wtorek, 14 października 2008

Niespełnione dzieło katolickiego ekumenizmu

Pisałem już kiedyś - w prasie katolickiej - że ekumenizm przypomina ruch esperancki: pewna grupa ludzi wkłada dużo wysiłku w to, żeby mówić w sposób, w jaki nikt poza nimi nie mówi i czego nikt poza nimi nie rozumie - a pewna inna grupa ludzi wkłada dużo starania w to, by zaistniała teologia, która nie opisuje konturowo wiary żadnego kościoła, żadnej grupy chrześcijan, poza ekumenistami. Taka prawda: gdy w końcu te szanowne komisje, pełne m.in. szlachetnych idealistów, dochodzą do jakichś konkretniejszych "konkordii", są one tak niesamowicie wieloznaczne jak słynna formuła nauki o usprawiedliwieniu, po stronie katolickiej podpisana na wszelki wypadek nie przez kogoś dźwigającego odpowiedzialność za doktrynę wiary, lecz przez koordynatora rozmów ekumenicznych - i opatrzona uroczystymi zastrzeżeniami, które pozostawiają czytelnika w rozterce czy cała ta ugoda nie była tylko efektem życzliwej nieuwagi po obu stronach. 

No tak - ale mimo tych wszystkich marnych efektów trwa wielkie halo wobec nawet skromniutkich przybliżeń ekumenicznych. Od lat jesteśmy informowani o każdym najdrobniejszym kręgu na wodzie, jeśli tylko można go przypisać ekumenicznemu chlup: wiadomo, że ludzie się zjeżdżają, spotykają, odprawiają modły, słuchają homilii wygłaszanych przez "biskupów" nie chcących być biskupami i "księży", którzy nigdy nie chcieli mieć święceń kapłańskich - ale otrzymują nie wiedzieć czemu upoważnienie do głoszenia wewnątrz akcji liturgicznej (dokładnie w tym samym czasie, gdy mędrcy-liturgiści perorują, że "po Soborze" obowiązuje zasada, że homilię głosić powinien jedynie celebrans danej liturgii... tzn., ekhem, "przewodniczący liturgii")... No a na końcu, jak na kongresie esperanckim, apel: starajmy się mówić tym językiem także w swoich środowiskach, aby było większe zrozumienie wzajemne, abyśmy byli jedno. Bo fakt faktem: gdyby wszyscy nauczyli się esperanto, łatwiej byłoby się dogadać - a gdyby wszyscy przerzucili się na ekumenizm, liczba różnych katechizmów spadłaby skokowo. Wielka racjonalizacja.

Naprawdę szkoda, że pewne realne dobro - uważam, że zniesienie pewnej nuty wrogości jest realnym dobrem - jest zakrywane tumanem wizji w stylu o. Hryniewicza.

A co by było, gdybyśmy zamiast szarżować z takim ekumenizmem a la esperanto, spróbowali zamiast wielkich wizji w stylu "chrześcijaństwo zjednoczone w roku 2000 (realizacja chwilowo odłożona)" zrealizować plan tak skromny, lecz realny: katolicyzm zjednoczony z Kościołem wszystkich czasów? Biskupi rezygnujący z wydawania dekretów przeciw "schizmatyckiemu Bractwu Św. Piusa X" - i w ogóle powstrzymujący się od wpychania lefebvrystów w narożnik dla schizmatyków? Wielkoduszność w przyjmowaniu nawet przesadnych oskarżeń pod adresem Vaticanum II? Przyznanie, że być może gdy abp Lefebvre odchodził ze swoją grupą w cień systematycznego nieposłuszeństwa, szedł tam z jakimiś prawdami i dobrami, które po prostu nie były chciane i kochane w codziennej rzeczywistości Kościoła tamtych dni?

To byłby prawdziwie katolicki sprawdzian ekumenizmu - ale martwię się, że mało komu na tym zależy. Kiedyś, lata temu, miałem nadzieję, że - poza kard. Ratzingerem - zainteresowani takim darem dla Kościoła są choćby sami lefebvryści, sekowani i tłuczeni jak popadło - ale nie, im też już bardzo dobrze i wygodnie się zrobiło w roli odrzuconych, a oczekiwania urosły w międzyczasie do poziomu co najmniej "uroczystego potępienia błędów Vaticanum II". Daleko odeszli od swojego założyciela, który na innym poziomie ustawiał płaszczyznę rozmowy z papieżami. Teraz na wzór Jonasza przysiedli sobie - i czekają aż Niniwę szlag trafi, za karę, za błędy, za obrzydlistwa (no a wtedy oni odrodzą prawdziwy Kościół itd.). Nie ma chętnych do zrobienia małego dobra. Jest ono za małe jak dla tych wielkich ludzi.

Brak komentarzy: