Ciekawe, że "Tygodnik" właśnie tę metaforę zaproponował jako znak rozpoznawczy swojej ankiety "chrystologicznej". W sumie to dość zgrany motyw: dogmaty jako prawdy dla początkujących, dla maluczkich, dla tych, którzy jeszcze nie dość wzbili się w niebo - to było już tyle razy, zwykle w ustach tych, którzy najwyraźniej czuli się pasażerami owego samolotu, który wzbił się na wysokości i pozostawił daleko za sobą "kamienne tablice"! Przypominam sobie teraz wszystkie te wyznania ludzi o samopoczuciu mistyków - i jakoś nie wydają mi się przekonujące. Owszem, pachną duchowością bardzo odległą od chrześcijaństwa: neoplatońską, gnostycką, buddyjską... w każdym razie nie tą związaną z prawdą o "Słowie, które stało się ciałem". Istnieje bowiem analogia między trwałym i konkretnym powiązaniem Bóstwa i człowieczeństwa w Chrystusie - a trwałym i konkretnym sformułowaniem prawdy o Chrystusie w pojęciach dogmatów. Traktowanie dogmatów jako "znaków na pasie startowym" jest porównywalne do lekceważenia człowieczeństwa w Chrystusie (bo kto już odkrył w Nim Bóstwo, zostawia za sobą Jego człowieczeństwo?). A jest właśnie tak, że Bóstwo jest nam komunikowane przez człowieczeństwo - a wieczna Prawda udostępnia się w jej trwałym odwzorowaniu dogmatycznym. Inaczej mówiąc, tak jak Chrystus nigdy już nie przestanie być także człowiekiem - tak dogmaty nigdy nie przestaną być pomnikami prawdy o Bogu, nawet wtedy gdy będziemy na nie patrzyli z drugiej strony. Pamiętam powieść, w której zaświaty zdefiniowano jakoś tak: wszystko inaczej niż tu, ale jest tam ten sam Chrystus. To samo można powiedzieć o dogmatach: będziemy na nie patrzyli inaczej niż tutaj, ale będziemy je tak samo szanowali. Co ciekawe, myśli tego rodzaju znajdziemy np. u św. Teresy z Avila, mimo że karmelici to najbardziej mistycznie "odlotowa" z wielkich duchowości chrześcijańskich.
No cóż, tyle myśli a propos zajawki ankiety ze strony "Tygodnika". Nie wiem jeszcze, czy moja wypowiedź ukazał się bez zmian - ale zamieszczam tu to, co wysłałem do TP:
Wierzę w to, że w historii Jezusa obecny jest zarazem powszechnik losu człowieczego i misterium Bożego Logosu, zstępującego „dla nas ludzi i dla naszego zbawienia”. Zginąłbym bez tej teleskopowej Prawdy o historii, o człowieku i o Bogu-Zbawcy.
Uczestniczyłem kiedyś, jeszcze jako student w latach 80., w rekolekcjach młodzieżowych, w trakcie których ksiądz poprosił, abyśmy podchodzili do mikrofonu i mówili „kim jest dla mnie Jezus Chrystus”. Nie było chętnych, i zaczynaliśmy się czuć trochę jak przepytywani na „spontanicznych” Mszach dla dzieci – ale w końcu z nawy wyłonił się starszy pan i do mikrofonu trzymanego przez rekolekcjonistę powiedział, że Jezus Chrystus to „Syn Boży i Zbawiciel”. Powiedział więc w skrócie to samo Credo, które w trakcie tej liturgii „mówiliśmy” wielokrotnie, słowem i ciałem, wszyscy jako zgromadzeni w Kościele – i za ten brak oryginalności i personalizacji został natychmiast ukarany przez dysponenta mikrofonu, który wyraźnie rozczarowany domniemanym rytualizmem tego wyznania, wezwał tym razem, aby mówić raczej o tym, kim Jezus jest „dla ciebie” i „tak naprawdę”. Doczekał się: za chwilę wszyscy usłyszeliśmy wyznanie dziewczyny, mówiącej – na wysokim emocjonalnym C świadectwa – że „co prawda nie wierzy w Jezusa (jest ateistką), ale bardzo go szanuje i nawet czuje z nim jakiś nieuchwytny kontakt”.
Pamiętam dobrze swoje reakcje z tamtego czasu: jak byłem zgorszony całym tym konferansjerskim rytualizmem rekolekcjonisty, jak w stosunku do spostponowanego starszego pana mieszało mi się uczucie wdzięczności, poczucie wspólnoty „katechizmowej” wiary i rodzaj żalu, że jego wyznanie nie było tak atrakcyjne – oraz jak wyznanie dziewczyny równocześnie burzyło mi krew swoją niefrasobliwą wewnętrzną sprzecznością, ale i kusiło do odkrywania w tym wzniosłych paradoksów Deus absconditus.
Dziś, po latach, wciąż nie mam chęci podchodzić do mikrofonu w ramach anty-rytualnego rytuału „autentycznych świadectw”. Swój osobisty stosunek do Pana Jezusa wyrażam, gdy wraz z Kościołem recytuję pradawne Credo, klękam przy słowach o Wcieleniu, na imię Jezus pochylam głowę, czynię co mogę, aby uczcić Go w Komunii… Wszystko to z nadzieją, aby „umysł zgadzał się z głosem”, a codzienne życie z tymże umysłem. I dlatego wyrwany do mikrofonu, nie powiedziałbym nic więcej poza tym, czego nauczył mnie Kościół realnej obecności, Pisma, papieży, soborów i dogmatów. Wszystko inne to słoma, produkt łatwopalny.
2 komentarze:
Duchowość karmelitańska jest BARDZO mocno zakorzeniona w dogmacie. Tylko nie znajomość pism św. Teresy od Jezusa i św. Jana od Krzyża pozwala klasyfikować naszych mistyków jako "odlotowych". Jan od Krzyża uczy, że człowiek wchodząc w zjednoczenie z Bogiem zaczyna poznawać tajemnicę unii hipostatycznej, a dalej Tajemnicę Trójcy Przenajświętszej. Podobnie św. Teresa ciągle pisze oCzłowieczeństwie Chrystusa jako drodze, której nigdy nie można opuścić. W siódmym mieszkaniu Twierdzy Wewnętrznej pisze o ponaniu życia wewnętrznego Trzech Osób Boskich.
Drogi karmelito bosy, nie ma się co niepokoić - a jeśli rzeczywiście umieszczony w cudzysłowie przymiotnik uraził, to naprawdę przepraszam. Mam jednak nadzieję, że sens mojego wywodu jest równocześnie jasny i wcale nie ofensywny względem duchowości karmelitańskiej: zwróciłem tylko uwagę, że nawet w tej, by tak rzec, najbardziej duchowej spośród wielkich ortodoksyjnych duchowości chrześcijańskich stały związek z Wcieleniem, Człowieczeństwem Chrystusa i dogmatem jest oczywisty - a przestaje być taki tylko poza granicami nauki Kościoła i jego zdrowej pobożności.
Dodam, że co prawda zasmuca mnie to nieporozumienie - zapewne wywołane przez użycie zbyt potocznego słowa - ale zarazem cieszy to upominanie się o własną rodzinę duchową. Powiedziałbym, że w znacznym stopniu i moją własną rodzinę, od czasów pielgrzymki do Aylesford, seminariów z tekstów karmelitańskich i korzystania z karmelitańskiego kierownictwa duchowego. Z Bogiem!
Prześlij komentarz