Św. Tomasz pisze, że uzyskiwanie jakiejś wyższej doskonałości jest związane z pewnym umniejszeniem doskonałości niższej (np. intelekt "kosztuje" człowieka mniejszą niż u zwierząt sprawność w niektórych funkcjach zmysłów - choć w sumie i zmysły zostają przez intelekt udoskonalone w innych dziedzinach). To dotyczy natury. A jak to wygląda w przypadku kompleksu natury i łaski, albo inaczej concurrencji natury i nadnatury?
Istnieje taka praktyka chrześcijaństwa, która oparta jest na (czasami milczącym) założeniu, że dla ustrzeżenia daru łaski można lub należy dysfunkcjonować to co naturalne, albo świadomie prowadzić do atrofii niektórych sektorów człowieczeństwa. Istnieje też, zwłaszcza w "nowej teologii" pogląd o tyle radykalnie przeciwny, że głoszący, iż udoskonalenie naturalnej egzystencji jest tym najwłaściwszym owocem daru Bożego.
W skrócie: jedni sugerują, że dla zbawienia warto czy trzeba stać się choćby znerwicowanym wrakiem lub bezdusznym automatem; drudzy natomiast, że chrześcijaństwo to w istocie rozwinięcie i zintegrowanie ludzkich potencjałów, a w końcu udrożnienie kanałów międzyosobowej komunikacji i miłości.
Ta teoretyczna alternatywa bardzo się zaciemnia gdy trzeba ją odczytać w plątaninie decyzji tworzącej konkret życia moralnego. Według mnie prawdziwy problem polega nie na swobodnym wyborze jednej z tych dwóch interpretacji ludzkiej drogi, ale na ustaleniu czy zawsze da się - w warunkach po grzechu pierworodnym - uniknąć perspektywy pierwszej. Czy rzeczywiście jest tak, że dojrzałe, heroiczne chrześcijaństwo to stan tworzący supermanów, zawsze usatysfakcjonowanych kochanków, skutecznych biznesmenów i polityków, najsubtelniejszych pojęciowo myślicieli, najbardziej stylowych pisarzy... Nie chodzi o zbieżność wiary i popularności, ale o zbieżność zasługi w łasce i postępu w człowieczeństwie.
Odruchowo skłaniam się zawsze do uratowania doskonałości natury, wraz z jej typowymi rozbłyskami w postaci bystrości umysłu filozoficznego, fantazji w tworzeniu opowieści lub zdolności zabawy - ale tak naprawdę nie wiem czy przypadkiem nie jest przynajmniej czasem tak, iż dla ustrzeżenia łaski - lub raczej ad maiorem Dei gloriam - musi w nas przegrać nie ten czy inny projekt czy to lub inne uczucie albo ten czy ów składnik osobowości, lecz coś z naszej ludzkiej natury po prostu.
Myślę, że kto na tę wątpliwość odpowiedziałby prostym "nie, nigdy", postąpiłby lekkomyślnie - a z drugiej strony ten, kto "w ogóle nie widziałby w tym problemu", być może grzeszy jakimś jansenizmem. A może nie ma w tej sprawie generalnych odpowiedzi? Wiemy, że koniec końców trzeba by "stracić życie" - ale czy oznacza to tylko chwilę straty, czy może długotrwałe wyciszenie czegoś ludzkiego? Naprawdę nie wiem, jak to jest sub specie aeternitatis, choć na co dzień wolę trzymać się w tym labiryncie strony, na której napisano: łaska nie usuwa natury, lecz ją podnosi.
Istnieje taka praktyka chrześcijaństwa, która oparta jest na (czasami milczącym) założeniu, że dla ustrzeżenia daru łaski można lub należy dysfunkcjonować to co naturalne, albo świadomie prowadzić do atrofii niektórych sektorów człowieczeństwa. Istnieje też, zwłaszcza w "nowej teologii" pogląd o tyle radykalnie przeciwny, że głoszący, iż udoskonalenie naturalnej egzystencji jest tym najwłaściwszym owocem daru Bożego.
