czwartek, 6 listopada 2008

MEMO7: Pamiętne rekolekcje

Są i takie Msze, których nie chciałbym już pamiętać: culpa rubet vultus meum. Gdy moja żona zapoznała się z ostatnim wpisem, o Mszach gregoriańskich (na których bywaliśmy razem), zaraz przypomniała mi zupełnie inną historię. Pamiętasz tamte Msze na naszych "rekolekcjach tomistycznych" w latach 90. - zapytała. - Najpierw zdziwiłam się, że wy sami sobie wybieracie czytania z Pisma. A potem przyszedł ten widok niebotycznie wysokiego księdza, naszego przyjaciela, pochylającego się nad obskurnym biureczkiem, które przykryte obrusem udawało ołtarz tej celebry na plebanii... Czy to pamiętasz?

Tak, pamiętam to, choć nie chcę pamiętać. Przedziwny mix liturgiczny oddawał dobrze rozchodzenie się dróg tych z nas, którzy osiedli na dobre w praktyce "Mszy w małych grupach", oraz tych, którzy wyruszyli na poszukiwanie tradycji. Ci drudzy... stanęliśmy w przejściu: możliwość wybierania czytań wykorzystaliśmy, żeby w nowej Mszy użyć czytań ze starej (a potem słyszało się pochwały, że czytania były "tak dobrze dobrane przez pana"); na naszą prośbę ksiądz odmawiał zawsze Kanon rzymski, w całości. I na tym był koniec wytrzymałości naszych przyjaciół: nie dało się ustawić krzyża na ołtarzu (stole?), o celebracji orientowanej nawet mowy by nie było - bo to był lefebryzm i już! Wystarczyło kiedyś, że Mszę - z pomocą bardziej pryncypialnego kapłana - przenieśliśmy do kościoła; od razu podniosły się głosy, że "w salce czuliśmy się bardziej wspólnotą". 

Na samym dnie jest też wspomnienie, któremu nie da się zgubić moja żona: że w owej przytulnej salce z powodu sztucznego tłoku naszego rekolekcyjnego tłumku przy Komunii księdzu wysypały się konsekrowane Hostie... Pobożny ksiądz przykucnął, Hostie pozbierał, Komunia ruszyła dalej. "Nic się nie stało"? A my zadawaliśmy sobie to nieznośne pytanie: czemu dawniej umyto by to miejsce dokładnie poświęconymi olejami, a potem oleje te spalono? Lex credendi, Kyrie eleison!  

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Takich wspomnień brakowało dotąd na Pańskim blogu, czyniących obraz autora - powiedzmy - bardziej ludzkim ;-)

Przecież chyba nikt w Polsce, angażując się w życie Kościoła w jakiejkolwiek formacji, nie mógł przejść przez lata 80. i 90., chcąc czy nie chcąc nie wdepnąwszy w takie rzeczy.

No, chyba że ci, co brak tridentiny uznawali za automatyczne zwolnienie z obowiązku niedzielnego, a za całą praktykę mieli lektury importowane z Zachodu...

Anonimowy pisze...

Też niedawno przypomniałam sobie msze, które odprawiał dla naszego - pierwszego wówczas roku teologii ksiądz wykładowca psychologii, działo się to na Wóycickiego, w salce o wymiarach 2 na 2 metry chyba, jakaś taka kanciapa, do której mieściliśmy się, nie wiem jakim cudem, chyba w kilkanaście osób. Niby, że kaplicy w tamtym budynku nie było, a chcieliśmy takiej mszy dla wspólnoty pierwszego roku tuż po wykładzie. Wtedy miało to swój urok dla mnie. Dzisiaj byłabym już nieco zgorszona.
A msze "tomistyczne" też pamiętam.
Pozdrawiam
tonisia