sobota, 5 marca 2011

Kamienista droga (sen nie sen)

Wychodzi się jakby spod niewielkiego, wiejskiego wiaduktu rzuconego w sielski, trawiasto-piaskowy krajobraz. Z cienia w jasność dnia. Coś jak zapomniana ścieżka, dróżka? Jej bieg zauważa się z bliska, poznaje się go po wątku kamieni, wynurzonych z piasku, nie dających się trawie. Wątek kamieni jest dość chaotyczny, nie wygląda na "solidną robotę" (choć może w istocie jest najsolidniejszą robotą starożytnych, kto wie?). Ratuje go to, że się jednak nie przerywa: zawsze w odległości kroku, w tym czy innym odchyle, majaczy kamień - stanica cywilizacji w morzu dzikości (pasują do siebie!).

Idzie się tą zapomnianą drogościeżką z pokusą, by skakać po tych kamieniach, jak w potoku. Potoku nie ma, jest piach rozmoczony deszczem, podbechtana wilgocią glina, szurgoczący żwir. Oblepiają, brudzą, kaleczą - szuka się kamienia. Nie jak w potoku - tu kamienie są potokiem.

Rzeką podziemną? Która wystawia co chwila swoje "kocie łby", niby jakiś peryskop.

Stawia się stopy na kamieniach, na twarzach rzeki podziemnej, twarze pomazane mazią lecz twarde, wdeptane lecz wystające. Jedna z nich przyjechała z Łodzi na imieniny babci, w torebce ma kamyki po operacji woreczka, wszyscy oglądamy, widziałam jak Pawełek modlił się, niech taki rośnie - mówi ciocia uwolniona od kamyków - masz więc, Pawełku, od cioci taki drobny prezent, (kilka metalowych krążków z Marcelim Nowotko), podziękuj cioci, Pawełku, dziękuję, Ciociu.

Twarz starszego księdza zza furtki, witaj, chłopcze, byliśmy żołnierzami (podziemnej armii), na wszelki wypadek nazywaj mnie "Konrad", w ogrodzie mam róże chińskie, na półkach książki o wrogach Kościoła, częstuj się wafelkami, Gałczyńskiego "Serwus Madonna" przeczytajcie koniecznie, dzisiejsza młodzieży.

Twarze zlane w jedno za biesiadnym stołem, wyrastające ponad siebie w chwili gdy po Szła dzieweczka do laseczka ktoś intonuje pieśń swojej młodości z chłopskiej partyzantki, twarze tężejące od wódki i wzruszenia, twarze opowiadające o tym jakie kiedyś były nasze granice, Lwów i Wilno, Lwów panie w środku Rzeczypospolitej wypadał, twarze zwierzające Katyń, ciiiiii, i że szynki nie ma przez komunę, chłopskie twarze wolące husarskie skrzydła od ludowej ojczyzny.

Kamień, podparcie, kamień, do przodu. Nie liczysz, idziesz, chodzenie to proza nie poezja, kamienie mijasz, zostawiasz za sobą. Ale stąpnięcia poza kamień pamiętasz, były krokami na manowce, wracało się do kamieni, do kocich łbów rozsianych po drogościeżce.

U skraju drogi wielka kałuża, nie wyschła, zatrzymać się. W kałuży Twoja własna twarz, w pochyleniu, wyraziściej odbita niż te na kamieniach. Kałuża pyta: a pan narcyzem czy... kocim łbem?

1 komentarz:

Romeus pisze...

Kawałek pięknej prozy, wyrosłej - jak domniemywam - ze wspomnień dzieciństwa. Prostota pozornie banalnego (mazowieckiego?) pejzażu połączona z symboliczno-biblijnymi konotacjami "kamienistej drogi".

Przypomniał mi się fragment z Miłosza - "Bo życie bieg od tego zmienia/Po jakich toczy się kamieniach". Choć może w wypadku Pańskiego tekstu należałoby to zmienić - "Bo dusza kształt od tego zmienia/Po jakich stąpa się kamieniach."

Pozdrawiam serdecznie (czytam często, rzadko komentuję)!