Pokazywanie postów oznaczonych etykietą filozofia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą filozofia. Pokaż wszystkie posty

środa, 2 kwietnia 2008

Rzecz o niepodzielności dobra wspólnego

Ciąg dalszy rozmyślań o złotym środku między nominalizmem i augustynizmem, tym razem w porządku społecznym.

Oba wspomniane sposoby myślenia obecne są na prawicy. Różnią się prawie we wszystkim co możliwe - ale jedno mają wspólne: są gotowe dzielić dobro wspólne społeczności politycznej.

Takie dzielenie w wykonaniu naszych prawo-liberałów (czyli jednak nominalistów) wygląda np. tak, że dopuszczają oni rezygnację z definiowania "sfery wartości" w prawach krajowych lub europejskich. Ten przekaz dobrze znany z aktualnych debat o UE: nie boksujmy się z lewicą o wpisywanie tych czy innych "wartości", ale dogadajmy się kompromisowo, że regulujemy tylko sprawy administracyjne. Ludziom umęczonym "wojnami ideologicznymi" wydaje się to idealnym rozwiązaniem lub przynajmniej dobrym kompromisem. Ale kłopot w tym: czy taki podział dobra wspólnego - podział przez przemilczemie jego części moralnej - jest w ogóle realistyczny? Czy można tak załatwić wspólne życie ludzi i relacje całych społeczeństw? Wydaje się, że na dłuższą metę nie, że jest to czysty konstrukcjonizm.

Tak to jest z nominalistami, którzy wolą pomilczeć o moralności. A jak to jest z augustynikami? Czy nie wręcz przeciwnie? Oni chcą przecież uregulować przede wszystkim wspólne odniesienie do naczelnych zasad moralnych - a już raczej zdarza im się okazywać desinteressement w innych, "nie-wartościowych" sferach wyboru. Czasem zdają się sygnalizować: interesuje nas tylko kilka wybranych kwestii, tych najważniejszych - i rzeczywiście robią wrażenie, jakby reszta ich nie interesowała, może nudziła. A więc czy przypadkiem nie robią czegoś podobnego do "dzielenia dobra wspólnego"? Dla mnie jest jasne, że wybrali lepszą cząstkę, że zapewniają polityce moralny standard i kotwicę dla życia społecznego - przeto ich ewentualny błąd jest zupełnie innej klasy niż błąd nominalistów. A jednak: za bardzo są skłonni dzielić to co Bóg złączyl: moralny rdzeń życia i jego pomyślny bieg.

To może być błąd zabójczy dla prawicy chcącej być czymś więcej niż regulatorem debaty. Przecież każda polityka realna musi być propozycją całościową: musi dawać ludziom nadzieję, że nie będą zmuszeni do życia w "podzielonym świecie". Wniosek: trudno i darmo, dobra wspólnego nie wolno dzielić.

Zobacz także:
Dobro i dobra
Nihil ne plus?

piątek, 8 lutego 2008

Pedestrian

Zauważyłem, że od lat udaje mi się ukrywać przed moimi internetowymi gośćmi moją inną , pierwotną tożsamość - czyli to, co robię jako scholarz i służka Pani Filozofii. Ale dość tego, odtąd będę Was karmił także solilokwiami, dialogami i kwestiami, czyli moim chlebem powszednim.

Właśnie skończyłem opracowywać niewielki biogram Szymona z Faversham (+ 1306), zaraz go wysyłam do redaktorów Powszechnej Encyklopedii Filozofii. Autor oksfordzko-paryski, dość mizernej oryginalności, za to solidny dydaktyk, wyraźnie dbały przede wszystkim o bogatą introdukcję filozoficzną dla swoich początkujących studentów z wydziału artium - wykładał im główne dzieła Arystotelesa (ale nie Metafizykę...), logikę Porfiriusza i Piotra Hiszpana, gramatykę Pryscjana. Niby "tomista", ale częściej chodził myślowo z Albertem i Henrykiem z Gandawy.

Zaintrygowały mnie szczegóły biograficzne: raz, że wyświęcony na (sub)diakona (i zaopatrzony w odpowiednią do tego synekurę dla szkolarzy) nigdy nie doszedł do kapłaństwa; dwa, że prawie do śmierci wykładał na "sztukach", czyli na wydziale przejściowym (mówiło się: non est senescendum in artibus - "nie należy się starzeć na wydziale sztuk"); trzy, że otrzymał promocję na doktora teologii bardzo późno (na dwa lata przed śmiercią, która zresztą zastała go w służbie króla), a przecież biografowie twierdzą, że spełniał wszystkie warunki od długich lat. No i na dodatek ta maniera widoczna w jego pismach: że jego osobisty talent i dociekliwość wciąż ustępowały temu "musimy iść dalej", typowemu dla wymogów programu dydaktycznego. Tak naprawdę zostawił po sobie tylko materiały dydaktyczne (pewnie miał dobrze notujących studentów, he he). Jego życie to świetne uzupełnienie znanych nam żywotów geniuszy (Tomasza, Alberta, Wilhelma z Owerni...).

W encyklopedii ze Stanford napisano o nim: pedestrian. Przypomniało mi to nekrolog o pewnym polskim bohaterze: z upodobania kawalerzysta, ale faktycznie przez większość życia wykonywał szary piechociński trud.