niedziela, 17 lutego 2008

Moda na apolityczność

Wyszedłem właśnie z programu Między niebem a ziemią w TVP1, z dyskusji o zaangażowaniu Kościoła w życie publiczne (na tle niedawnego spotkania Episkopatu i Rządu). A więc taka dyskusja z wątkami, które przerabiało się w ostatnich latach wiele razy. Charakteryzując to od strony dziennikarskiego ustawienia programu, grałem w deblu z Marcinem Przeciszewskim, naprzeciw red. Gduli z "Krytyki Politycznej" i red. Wiśniewskiej z "Wyborczej", a pośrodku siedział Marek Zając (obecny był też ks. dr Kloch, rzecznik KEP).

Zwróciły moją uwagę dwie rzeczy: Najpierw, o paradoksie, to, że Gdula ma swoją rację, gdy opisuje te różne dile zawierane niekiedy w sposób niewypowiedziany między politykami i biskupami, zwykle na zasadzie absolutu świętego spokoju społecznego (owszem, pokój społeczny to jest ważny składnik dobra wspólnego, ale jednak zwłaszcza z punktu widzenia chrześcijaństwa nie absolutny). Tylko że Gdula chciałby, żeby Kościół ze swoim "fundamentalizmem" wybrał los amiszów, a w ten sposób zostawił uprawianie polityki neurotykom laicyzmu.

A potem zaskoczył mnie trochę ks. Kloch gdy przyjął taką strategię, że sprawy omawiane na komisji wspólnej "nie mają nic wspólnego z polityką", bo to przecież chodzi o katechezę, bioetykę itp. No ale jednak te sprawy wchodzą w politykę, gdy chodzi o zaangażowanie państwa i prawa. To zresztą normalne i chwalebne, że Kościół ma też swoją etykę polityczną, np. w kwestiach bioetycznych. Wypowiedź rzecznika brzmiała mi jak unik przed ewentualnym uderzeniem. Niestety to się może zaczyna jako "zręczna dyplomacja", ale kończy rozbrojeniem opinii katolickiej, gdy rzeczywiście trzeba i można porządkować tę naturalną sferę życia człowieka, którą jest polityka (bo polityka tak naprawdę nie jest tylko "sztuką zdobywania władzy", ale roztropną służbą na rzecz doczesnego dobra wspólnego społeczności cywilnej).

Ciekawe, że wszystko to składa się samo w powszechna modę na apolityczność: wszyscy boją się być "złapani" na polu polityki, więc nawet platformiany rząd uprawia miłość-a-nie-politykę, tak jak po naszej, kościelnej stronie czasem uprawia się dialog-a-nie-nawracanie. "Popatrzcie, jacy jesteśmy pluszowi"?


1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Widziałem rzeczoną rozmowę. Ucieszyłem się, jak zawsze, gdy widzę Szanownego Pana Doktora w telewizji. Ale ad rem. A zwłaszcza części rozmowy poruszającej kwestię zapłodnienia pozaustrojowego. Czego mi zabrakło, a co pomijane jest przez ludzi Kościoła chyba w każdej dyskusji, to spojrzenie na ta kwestię z perspektywy wiary (perspektywy teologicznej - czy to dobre określenie?) samego postępowania, a nie jedynie w aspekcie zabijani "nadliczbowych" dzieci. Myślę o tym, co na ten temat mówi Nauczania Kościoła. A uznaje ono nierozerwalność przekazywania życia, aktu małżeńskiego małżeństwa. Nie przypomina sie też w dyskusjach jednoznacznego dokumentu Kongregacji Nauki Wiary "Donum vitae". Nie wspomina sie też o kwestii, jakby powiedzieć, bardziej teologicznej. Małżonkowie jednocząc się w akcie małżeńskim nie są twórcami życia. Są współpracownikami Boga, to Bóg daje życie! W tej perspektywie tworzenie życia "w probówce" jawić się może wręcz jako czyn bez-bożny! Kolejnym aspektem jest nieetyczność zapłodnienia in vitro. Mówiąc krótko. Po sztuczne zapłodnienie sięgają osoby nie mogące począć dziecka w naturalny sposób. Bardzo jednak chcą mieć dziecka. I w tym "mieniu" tkwi błąd, gdyż człowiek (dziecko) traktowane jest jako droga do osiągnięcia celu, którym jest "posiadanie dziecka". Człowiek natomiast może być jedynie celem działania, a nigdy środkiem do osiągnięcia celu. Tak głosi etyka. W tej kantowskiej choćby (jeśli się nie mylę) etyce upatruję też argumentacji, jaką można wysuwać wobec osób jednoznacznie odrzucających moralność opartą na wierze w Boga i Bogu.