Tak, pamiętam to, choć nie chcę pamiętać. Przedziwny mix liturgiczny oddawał dobrze rozchodzenie się dróg tych z nas, którzy osiedli na dobre w praktyce "Mszy w małych grupach", oraz tych, którzy wyruszyli na poszukiwanie tradycji. Ci drudzy... stanęliśmy w przejściu: możliwość wybierania czytań wykorzystaliśmy, żeby w nowej Mszy użyć czytań ze starej (a potem słyszało się pochwały, że czytania były "tak dobrze dobrane przez pana"); na naszą prośbę ksiądz odmawiał zawsze Kanon rzymski, w całości. I na tym był koniec wytrzymałości naszych przyjaciół: nie dało się ustawić krzyża na ołtarzu (stole?), o celebracji orientowanej nawet mowy by nie było - bo to był lefebryzm i już! Wystarczyło kiedyś, że Mszę - z pomocą bardziej pryncypialnego kapłana - przenieśliśmy do kościoła; od razu podniosły się głosy, że "w salce czuliśmy się bardziej wspólnotą".
Na samym dnie jest też wspomnienie, któremu nie da się zgubić moja żona: że w owej przytulnej salce z powodu sztucznego tłoku naszego rekolekcyjnego tłumku przy Komunii księdzu wysypały się konsekrowane Hostie... Pobożny ksiądz przykucnął, Hostie pozbierał, Komunia ruszyła dalej. "Nic się nie stało"? A my zadawaliśmy sobie to nieznośne pytanie: czemu dawniej umyto by to miejsce dokładnie poświęconymi olejami, a potem oleje te spalono? Lex credendi, Kyrie eleison!
2 komentarze:
Takich wspomnień brakowało dotąd na Pańskim blogu, czyniących obraz autora - powiedzmy - bardziej ludzkim ;-)
Przecież chyba nikt w Polsce, angażując się w życie Kościoła w jakiejkolwiek formacji, nie mógł przejść przez lata 80. i 90., chcąc czy nie chcąc nie wdepnąwszy w takie rzeczy.
No, chyba że ci, co brak tridentiny uznawali za automatyczne zwolnienie z obowiązku niedzielnego, a za całą praktykę mieli lektury importowane z Zachodu...
Też niedawno przypomniałam sobie msze, które odprawiał dla naszego - pierwszego wówczas roku teologii ksiądz wykładowca psychologii, działo się to na Wóycickiego, w salce o wymiarach 2 na 2 metry chyba, jakaś taka kanciapa, do której mieściliśmy się, nie wiem jakim cudem, chyba w kilkanaście osób. Niby, że kaplicy w tamtym budynku nie było, a chcieliśmy takiej mszy dla wspólnoty pierwszego roku tuż po wykładzie. Wtedy miało to swój urok dla mnie. Dzisiaj byłabym już nieco zgorszona.
A msze "tomistyczne" też pamiętam.
Pozdrawiam
tonisia
Prześlij komentarz