W skrócie: jedni sugerują, że dla zbawienia warto czy trzeba stać się choćby znerwicowanym wrakiem lub bezdusznym automatem; drudzy natomiast, że chrześcijaństwo to w istocie rozwinięcie i zintegrowanie ludzkich potencjałów, a w końcu udrożnienie kanałów międzyosobowej komunikacji i miłości.
Ta teoretyczna alternatywa bardzo się zaciemnia gdy trzeba ją odczytać w plątaninie decyzji tworzącej konkret życia moralnego. Według mnie prawdziwy problem polega nie na swobodnym wyborze jednej z tych dwóch interpretacji ludzkiej drogi, ale na ustaleniu czy zawsze da się - w warunkach po grzechu pierworodnym - uniknąć perspektywy pierwszej. Czy rzeczywiście jest tak, że dojrzałe, heroiczne chrześcijaństwo to stan tworzący supermanów, zawsze usatysfakcjonowanych kochanków, skutecznych biznesmenów i polityków, najsubtelniejszych pojęciowo myślicieli, najbardziej stylowych pisarzy... Nie chodzi o zbieżność wiary i popularności, ale o zbieżność zasługi w łasce i postępu w człowieczeństwie.
Odruchowo skłaniam się zawsze do uratowania doskonałości natury, wraz z jej typowymi rozbłyskami w postaci bystrości umysłu filozoficznego, fantazji w tworzeniu opowieści lub zdolności zabawy - ale tak naprawdę nie wiem czy przypadkiem nie jest przynajmniej czasem tak, iż dla ustrzeżenia łaski - lub raczej ad maiorem Dei gloriam - musi w nas przegrać nie ten czy inny projekt czy to lub inne uczucie albo ten czy ów składnik osobowości, lecz coś z naszej ludzkiej natury po prostu.
Myślę, że kto na tę wątpliwość odpowiedziałby prostym "nie, nigdy", postąpiłby lekkomyślnie - a z drugiej strony ten, kto "w ogóle nie widziałby w tym problemu", być może grzeszy jakimś jansenizmem. A może nie ma w tej sprawie generalnych odpowiedzi? Wiemy, że koniec końców trzeba by "stracić życie" - ale czy oznacza to tylko chwilę straty, czy może długotrwałe wyciszenie czegoś ludzkiego? Naprawdę nie wiem, jak to jest sub specie aeternitatis, choć na co dzień wolę trzymać się w tym labiryncie strony, na której napisano: łaska nie usuwa natury, lecz ją podnosi.
1 komentarz:
Obowiązuje nas jako chrześcijan absolutny prymat tego, co nadprzyrodzone. W praktyce oznacza to miłość Chrystusa sięgającą aż po gotowość (choć wcale nie zawsze konieczność) do złożenia ofiary z każdego naturalnego składnika naszej ezgystencji, z życiem na czele (np. lepiej utracić życie niż zaprzeć się Boga, czy w ogóle - jak uczyli święci - wyrazić zgodę na choćby jeden grzech śmiertelny).
I teraz oczywiście pozostaje jeszcze kwestia rozumnej interpretacji tej ogólnej zasady w konkretnym przypadku.
Jak zwykle mamy bowiem do czynienia z przeciwnikiem, popychającym nas w kierunku fałszywych skrajności, takich jak np. purytanizm, usiłujących z absolutnego prymatu tego, co duchowe wyprowadzić nieprawdziwą konkluzję całkowitej negacji wartości wszystkiego, co naturalne, czemu słusznie przeciwstawia się zrównoważona zasada Tomaszowa o łasce, która ma doskonalić, nie zaś niszczyć naturę. Kiedy jednak przyjmiemy tę zasadę, chroniącą nas przed w istocie gnostyckim stosunkiem do ciała i materii, zaraz pojawia się przeciwnik z kolejną deformacją polegającą na tym, by w imię "doskonalenia a nie niszczenia natury przez łaskę" zajmować się naturą tak dalece, aby w rezultacie w ogóle oddalić się od jakiejkolwiek ascezy, jakiegokolwiek umartwienia i zacząć prowadzić w gruncie rzeczy światowe, mające na względzie niemal wyłącznie doczesne cele życie.
