Ciąg dalszy memuarów mszalnych. A ponieważ wczoraj były obchody papieskie i wieczorem koncert na kanwie wspomnienia Światowych Dni Młodzieży - więc osobiste wspomnienie z Mszy papieskiej Światowego Dnia Młodzieży na Jasnej Górze w 1991.
Jak zwykle przez te wszystkie lata "janowopawłowe" nie miałem żadnej specjalnej karty wstępu (zwykle byłem w harcerskiej "białej służbie"), więc po prostu wszedłem z przyjaciółmi pod Wały, tak jak można było najdalej wejść. Trafiliśmy do sektora hiszpańskiego. Zaczyna się Msza - no i wrażenia dość szczególne: stoimy w jakieś pięć osób, a dookoła cały sektor hiszpańskiej młodzieży... leży w śpiworach lub siedzi po turecku, sobie rozmawiając i przekąszając. Trochę słabo słychać Papieża, ale można mniej więcej nadążać za biegiem Mszy. Dość poirytowany zachwaniem moich zagranicznych sąsiadów, zerkam na nich uważniej - i nagle zauważam, że wielu z nich ma na uszach walkmany: słuchają hiszpańskiej transmisji radiowej z tej Mszy. Dzisiaj kojarzy mi się to trochę z obrazem wielu z nas, śledzących Mszę tradycyjną z mszalika: Msza jest przed oczami - ale oczy są wlepione w książkę - a tam Msza była jako tako słyszalna, ale Hiszpanie musieli jej słuchać przez radio.
Nagle coś się dzieje: wszyscy dookoła podrywają się w jakimś dzikim porywie, coś wrzeszczą - nawet ci, zakutani w śpiwory horyzontalnie, teraz w tychże śpiworach skaczą jak uczestnicy wyścigu w workach. Oto Papież powiedział coś do nich po hiszpańsku - więc krzykom "Viva Espana!" nie ma końca. Za chwilę kończy się ta forma "uczestnictwa czynnego" w liturgii - i wracają do leżenia i siedzenia. Nawet Przeistoczenie nic w tym nie zmieni. Potem Komunia - tu chętni wszyscy...
A wcześniej było jeszcze coś takiego: przed Komunią przesunęliśmy się do polskiego tłumu, nieco dalej od Klasztoru. Przez potężne głośniki entuzjastyczny głos poleca: "A teraz chwyćmy się za ręce i podnieśmy je razem do góry!"... No i ta nasza garsteczka kilku osób nie posłuchała się tego polecenia: stoimy wśród naszych rówieśników, ręce złożyliśmy do modlitwy - więc dookoła zaczyna się poszturchiwanie: "Co, z kołchozu przyjechaliście, czy co?" - takie miłe docinki. A potem wtopa: Papież zaczyna Ojcze nasz... po łacinie. Śpiewaliśmy z nim w pięć osób. Dookoła milczenie ludzi trzymających się za ręce - nikt ich nawet nie próbował uczyć ojczystego języka Kościoła rzymskiego (może zamiast tego ćwiczono choreografię bujania się z rękami w górze?).
Tak bardzo, bardzo chcieliśmy przyjąć tego dnia od Papieża jak najwięcej. Jednak bycie tam na miejscu nie było najlepszym rozwiązaniem: słowa Ojca Świętego - te mądre słowa o kontemplacji, Krzyżu, ikonie - ginęły w falach rozmów o czymkolwiek, ponad głowami młodych ludzi posilających się w samym środku Mszy, tulących się do siebie w śpiworach. Na pewno - tak się pocieszałem - gdzieś tam bliżej było inaczej, ale to co widziałem wokół świadczyło o całkowitym braku zainteresowania SŁOWEM Papieża - wystarczył papieski piknik pod Jasną Górą.
Jest i post scriptum: wróciłem do Warszawy podłamany tym wszystkim. Odwiedzając znajomą siostrę zakonną - świątobliwą, otwartą głowę - już otwierałem usta, żeby jej zwierzyć swoje bóle... Nie zdążyłem: siostra tak pięknie się uśmiechała, promieniowała radością - i mówiła już w progu: "Ten Światowy Dzie Młodzieży! Co za entuzjazm, co za uwaga i skupienie tej młodzieży! Widziałam wszystko w telewizji..."
Medium is the message.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz