mocniejszą niż wszystkie gesty odrazy względem marniejącego świata.
Nikt tu zresztą nie reprezentuje "starego świata" - ani czarny szofer mafiosa, ani nieumiejący dbać o swoją rodzinę detektyw żydowskiego pochodzenia. Jednak to ten drugi ma rację - i to nam wystarczy. Bo wyjście z dzisiejszej łamigłówki wierności jest, przynajmniej u końca, tak samo proste jak nasza dziecięca gra w policjantów i złodziei. Pamiętacie jeszcze? To policjanci mieli rację. Chcieliśmy, żeby łapali złodziei.
Że ta narracja to tylko soczewka do powiększania ludzkich charakterów, powinniśmy odkryć już wtedy gdy zauważymy cytaty i schematy z Ojca chrzestnego, czyli coś czego być nie powinno w utworze chcącym podążać własną drogą. W filmie Ridleya Scotta one jednak są - i będą uwierały, dopóki nie zostanie odkryta ich funkcja. Tą funkcją jest właśnie bycie cytatem, po prostu. Są to cytaty współtworzące konstrukcję nośną etosu - któremu Scott przeciwstawia inny etos. Dwa pociągi jadące swoimi drogami jadą tutaj właśnie tak, że w końcu muszą się zderzyć. Jednym kieruje Denzel Washington, drugim - Russel Crow.
Coś musi się zdarzyć. Co się zdarza? Pierwsze sceny filmu - pierwsze zdanie-klucz - podpowiada, że jest to spór o lojalność albo nawet o wierność: stary mafioso - dla jednego z naszych bohaterów "godfather" - żali się i złości nad marnością świata, który zrodził obrzydliwe McDonaldy czy bezosobowe supermarkety - i faktycznie problem odrazy do tak zaprogramowanego świata będzie naszym zadaniem do samego końca filmu.
Nie ma co opowiadać całego utworu ani zdradzać tajemnic jego akcji. Powiem więc tylko, że moim zdaniem jest tam ważna nauka moralna: że istnieją formy konserwatyzmu tak mocno przeświadczone o nicości aktualnego życia, iż zdolne do praktykowania nihilizmu względem mijanych ludzi, o ile tylko towarzyszy mu lojalność względem swoich, z całym sztafażem synowskiej czci i podziwu dla "prawdziwego świata", jakże różnego od tego za oknami. Tę postawę pokazano właśnie przy pomocy "cytatów" z Ojca chrzestnego (który, co tu mówić, pełen był podziwu dla suwerenności "świata prostych wartości" względem skorumpowanego świata oficjalnego - u Scotta ten obraz nabiera innych akcentów).
Odkrywczy paradoks polega na tym, że naprzeciw tej konserwatywnej konwencji staje ktoś bardzo od niej daleki, a jednak to właśnie on reprezentuje rzeczywiste zakorzenienie: daje mu je wykonany wbrew wszystkim korporacyjnym pseudolojalnościom gest realnej niezgody na zło, konkretnego nonkonformizmu moralnego. Staje się on legitymacją szlachetności, mocniejszą niż wszystkie gesty odrazy względem marniejącego świata.
Nikt tu zresztą nie reprezentuje "starego świata" - ani czarny szofer mafiosa, ani nieumiejący dbać o swoją rodzinę detektyw żydowskiego pochodzenia. Jednak to ten drugi ma rację - i to nam wystarczy. Bo wyjście z dzisiejszej łamigłówki wierności jest, przynajmniej u końca, tak samo proste jak nasza dziecięca gra w policjantów i złodziei. Pamiętacie jeszcze? To policjanci mieli rację. Chcieliśmy, żeby łapali złodziei.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz