czwartek, 13 listopada 2008

Polityka alternatywna 1988-89

Polityka alternatywna polega też na tym, że ćwiczysz się w tym, aby nie traktować wydarzeń zależnych od ludzkich decyzji jak koniecznych zjawisk naturalnych - rozpoznajesz matrixową strukturę tego, co "musiało się tak zdarzyć". 

Ostatnio spędziłem kilka godzin na mówieniu do kamery o ostatnich dwudziestu latach (to na potrzeby filmu o Polsce niepodległej). Tym razem w zasadzie po raz pierwszy stanąłem wobec pytania: czy Kościół mógł się zachować inaczej w drugiej połowie lat 80.? 

Przypomnijmy sobie dane tamtego czasu. Był trójkąt czynników zmiany: czerwona władza, Kościół i opozycja solidarnościowa (w swej "głowie" spersonifikowana następująco: Wałęsa, Bujak, Geremek, Kuroń, Michnik...). Narracja zwycięstwa brzmi tak, że w sprzyjającej koniunkturze międzynarodowej (Reagan!) władza poczuła się zmuszona cofnąć pod naciskiem opozycji, której sekundował Kościół. Podstawową prawda tej narracji jest od kilku lat uzupełniana naszą wiedzą o tym, jak część obozu władzy projektowała te wydarzenia, aby osiągnąć jak najkorzystniejszą dla siebie "transformację". Ta uzupełniająca perspektywa pozwala na pójście krok dalej, z pytaniem: czy to, co się rzeczywiście wydarzyło w wypadkowej "ich" planów transformacji i "naszych" pragnień niepodległości, było wyborem jedynym możliwym, albo jedynym rozważanym projektem wyjścia z pata lat 80.? 

Myślę, że nie - i że o tym, co się ostatecznie stało (w którą stronę poszły wydarzenia), zdecydował faktycznie Kościół, czytaj: Jan Paweł II. Obstawiam, że pierwszym pomysłem władzy było dogadanie się z Kościołem na zasadzie: Kościół odwraca się od wspomnianej czołówki Solidarności, ale w zamian otrzymuje możliwość patronowania jakiejś partii chadeckiej lub chrześcijańsko-narodowej - i staje się partnerem porozumienia tworzącego nowy ład. Jeśli moje domysły są słuszne, wygląda na to, że do takiego rozwiązania byłby gotowy Prymas (jego wypowiedzi o "końcu Solidarności", bliskość prof. Macieja Giertycha wyznaczonego szefem prymasowskiej rady społecznej, swoją drogą także eksperymenty z "Dziekanią"...). I jeśli Kościół w Polsce odmówił propozycjom ugody bezpośrednio na linii Kościół-władza, to zrobił to pod wpływem (głównie) Papieża. 

To była różnica dwóch koncepcji. Ta papieska kładła nacisk na solidarność Kościoła z opozycją, nawet wtedy gdy kierowali nią ludzie, których można było podejrzewać, że zrobią to co faktycznie zrobili jakiś czas później: że po dogadaniu się z komunistami odwrócą się od Kościoła. Sądzę, że na początku komuniści woleli się umówić z Kościołem - ale gdy Kościół odmówił, nolens volens zdecydowali się dotrzeć do przywódców opozycji solidarnościowej, w sumie - do korowców. Dzięki Kościołowi dotarli, spotkali się, negocjowali - i umówili się z tą częścią opozycji, którą wcześniej pragnęli wyeliminować. 

Gdy ugoda nastąpiła, Kościół nie był już specjalnie potrzebny - ani jako parasol dla opozycji, ani jako przyzwoitka przy rozmowach. Rozpoczęła się jakby nowa epoka: "wojna religijna" liberałów nadwiślańskich z Kościołem, a równocześnie przedziwne odwrócenie sympatii: antydekomunizacyjna "gruba kreska", "Wyborcza" roztoczyła parasol bezpieczeństwa nad Jaruzelskim i Kiszczakiem.  Czyli sztama na linii michnikowszczyzna - postkomuniści, a "klerykałowie" wyrzuceni w ciemności zewnętrzne.

Tę dalszą historię już znamy. Wróćmy jednak do alternatywy. Czy mogło być inaczej? A konkretniej: czy Kościół mógł popchnąć historię inaczej? Jedynie pod warunkiem, gdyby zaryzykował bardziej - gdyby zechciał być nie świadkiem porozumienia, lecz jego stroną. Wtedy jednak złamane zostałyby "pryncypia posoborowe", koncepcja "niemieszania się" do polityki, rezygnacji z "sojuszu ołtarza z tronem". Ale czy nie zostały złamane i tak, tylko inaczej? W sytuacji magdalenkowo-okrągłostołowej Kościół zdecydował się na rolę taką, w której brał na siebie ryzyko bycia "współtwórcą" tego porozumienia - za to wyrzekał się istotnego wpływu na kształt Rzeczypospolitej. Episkopat wystartował z "katolickimi postulatami konstytucyjnymi" dopiero wtedy, gdy nie miał już "muskułów" wpływu. Natomiast jeśli chodzi o "sojusz ołtarza z tronem" - to przecież przez całą III RP ciągnie się ta smutna tradycja "wewnątrzsystemowości" całego szeregu hierarchów (abp Gocłowski i abp Życiński to postaci emblematyczne dla tej "unii"). W ten to sposób Kościół w Polsce tracił tak czy siak swoją cnotę, ale czynił to prawie zawsze "honorowo", zawsze dumny, że zarzuty wpływania Kościoła na ustrój państwa są "zupełnie bezpodstawne". 

Zapytajmy jeszcze raz: czy Kościół mógł zagrać inaczej? Teoretycznie - tak. Tylko, że trochę strach pomyśleć, czy nie zostałby szybko ograny. Niezależnie od wszystkich bardziej lub mniej rozsądnych obliczeń, "serce" narodu biło wtedy w Solidarności. Kościół musiałby stać się czymś więcej niż parasolem tego ruchu - musiałby przejąć jego aktywa dla nowej struktury. Czy jednak komuniści nie okazaliby się sprytniejsi od mało obrotnych "katoli"? Czy nie nacisnęliby wszystkich dostępnych klawiszy agentury i ośrodków wpływu, żeby spacyfikować tę ewentualną "chadecję" z Benderem, Siłą-Nowickim itp.? Jakoś nie mam siły, żeby powiedzieć, że to poszłoby dobrze - ale być może jestem małoduszny. No może gdyby żył Prymas Wyszyński...

Jestem natomiast przekonany, że Jan Paweł II chciał inaczej, w sumie tak, jak się wydarzyło - a potem z innymi ludźmi Kościoła był batrdzo zaskoczony, że niepodległościowe "kochajmy się" jednak się skończyło szybko. Pielgrzymka 1991 była szokiem także dla niego.

Na tym polega polityka alternatywna, że nic już nie sprawdzimy. Było jak było. Lepszy żywy wróbel niż martwy lew. A nikt nie zaręczy, że zrodziłby się lew.

Ale alternatywy warto ćwiczyć ex post. Relatywizują "konieczny bieg historii".


Brak komentarzy: