środa, 15 października 2008

W Kropce nad i

Wczoraj stałem się bohaterem "Kropki nad i": Monika Olejnik przepytując abp. Henryka Muszyńskiego skonfrontowała go z moją opinią - zacytowaną w "Rzepie" - że w kontekście faktu rejestracji jako TW "Henryk" Arcybiskupa, który ma otrzymać godność Prymasa, staje przed nami trudne pytanie o siłę charakteru kogoś, kto ma być najbardziej honorowym hierarchą w Polsce. Arcybiskup uznał moje prawo do takich wątpliwości - ale równocześnie odparł, że dziwi się, iż o sprawie wypowiadają się osoby nie mające o niej dostatecznej wiedzy.

Nie jestem twórcą wątpliwości wokół osoby Arcybiskupa Gnieźnieńskiego - one powstają zupełnie naturalnie, a pytania mnożą się jak króliki: dlaczego to wyznanie dopiero teraz? dlaczego mamy wierzyć bardziej publicznemu oświadczeniu esbeka - a nie wewnętrznym papierom esbeckim? czy esbecy w latach 70. rozdawali swe wizytówki przy okazji rozmów w biurze paszportowym? czy podawali na tych wizytówkach swe adresy domowe? czy takie wizytówki przechowywało się pieczołowicie przez trzydzieści lat, wędrując z jednego mieszkania do drugiego? Itp., itd.

W ubiegłym roku przetoczyła się przez Polskę dyskusja w związku z aktami abp. Wielgusa. Dla mnie groźniejsza od wiedzy o jego "teczce" była jego postawa, sposób tłumaczenia się i reagowania, gdy sprawa wyszła na jaw. Wyglądało po prostu na to, że stawszy się Arcybiskupem Warszawskim w takim stylu, abp. Wielgus będzie już zawsze zakładnikiem tajemnic swojej komitywy z SB oraz niewolnikiem swego (uzasadnionego) zażenowania, niezdolnym do prowadzenia pewną ręką Archidiecezji, ze zdolnością do wchodzenia w odważną konfrontację z możnymi tego świata (np. z "Gazetą Wyborczą, do której uciekł po pomoc przeciw publicystom katolickim). Moim zdaniem, choć przeżył na pewno w tamtych dniach coś z czyśćca - było to i tak lepsze niż ewentualne gnicie na świeczniku wysokiej funkcji.

W jakim stopniu to wszystko dotyczy teraz abp. Muszyńskiego? Nie ustawiam tego pytania w płaszczyźnie "winy" - lecz w płaszczyźnie "przeszkody". Kto pamięta to pojęcie? Mówiło się np. o przeszkodach do święceń: kandydat wcale nie musiał zrobić niczego obiektywnie złego - ale nie dopuszczano go do stanu kapłańskiego po prostu dlatego, że ciągnął za sobą coś niestosownego, niekompatybilnego z godnością kapłańską. Wykazy takich "przeszkód" zmieniały się w zależności od wrażliwości moralnej epoki, jakichś dręczących dany czas trudności. Ja bym właśnie w płaszczyźnie "przeszkód" do obejmowania wysokich godności kościelnych widział niejasne kontakty z SB.

Czy to oznacza odepchnięcie od tych godności całych roczników? Ależ nie, bo wbrew refrenowi z "Gazety Wyborczej" podchwytywanemu dziś przez usłużnych felietonistów kościelnych, nie było tak, że "każdy musiał". Jeśli sprawa konszachtów z bezpieką lub ocierania się z bezpieką dotyczy w naszym Episkopacie podobno kilkunastu osób, to już samo to pokazuje, że nie wszyscy musieli, nie wszyscy chcieli, nie wszyscy mają taką przeszkodę w życiorysie. W związku z tym proste pytanie: czy tych kilkunastu "trafionych" hierarchów nie mogłoby się zwyczajnie powstrzymać przed drogą w kardynały, prymasy i arcybiskupy? Drogi do świętości by to im nie zagrodziło - a kariera kościelna to przecież coś znacznie mniejszego, prawda?

Nigdy nie uważałem, że jeden abp Wielgus ma być winnym za wszystkich - podczas gdy TW Filozof, TW Rzymianin i inni chodzą, perorują, kongresują o wartościach, jakby nigdy nic. Paradoksalnie, uważam, że abp Wielgus jest dziś - moralnie - w sytuacji dla niego jednak zdrowszej niż tamci, "którym się udało" - a jednak nie zmienia to faktu, że tylko on przeszedł przez tę publiczną kompromitację. Inni są nadal zapraszani, jako autorytety, do mediów, które tak bardzo walczyły z "agenturą wśród biskupów" (zasłużony koncern ITI!). Trudno nie dostrzec tu podwójnych standardów: abp Wielgus był dobrym celem, bo - mylnie - uznano go za biskupa konserwatywnego; gdy się jest hierarchą "otwartym", najwyraźniej można liczyć na taryfę ulgową.

Oczywiście nie jestem za tabloidowym kompromitowaniem ludzi, za bezlitosnym ogłaszaniem kogoś "kapusiem", za niechrześcijańskim zaszczuwaniem ludzi szukających spokoju i ciszy na rozliczenie się z własnymi słabościami. Burza wokół abp. Wielgusa wynikła z tego, że - być może popychany przez jakąś rękę, zachęcany przez kogoś zainteresowanego - parł on mimo wszystko na szczyty kościoła warszawskiego, a nas obdzielał kolejnymi wersjami swego życiorysu. Akcja wywoływała reakcję.

Nie wiem, czy abp Muszyński w swoim zachowaniu sprzed lat widzi jakąś przeszkodę do godności Prymasa Polski, ku której zmierza - właśnie przeszkodę, a nie winę. Gdy jednak zapytano mnie w imieniu "Rzepy" o opinię, pomyślałem sobie o takim "suwaku godności", który przez ostatnie dwa wieki przesunął się od Prymasa Poniatowskiego z XVIII wieku do Prymasa Wyszyńskiego z wieku XX - i poczułem, że byłoby bolesne, gdyby zaczął on przesuwać się na tej drodze wstecz, choćby trochę. Tak jak to przyznał abp Muszyński, mogę mieć taką opinię. Choć przecież nie jest to w ogóle w moich rękach, dzięki Bogu.

1 komentarz:

małgorzata pisze...

Do Pana Pawła Milcarka
Apeluję o rozwagę w powoływaniu się na postacie z przeszłości i proponuję weryfikację wiedzy na temat prymasa Poniatowskiego.
Sięganie do historii w celu uzasadniania swoich racji bieżących ma w Polsce długą i złą tradycję. Prawdę o prymasie Poniatowskim na przestrzeni dwóch stuleci ukrywano lub wręcz z rozmysłem fałszowano w imie najrozmaiciej pojmowanej racji stanu. Jako dziennikarz katolicki powinien Pan zadać sobie trud sięgnięcia do innych źródeł niż pamietniki Kitowicza, Sagatyńskiego czy Kilińskiego, a jezeli z wielu względów nie może Pan tego zrobic, to prosze powstrzymac się od dotykania spraw, na których temat nie ma Pan dostatecznej wiedzy.
Małgorzata