Napisałem niedawno o lumpen-konserwatystach - i nieprzypadkowo
właśnie tak. Sam się dziwię tym połączeniem, zgoła paradoksalnym: jak
może dochodzić do tego, że idei konserwatywnych (a może też normalnego
życia przy okazji?) chce ktoś bronić niewybrednymi intelektualnie i
moralnie chwytami (najbardziej zagadkowa jest ta dziwna niechęć do
czytania książek - o ile nie mówią tego, co “już wiemy”, i o ile
przekraczają wymiarami rozprawę np. czcigodnego śp. Michaela Daviesa,
dzielnego autodydakty, o doktrynie wolności religijnej - popisywanie się
kpinami z nieczytanego dzieła naukowego tylko dlatego, że ma sześć
opasłych tomów, źle świadczy o sposobie bycia takiego kpiarza). Wszystko
byłoby jeszcze w porządku, gdyby to pochodziło od jakichś chłopięcych
“kamelotów” lub konserwatywnie nastawionych włościan - ale tu mamy
etykietkowy creme-de-creme “myśli”, co nie tyko książki, ale nawet
“dekalogi” redaguje. Dlatego właśnie: lumpen-. Z “dywizem” między
“lumpen” i “konserwatyści” - gdyż jednak te dwie substancje przelewające
się po głowach “zachowawców” łączą się jak woda z oliwą. Do wglądu w
publicystyce strony www.konserwatyzm.pl
A więc konserwatyści pozujący na lumpów - czy raczej lumpy pozujące na
konserwatystów? To trudna do wyjaśnienia proporcja, zachodząca w
osobowościach panów noszących swoje osobiste zadry zwolnionego asystenta
poselskiego i traumę byłego doradcy premiera… Buzka. Doprawdy,
charaktery krystaliczne i osiągnięcia kontrrewolucyjne.
Ale nie o tym chciałem tutaj pisać. Nie o kilku panów tu chodzi - lecz o
być czy nie być konserwatywnej myśli sprzężonej z konserwatywnym
życiem. O to się martwię - i tego w istocie dotyczyła, od lat, dyskusja z
poważnym rozmówcą - Jackiem Bartyzelem.
Jest to dyskusja o wierności zasadom - i o pracy polegającej na realizacji tych zasad; o widzeniu “głębin Bytu” - i o ryzyku życia; o dziedzictwie christianitas, dzięki któremu żyjemy - i o sposobie bytowania tejże christianitas w naszym świecie, w niekorzystnych dla niej warunkach porewolucyjnych; także o publicystyce - i o polityce. Także dyskusja o tym, w jaki sposób dokonuje się uprawnionej aktualizacji tego, co otrzymaliśmy.
Dyskusja ta, którą toczyliśmy w różnych warunkach w gronie przyjaciół “Christianitas”, zyskuje teraz dość szczególne podsumowanie w publicznej wymianie polemicznej między Jackiem Bartyzelem i mną (choć w tej polemice występuje też, w o wiele ważniejszej niż moja roli, osoba Marka Jurka). Ze swej strony zamknę tę sprawę kiedy indziej.
Chcę jednak zwrócić już teraz uwagę na zjawisko, które - jak sądzę -
może być przedmiotem troski prof. Bartyzela, i to zaraz obok ostatnio
szeroko przezeń omawianego zagrożenia rozpłynięcia się tradycjonalistów w
odmętach demokracji liberalnej. Chodzi o zjawisko, które nazwę
fenomenem “niefrasobliwych skrupulantów”. O samo sedno moralne postawy
nazwanej przeze mnie zgryźliwie “lumpen-konserwatyzmem”.
Z pozoru trudno jest połączyć niefrasobliwość i skrupulanctwo. Jest to
wręcz niemożliwe, jeśli oba składniki miałyby dotyczyć tej samej
rzeczywistości. Co innego jeśli skrupulanctwo dotyczy idei, a
niefrasobliwość - życia. To tak jakby ktoś latami szlifował gramatykę,
prowadził boje z językowymi nabytkami lub błędami, tępił ogniście
zarzucenie genetivu pluralis z końcówką “-yj” - ale nie miał ochoty z
nikim poważnie rozmawiać, być dla niego zrozumiałym i - natrafiwszy na
otwartość - zwyczajnie się dogadać. Można odnieść wrażenie, że to
zapamiętałe szlifowanie gramatyki w żadnym razie nie jest motywowane
zamiarem porozumiewania się w kultywowanym języku. Tu właśnie
przedziwnie les extremites se touchent, dwie skrajnie różne
postawy, skrupulanctwo i niefrasobliwość, okazują się pozostawać w
życiowym, pragmatycznym związku, wprost się warunkują i wzajemnie
wspierają: ten, kto “idealizuje” tożsamości (idealizuje w sensie
platońskim, a nie potocznym), ten oczywiście nie szuka ich w naszym
“świecie podksiężycowym” - raczej każdą spotkaną tu realizację bliskiej
idei traktuje z góry jako podejrzane naśladownictwo, zniechęcającą
imitację, o którą nie warto się troszczyć - i którą trzeba po
skrupulancku napiętnować jako nie-ideę; z drugiej strony, ten, kto z
jakichś powodów woli traktować otaczający świat z przymrużeniem oka, ten
jeśli nie jest jedynie bon vivantem i chce mieć samopoczucie ideowca -
będzie swe ideały odsuwał możliwie najdalej od tegoż świata, w którym
żyje, oczywiście ze specyficzną troską o “czystość idei”.
Oto wewnętrzny związek skrupulanctwa i niefrasobliwości - skrupulanctwa “strażnika idei”, toczącego ewentualnie wojny o przecinki i “dywizy”, i niefrasobliwości w bardzo szczególnym przyjęciu za swoje dewizy “niech zginie ten świat”.
W postaci skrajnej ten związek niefrasobliwości i skrupulanctwa czy rygoryzmu definiuje niemal każdą gnozę. Ale na szczęście bardzo rzadko mamy do czynienia z gnozą - chyba że z gnózką. O wiele częściej są to różne formy ulegania “gnostyckiej” pokusie, bez wyznawania gnostyckich poglądów. To niestety dotyczyć może - i dotyczy - także osób i środowisk o zacięcie antygnostyckiej ideologii - wtedy gdy “gnostycka” postawa egzystencjalna wypełnia od wewnątrz ludzi, którzy na pozór i w świetle głoszonych zasad nie powinni mieć z takimi postawami nic wspólnego.
Choroba “niefrasobliwego skrupulanctwa” ma dziś wszelkie widoki na objęcie swym wpływem świadomych i przekonanych konserwatystów. To między innymi kwestia naszego dziejowego “ciśnienia”, kruszącego charaktery coraz bardziej rozdarte między poziomem wyznawania idei i przebywania w świecie obcym tym ideom. W tych warunkach kto chce nadal wyznawać idee konserwatywne i do końca nie zgorzknieć, zderza się wielokrotnie z pokusą niefrasobliwości w ocenach świata, który wielu konserwatystów traktuje jak matrix - mimo że mieszkają w nim rzeczywiści ludzie i rzeczywiste społeczeństwa. Tymczasem to ich myślenie i idee przekształcają się w matrix o konserwatywnych rysach i z bitwami kontrrewolucji zbyt podobnymi do rozgrywania w zaciszu emeryckich partyjek warcabów - a realne obowiązki, z pozoru o wiele skromniejsze i mniej kolorowe od rozmachu tych “bitew”, idą w zapomnienie.
To niezwykle charakterystyczne, że ludziom tak ukształtowanym
stanowisko w służbie publicznej kojarzy się najsilniej z byciem
opłacanym i z wszelkim złem “pójścia na żołd” - a nie z wysiłkiem
robienia czegoś w dobrej sprawie. Najwidoczniej w takim właśnie świecie
pojęć kwitnie ich myślenie i siła polemiczna - w takim manichejskim
świecie, w którym były młody doradca premiera nauczył się, że jego
doradzanie jest tylko braniem kasy od podłych “socjalistów” z AWSu, u
boku premiera-protestanta. Teraz już wszelka praca dla państwa polskiego
z tym mu się kojarzy. Zepsucia są, jak widać, trwałe. A życie z nimi
musi być podłe, nie zazdroszczę.
Nad tym, wyłuszczonym nieco wyżej, problemem “niefrasobliwego
skrupulanctwa” chciałbym się pochylić razem z prof. Jackiem Bartyzelem -
gdyż jest to ważny problem wychowawczy dla osób odpowiedzialnych za
morale środowisk konserwatywnych. Wydaje mi się, że chodzi tu o problem
naprawdę ważny, a jak dotąd bardzo rzadko omawiany. W wielkiej
dysproporcji do stawiania rozmaitych eskapizujących - a przecież też nie
pozbawionych gruntu - obaw przed wchodzeniem w sprawy świata.
Moją ulubioną lekturą jest między innymi Chestertona Człowiek, który był czwartkiem. Ta opowieść, nosząca podtytuł: “koszmar”, mówi o dzielnym człowieku, który został poddany szczególnej próbie: został zwerbowany do konspiracji policjantów walczących ze światowym spiskiem - jednak na końcu okazuje się, że była to tylko próba, a istnienie i świata, i groźnego spisku staje się raczej problematyczne, jakby było snem. Książkę tę bardzo lubię - lecz sądzę, że od nas, poza książką, wymaga się więcej: realnej walki w realnym świecie. To nasza próba, którą potraktujmy równie poważnie co nasze idee.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz