Ciąg dalszy rozmyślań o złotym środku między nominalizmem i augustynizmem, tym razem w porządku społecznym.
Oba wspomniane sposoby myślenia obecne są na prawicy. Różnią się prawie we wszystkim co możliwe - ale jedno mają wspólne: są gotowe dzielić dobro wspólne społeczności politycznej.
Takie dzielenie w wykonaniu naszych prawo-liberałów (czyli jednak nominalistów) wygląda np. tak, że dopuszczają oni rezygnację z definiowania "sfery wartości" w prawach krajowych lub europejskich. Ten przekaz dobrze znany z aktualnych debat o UE: nie boksujmy się z lewicą o wpisywanie tych czy innych "wartości", ale dogadajmy się kompromisowo, że regulujemy tylko sprawy administracyjne. Ludziom umęczonym "wojnami ideologicznymi" wydaje się to idealnym rozwiązaniem lub przynajmniej dobrym kompromisem. Ale kłopot w tym: czy taki podział dobra wspólnego - podział przez przemilczemie jego części moralnej - jest w ogóle realistyczny? Czy można tak załatwić wspólne życie ludzi i relacje całych społeczeństw? Wydaje się, że na dłuższą metę nie, że jest to czysty konstrukcjonizm.
Tak to jest z nominalistami, którzy wolą pomilczeć o moralności. A jak to jest z augustynikami? Czy nie wręcz przeciwnie? Oni chcą przecież uregulować przede wszystkim wspólne odniesienie do naczelnych zasad moralnych - a już raczej zdarza im się okazywać desinteressement w innych, "nie-wartościowych" sferach wyboru. Czasem zdają się sygnalizować: interesuje nas tylko kilka wybranych kwestii, tych najważniejszych - i rzeczywiście robią wrażenie, jakby reszta ich nie interesowała, może nudziła. A więc czy przypadkiem nie robią czegoś podobnego do "dzielenia dobra wspólnego"? Dla mnie jest jasne, że wybrali lepszą cząstkę, że zapewniają polityce moralny standard i kotwicę dla życia społecznego - przeto ich ewentualny błąd jest zupełnie innej klasy niż błąd nominalistów. A jednak: za bardzo są skłonni dzielić to co Bóg złączyl: moralny rdzeń życia i jego pomyślny bieg.
To może być błąd zabójczy dla prawicy chcącej być czymś więcej niż regulatorem debaty. Przecież każda polityka realna musi być propozycją całościową: musi dawać ludziom nadzieję, że nie będą zmuszeni do życia w "podzielonym świecie". Wniosek: trudno i darmo, dobra wspólnego nie wolno dzielić.
Oba wspomniane sposoby myślenia obecne są na prawicy. Różnią się prawie we wszystkim co możliwe - ale jedno mają wspólne: są gotowe dzielić dobro wspólne społeczności politycznej.
Takie dzielenie w wykonaniu naszych prawo-liberałów (czyli jednak nominalistów) wygląda np. tak, że dopuszczają oni rezygnację z definiowania "sfery wartości" w prawach krajowych lub europejskich. Ten przekaz dobrze znany z aktualnych debat o UE: nie boksujmy się z lewicą o wpisywanie tych czy innych "wartości", ale dogadajmy się kompromisowo, że regulujemy tylko sprawy administracyjne. Ludziom umęczonym "wojnami ideologicznymi" wydaje się to idealnym rozwiązaniem lub przynajmniej dobrym kompromisem. Ale kłopot w tym: czy taki podział dobra wspólnego - podział przez przemilczemie jego części moralnej - jest w ogóle realistyczny? Czy można tak załatwić wspólne życie ludzi i relacje całych społeczeństw? Wydaje się, że na dłuższą metę nie, że jest to czysty konstrukcjonizm.
Tak to jest z nominalistami, którzy wolą pomilczeć o moralności. A jak to jest z augustynikami? Czy nie wręcz przeciwnie? Oni chcą przecież uregulować przede wszystkim wspólne odniesienie do naczelnych zasad moralnych - a już raczej zdarza im się okazywać desinteressement w innych, "nie-wartościowych" sferach wyboru. Czasem zdają się sygnalizować: interesuje nas tylko kilka wybranych kwestii, tych najważniejszych - i rzeczywiście robią wrażenie, jakby reszta ich nie interesowała, może nudziła. A więc czy przypadkiem nie robią czegoś podobnego do "dzielenia dobra wspólnego"? Dla mnie jest jasne, że wybrali lepszą cząstkę, że zapewniają polityce moralny standard i kotwicę dla życia społecznego - przeto ich ewentualny błąd jest zupełnie innej klasy niż błąd nominalistów. A jednak: za bardzo są skłonni dzielić to co Bóg złączyl: moralny rdzeń życia i jego pomyślny bieg.
To może być błąd zabójczy dla prawicy chcącej być czymś więcej niż regulatorem debaty. Przecież każda polityka realna musi być propozycją całościową: musi dawać ludziom nadzieję, że nie będą zmuszeni do życia w "podzielonym świecie". Wniosek: trudno i darmo, dobra wspólnego nie wolno dzielić.
Zobacz także:
Dobro i dobra
Nihil ne plus?