I tak się składa, że na ten drugi rodzaj przesady współczesny człowiek jest dużo bardziej podatny, niż na ten pierwszy. Innymi słowy, łatwiej jest w dzisiejszym konsumpcyjnym świecie dać się uwikłać w chrześcijaństwo zdeformowane w kierunku przesadnego dogadzania własnym skłonnościom naturalnym ze szkodą dla łaski niż w chrześcijaństwo przesadnie ascetyczne, wiodące do niezdrowego (np. niezgodnego z możliwościami naturalnymi danej osoby) umartwienia.
Co więcej, pokusa taka posługuje się pewną deformacją obrazu chrześcijańskiej ascetyki po to właśnie, aby doprowadzić do jej całkowitego odrzucenia. Ślady takiego myślenia dostrzegam Claviculusie nawet w sposobie, w jaki zdefiniowałeś swoją alternatywą: (naturalistyczne hasełka nt. ludzkich potencjałów) LUB "znerwicowany wrak" czy "bezduszny automat".
W rzeczywistości "wrakiem" czy "automatem" można zostać co najwyżej za sprawą podejmowania _niewłaściwie_ rozumianych umartwień, a zwykle o wiele częściej za sprawą zupełnego ich przeciwieństwa, mianowicie nałogów, zwłaszcza alkoholizmu, narkomanii, erotomanii. Natomiast natchnienia łaski prowadzą, wręcz przeciwnie, do uzdrowienia natury, np. za sprawą rozumnej powściągliwości w jedzeniu, korzystaniu z rozrywek, używek, informacji, światowych przyjemności.
Popatrzmy wreszcie na zdrowe przykłady poświęcenia tego, co naturalne na rzecz łaski. Czy kapłan albo zakonnik z prawdziwego powołania, staje się "wrakiem" albo "aumatem" z racji tego, że poświęca swoją seksualność, aby poprzez celibat oddać się na wyłączność Bogu? Nie nazwałbym tego "atrofią jakiegoś sektora jego człowieczeństwa", ale przeciwnie, ta ofiara wydaje mi się pełnym rozwojem jego człowieczeństwa, na miarę Pełni Chrytusowej (wszak Chrystus jest zarówno Bogiem jak i pełnym człowiekiem na wzór Boży).
Inny przykład: św. Brat Albert - rezygnujący ze swojego talentu malarskiego, aby mieszkać wśród ubogich i im służyć. I znów pytanie: czy to "atrofia"? Czy ta ofiara z naturalnych zdolności uczyniła go "wrakiem"? Czy utracił coś ze swojego człowieczeństwa, czy też raczej pozwolił wydobyć łasce Bożej, to, co w jego człowieczeństwie było najgłębsze, bo nadprzyrodzone, pokrewne Chrysusowi, który z powodu miłosierdzia wobec grzesznej ludzkości uniżył się, aby przybrać postać sługi?
I jakże daleko jesteśmy rozpatrując takie przykłady zdrowego, przez Boga kierowanego wyrzeczenia, od jakiejkolwiek "nerwicy", chorobliwego cierpiętnictwa, masochizmu, czy co tam jeszcze się zwykł mówić świat o idących radykalnie za Bożym wezwaniem, aby innych zniechęcić budząc obawy przed rzekomą "dysfunkcją" czy "zniszczeniem własnej natury".
I jakże nieskończenie daleko jesteśmy tu także, albo tym bardziej od owej wizji chrześcijanina - "supermena, usatysfakcjonowanego kochanka, skutecznego polityka i biznesmena, subtelnego myśliciela i stylowego pisarza". I to - wbrew oszczestwom Złego - nie dlatego, że o wysokiej jakości naszego chrześcijaństwa stanowi nieudane pożycie, nieporadność, brak smaku, stylu i subtelności - ale dlatego, że te wartości czysto ludzkie i naturalne w takich fałszywych wizjach życia chrześcijańskiego przeakcentowuje się aż do poziomu praktycznego pogaństwa, tj. bycia "przyjacielem świata", nie zaś pielgrzymem, myślącym pośród doczesnej wędrówki przede wszystkim o tym, co "w górze" i szukającym najpierw Królestwa Niebieskiego, z ufnością, że wówczas cała reszta "bedzie mu dodana".
Prześlij komentarz