Uważaj z otwieraniem mejli! Nie, nie dlatego że mogą w nich być robaki, trojany itp. - ale dlatego że czasem jest tam tylko z pozoru niewinny "guzik" do wspomnień pełnych emocji, rujnujących uporządkowany plan dnia. Dziś nieopatrznie otworzyłem mejla od przyjaciela - i nacisnąłem "guzik", nie przewidując dalszego biegu rzeczy.
Link z mejla przeniósł mnie do trailera nowej ekranizacji Znowu Brideshead - ma wejść do kin w październiku. Trailer jak trailer, to, co zobaczyłem, nie zrobiło na mnie większego wrażenia (może dlatego, że jestem zagorzałym fanem ekranizacji z 1981, 12-odcinkowego serialu z Ironsem, Gielgudem, Olivierem i Claire Bloom; a może też dlatego, że zaniepokoiły mnie kiedyś pogłoski o udosłownieniu w nowym filmie wątków homoseksualnych, które w książce Waugh były dość ulotne).
Ale na YouTube'ie od trailera nowej wersji do materiałów ze starej ekranizacji tylko jeden klik! A więc "klik" - i ani się obejrzałem, "utonąłem" na dobre dwie godziny.
Poczułem się jak Karol Ryder, którego los rzucił ponownie do posiadłości Brideshead, pożegnanej przed laty. "Byłem tu kiedyś".
A więc Sebastian i Karol wyprawiający swe brewerie, a więc Julia, do której Sebastian jest jakby pomostem, a więc dumna Lady wyrastająca wśród mężczyzn pełnych męstwa i honoru, a więc wielka scena płaczu Julii w ogrodzie, a więc Kordelia ze swoją naiwnością sięgającą prawdy niewidzialnej dla innych, a więc Lord Marchmain z powagą kultywujący swą chłopięcą ucieczkę przed żoną i Bogiem... A nade wszystko: motyw muzyczny filmu, dla mnie nie do zapomnienia, siedzący pod skórą.
Ech, "byłem tu już kiedyś".
Ale dopiero dziś odkrywam, jak potężny wpływ miał na mnie ten przekaz - film w awangardzie i książka w tle (książka, której parę lat wcześniej, w latach 80., nie byłem w stanie przejść, mimo zachęt przyjaciela - jakoś Chesterton wówczas nie dopuszczał innych do głosu). W początku lat 90. nagrałem ten serial na wideo, a potem oglądałem kilkakrotnie, a niektóre sceny w nieskończoność, nabywając umiejętności komponowania sobie swoistych "składanek" z różnych fragmentów serialu. Z tym, że właściwie z nikim - poza moją narzeczoną - nie było okazji o tym rozmawiać dłużej (choć można było rozmawiać z poznanym niedawno Markiem Jurkiem, ale tych rozmów nie było wówczas wiele).
Wtedy wrażenie robiła na mnie ta niezwykła obecność - używając określenia Tolkiena - "światła ukrytej lampy", z tym, że w tej narracji wiadomo od początku, że chodzi o Światło nadprzyrodzoności, a właściwie o Światłość ze Światłości, przenoszoną do głębin naszych ciemności przez system luster nazywany Kościołem katolickim. Waugh umie opowiadać o tym bez "dawania po oczach" - a równocześnie jego opowieść nie jest tylko intuicją bezkształtnego "sacrum", lecz przypowieścią z kanonu ortodoksyjnego katolicyzmu. Nie ma tu moralizmu - ale jest realizm łaski i grzechu, z dobrze znaną prawdą, że "życie w grzechu" zawsze jest jakąś postacią zakłamania, nawet wtedy gdy pozornie realizowane jest ze spokojem zdeklarowanego bezbożnika. Nie ma tu jansenistycznego pesymizmu Mauriaca ani miejscami dość perwersyjnej chybotliwości G. Greene'a - ale też jesteśmy tu daleko od moralnego konkordyzmu "budujących czytanek".
Dzisiaj myślę o tej filmowo-książkowej narracji jeszcze inaczej: że podobnie jak w znanym thrillerze Cusacka Tożsamość, wielość postaci-bohaterów to trochę też wielość składników osobowości, tyle że tu chodzi o osobowość katolicką. I jest w tej literackiej opowieści o tożsamości katolickiej cała paleta barw: od posągowego moralizmu wzorowej Lady Marchmain aż do potarganego życia Karola Rydera (odnajdującego wiarę gdy już stracił rodzinne szczęście oraz powodzenie amanta), od wręcz głupiego "bycia w porządku" w wykonaniu dziedzica Bridy'ego do zjawiskowej naiwności Kordelii. Mam pokusę uznać, że wszystkim tym, co w opowieści Waugh rozłożone na różne typy, my katolicy bywamy zawsze po trochu, a może bywamy po kolei w różnych etapach życia. Sądzę w każdym razie, że zawsze i wszędzie te i podobne typy są w nas i wśród nas (zwłaszcza jeśli się odłączy angielską specyfikę postaci Znowu w Brideshead) - i często wyzwaniem jest zharmonizowanie tych postaw. Dlatego to jest tak ciekawa opowieść.
W którymś miejscu książki Ryder mówi coś takiego: Na pierwszy rzut oka ci katolicy to zupełnie zwykli i normalni ludzie. Ale w pewnym momencie okazuje się, że tak nie jest, oni w czymś są zupełnie różni od reszty świata. - I opisaniu tego trudno uchwytnego "coś" poświęcony jest cały utwór. W filmie też sporo tego zostało. Ciekawe, czy zostanie z tego coś w nowej ekranizacji.
Link z mejla przeniósł mnie do trailera nowej ekranizacji Znowu Brideshead - ma wejść do kin w październiku. Trailer jak trailer, to, co zobaczyłem, nie zrobiło na mnie większego wrażenia (może dlatego, że jestem zagorzałym fanem ekranizacji z 1981, 12-odcinkowego serialu z Ironsem, Gielgudem, Olivierem i Claire Bloom; a może też dlatego, że zaniepokoiły mnie kiedyś pogłoski o udosłownieniu w nowym filmie wątków homoseksualnych, które w książce Waugh były dość ulotne).
Ale na YouTube'ie od trailera nowej wersji do materiałów ze starej ekranizacji tylko jeden klik! A więc "klik" - i ani się obejrzałem, "utonąłem" na dobre dwie godziny.
Poczułem się jak Karol Ryder, którego los rzucił ponownie do posiadłości Brideshead, pożegnanej przed laty. "Byłem tu kiedyś".
A więc Sebastian i Karol wyprawiający swe brewerie, a więc Julia, do której Sebastian jest jakby pomostem, a więc dumna Lady wyrastająca wśród mężczyzn pełnych męstwa i honoru, a więc wielka scena płaczu Julii w ogrodzie, a więc Kordelia ze swoją naiwnością sięgającą prawdy niewidzialnej dla innych, a więc Lord Marchmain z powagą kultywujący swą chłopięcą ucieczkę przed żoną i Bogiem... A nade wszystko: motyw muzyczny filmu, dla mnie nie do zapomnienia, siedzący pod skórą.
Ech, "byłem tu już kiedyś".
Ale dopiero dziś odkrywam, jak potężny wpływ miał na mnie ten przekaz - film w awangardzie i książka w tle (książka, której parę lat wcześniej, w latach 80., nie byłem w stanie przejść, mimo zachęt przyjaciela - jakoś Chesterton wówczas nie dopuszczał innych do głosu). W początku lat 90. nagrałem ten serial na wideo, a potem oglądałem kilkakrotnie, a niektóre sceny w nieskończoność, nabywając umiejętności komponowania sobie swoistych "składanek" z różnych fragmentów serialu. Z tym, że właściwie z nikim - poza moją narzeczoną - nie było okazji o tym rozmawiać dłużej (choć można było rozmawiać z poznanym niedawno Markiem Jurkiem, ale tych rozmów nie było wówczas wiele).
Wtedy wrażenie robiła na mnie ta niezwykła obecność - używając określenia Tolkiena - "światła ukrytej lampy", z tym, że w tej narracji wiadomo od początku, że chodzi o Światło nadprzyrodzoności, a właściwie o Światłość ze Światłości, przenoszoną do głębin naszych ciemności przez system luster nazywany Kościołem katolickim. Waugh umie opowiadać o tym bez "dawania po oczach" - a równocześnie jego opowieść nie jest tylko intuicją bezkształtnego "sacrum", lecz przypowieścią z kanonu ortodoksyjnego katolicyzmu. Nie ma tu moralizmu - ale jest realizm łaski i grzechu, z dobrze znaną prawdą, że "życie w grzechu" zawsze jest jakąś postacią zakłamania, nawet wtedy gdy pozornie realizowane jest ze spokojem zdeklarowanego bezbożnika. Nie ma tu jansenistycznego pesymizmu Mauriaca ani miejscami dość perwersyjnej chybotliwości G. Greene'a - ale też jesteśmy tu daleko od moralnego konkordyzmu "budujących czytanek".
Dzisiaj myślę o tej filmowo-książkowej narracji jeszcze inaczej: że podobnie jak w znanym thrillerze Cusacka Tożsamość, wielość postaci-bohaterów to trochę też wielość składników osobowości, tyle że tu chodzi o osobowość katolicką. I jest w tej literackiej opowieści o tożsamości katolickiej cała paleta barw: od posągowego moralizmu wzorowej Lady Marchmain aż do potarganego życia Karola Rydera (odnajdującego wiarę gdy już stracił rodzinne szczęście oraz powodzenie amanta), od wręcz głupiego "bycia w porządku" w wykonaniu dziedzica Bridy'ego do zjawiskowej naiwności Kordelii. Mam pokusę uznać, że wszystkim tym, co w opowieści Waugh rozłożone na różne typy, my katolicy bywamy zawsze po trochu, a może bywamy po kolei w różnych etapach życia. Sądzę w każdym razie, że zawsze i wszędzie te i podobne typy są w nas i wśród nas (zwłaszcza jeśli się odłączy angielską specyfikę postaci Znowu w Brideshead) - i często wyzwaniem jest zharmonizowanie tych postaw. Dlatego to jest tak ciekawa opowieść.
W którymś miejscu książki Ryder mówi coś takiego: Na pierwszy rzut oka ci katolicy to zupełnie zwykli i normalni ludzie. Ale w pewnym momencie okazuje się, że tak nie jest, oni w czymś są zupełnie różni od reszty świata. - I opisaniu tego trudno uchwytnego "coś" poświęcony jest cały utwór. W filmie też sporo tego zostało. Ciekawe, czy zostanie z tego coś w nowej ekranizacji.
2 komentarze:
Może, przy okazji ekranizacji ktoś zechce wznowić w Polsce książkę...
A ja mam nadzieję na dwie rzeczy: na wznowienie książki, owszem, a ponadto na dystrybucję w Polsce dvd z kompletem ekranizacji z 1981.
Prześlij komentarz