środa, 8 października 2008

MEMO: Moja "pierwsza" Msza


Postanowiłem sobie przypomnieć różne Msze, w których uczestniczyłem i które z jakichś powodów zapamiętałem mocniej od innych. Zacznę od pierwszej jaką w ogóle pamiętam taką zwykłą pamięcią, nie poddawaną różnym technikom "odtwarzania danych".

Musiało to być jakoś na samym początku lat 70. (bo chyba jednak nie wcześniej, choć to też byłoby możliwe: w 1970 kończyłem 4 lata). Wtedy Babcia chodziła codziennie na Mszę - pamiętam, że byłem z nią przynajmniej ten jeden raz.

Weszliśmy do Świętego Krzyża: we wnętrzu panował półmrok i kompletna cisza. Nawa zrobiła na mnie wielkie wrażenie - przestrzenna, długa, a równocześnie pełna czegoś, co dotarło do mnie jako poczucie, że jestem w miejscu świętym. Nie, nie było to "przyjemne miejsce" - właściwie to było pozbawione wszelkich łatwo konsumowalnych atrakcji, więc nie było szans, bym się tam nie zaczął szybko nudzić. A jednak pamiętam to do dziś - utkwiło jako kontemplacyjne świadectwo: w ławkach trochę ludzi, głównie starsze panie. Moja Babcia kiwa głową jakiejś swojej znajomej, wyciąga jak tamta różaniec i zaczyna ciche modły. Ja rozglądam się w poszukiwaniu czegoś, co będzie się "działo"... Daleko, daleko przed nami jest Coś Ważnego, tak zrozumiałem. W pamięci nie zostały żadne słowa objaśnień Babci - tylko jakaś niema "przebitka", gdy pokazuje mi na to coś daleko. Zrozumiałem, że chodzi o wielki obraz z Krzyżem. Patrzę i usiłuję to wszystko połączyć: i ciszę, i klęczenie ludzi, i półmrok, i zapach - i ten obraz daleko tam, którego treść musi być większa niż pojmuję, skoro jest tam Coś Ważnego, z powodu którego jesteśmy tutaj.



Więcej już nic a nic, nawet powrotu do domu nie pamiętam. Czy to mało? To wspomnienie to jak żywy obraz, którym dzisiejsi liturgiści straszą biedne, posoborowe dzieci. "Liturgia jako antyteza wspólnoty". "Babki odmawiające różaniec i ksiądz odprawiający zupełnie sam"...

Hmm. Mówcie co chcecie, ja swoje wiem.

Brak komentarzy: